List z Kijowa: do normalności wciąż daleko

„Do normalności wciąż daleko. Przywykliśmy jednak i uczymy się jak nie dać się pokonać złu wojny” – pisze w kolejnym „Liście z Kijowa” przełożony dominikanów na Ukrainie, o. Jarosław Krawiec OP.

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

na ścianach ulicznego schronu w Chersoniu namalowano ikonę Matki Bożej Orantki. Ten sam wizerunek, który utrwalono na mozaice kopuły Soboru Sofijskiego, jednej z najstarszych i najważniejszych świątyń Kijowa. Niewielkie bezpieczne schronienia z betonu, znajdujące się na przystankach autobusowych, nazywają się po ukraińsku „ukryciem”. Maryja wznosząca obie ręce ku Niebu, w geście oznaczającym nieustaną modlitwę oraz całkowite oddanie się Bogu i zawierzenie Jego woli, staje się teraz naszym „ukryciem”, przypominając mieszkańcom stolicy oraz ostrzeliwanego Chersonia, słowa rozpoczynające popularną w tradycji wschodniej modlitwę akatystu: „O, Waleczna Hetmanko (…); Ty, która posiadasz moc niezwyciężoną, od wszelkich nieszczęść wybaw nas!”

Ten list zacząłem pisać w pociągu z Warszawy do Kijowa. Kolej odgrywa w czasie wojny niezwykle ważną rolę, a dwie kluczowe linie łączące Kijów z Polską przypominają arterie, którymi krew dociera z serca do narządów ciała. Od ponad roku te komunikacyjne szlaki są dla nas arteriami wolności, bezpieczeństwa i międzynarodowej solidarności. Pociągami jeżdżą teraz wszyscy, łącznie z przywódcami światowych mocarstw. Każdy wagon, to swoisty świat w pigułce, a wśród pasażerów, przeważnie kobiet, słychać rozmowy po ukraińsku, rosyjsku, polsku, angielsku a czasem w innych mniej znanych mi językach. Dla części podróżujących Przemyśl, Chełm lub Warszawa, to tylko przystanki w drodze do Europy Zachodniej, Ameryki albo Kanady. Na peronie warszawskiego dworca wschodniego widziałem przed kilkoma dniami ludzi wpadających sobie w ramiona i słyszałem wypowiadane ze wzruszeniem słowa: „Nareszcie razem”. Podobnie było w poniedziałek rano w Kijowie. Tylko, że tutaj, czekającymi z kwiatami byli często żołnierze.

„Co świadczy o tym, że jesteśmy dorośli? Bynajmniej nie wiek, lecz odpowiedzialność za siebie i innych”. Słuchałem z uwagą mądrej homilii podczas udzielania sakramentu bierzmowania. Choć biskup Romuald nie mówił o wojnie, jego słowa, to trafny opis motywacji, którą kieruje się wielu ukraińskich żołnierzy. To właśnie odpowiedzialność za swoich najbliższych, kraj i własną przyszłość sprawia, że wielu z nich dobrowolnie zgłosiło się do służby. Broniąc własnego domu trzeba dorastać szybciej i podejmować dojrzałe wybory. Kiedy Oleksandr Mykhed, zapytał podczas dyskusji w kijowskiej siedzibie stowarzyszenia pisarzy PEN Ukraina, swojego kolegę po piórze i żołnierza Illariona Pavliuka, czemu poszliście na wojnę, ten odpowiedział krótko: „bo to jedyny sposób, by ochronić nasze dzieci”. Na sali, niedaleko mnie, siedział jego nastoletni syn. Jestem przekonany, że z dumą słuchał swojego ojca. Nie dziwię się też żołnierzom, że nie wyobrażają sobie życia w totalitarnej rzeczywistości jaka panuje w Rosji. Dlatego walczą, przekonani, że Ukraina tej wojny przegrać po prostu nie może.

Nie udało mi się tym razem pojechać z o. Miszą, s. Augustyną oraz wolontariuszami Domu św. Marcina z misją humanitarną na Chersońszczyznę. Słucham więc ich opowieści o znajomych miejscach i ludziach. To teraz bardzo niebezpieczny region. Rosjanie ostrzeliwują miasto i okoliczne wsie z dużą intensywnością. Dlatego po południu ulice pustoszeją. Marzena, wolontariuszka warszawskiej grupy Charytatywni – Freta, która od blisko roku mieszka w Fastowie, wspomina o niezwykłym spotkaniu w jednej z naddnieprzańskich wiosek. „Zostaliśmy zaproszeni na obiad do ormiańskiej rodziny. W okolicy nie działa żaden sklep, więc ludzie jedzą teraz wszystko, co daje im ziemia i woda. Taki wymuszony powrót do natury. W pewnym momencie przyszła do nas z wielkim wysiłkiem, podpierając się na kulach, starsza kobieta. Ktoś jej powiedział, że do wsi przyjechali Polacy”. Pani Urszula, bo tak ma na imię Polka pochodząca z Drohobycza, trafiła w te odległe strony wiele lat temu razem ze swoim mężem Rosjaninem. Kiedy usłyszała „dzień dobry” w ojczystym języku rozpłakała się. Od prawie 40 lat nie miała okazji rozmawiać po polsku. Wyspowiadała się przed Wielkanocą, która ze względu na sędziwy wiek i trudne wojenne warunki, może być jedną z ostatnich w jej życiu. Pan Bóg potrafi odnajdywać swoje zagubione owieczki.

Wielki Post był dla wielu z nas bardzo aktywny kaznodziejsko. Bracia głosili konferencje i rekolekcje w parafiach i wspólnotach zakonnych w Ukrainie i w Polsce. Rok temu było zupełnie inaczej. Kiedy toczyły się ostre walki o Kijów, a na Lwów, Czortków, Chmielnicki i Charków, czyli tam, gdzie są dominikanie, spadały rakiety, naszą amboną stały się przede wszystkim klasztorne kaplice, a słuchaczami najczęściej ci, którzy wokół nas szukali bezpieczeństwa. Ten Wielki Tydzień zaczęliśmy inaczej. Bardziej normalnie, choć do normalności wciąż daleko. Przywykliśmy jednak i uczymy się jak nie dać się pokonać złu wojny.

Wspominałem kiedyś o cmentarzach, które przypominają klepsydry, a świeże mogiły poległych żołnierzy, odmierzają kolejne dni wojny. Ale są też inne zegary i kalendarze. To oddziały położnicze. O ile dane dotyczące strat wojskowych po stronie ukraińskiej są utajnione, w tym liczba naszych zabitych żołnierzy, to w mediach pojawiają się informacje o liczbie urodzin. W Kijowie w ciągu 400 dni wojny, czyli do końca marca, przyszło na świat 18 450 dzieci. Było wśród nich o prawie 600 więcej chłopców niż dziewczynek, 317 bliźniaków i cztery trojaczki. Czy to dużo? Do wojny rodziło się w stolicy Ukrainy kilkanaście tysięcy dzieci więcej. I choć każde nowe życie jest znakiem nadziei, to sytuacja demograficzna kraju staje coraz bardziej tragiczna. Potężna fala uchodźców, deportacje do Rosji mieszkańców terenów okupowanych, cywilne i wojskowe ofiary działań wojennych oraz mała dzietność, to wszystko sprawia, że skutki wojny będą na długie lata dla nas niezwykle bolesne.

„Gdy spełnia się coś, o co modlę się długo i wytrwale, prawie zawsze wzrusza mnie to bardziej, niż prośba wysłuchana natychmiast”. Napisała w jednym z listów św. Teresa Benedykta od Krzyża (Edyta Stein). Zanotowałem te słowa będąc w nowicjacie, a dziś przywołuję je nie bez powodu. Kiedy wybuchła wojna próbowałem zgłosić się jako ksiądz do któregoś ze szpitali. Wtedy okazało się to niemożliwe. Pragnienie jednak pozostało. Dlatego bardzo ucieszyłem się, gdy w sobotę zadzwonił biskup Witalij i zapytał czy dominikanie nie mogliby podjąć się posługi kapelana w jednym z kijowskich szpitali, gdzie pilnie szukają rzymsko-katolickiego księdza? To sytuacja w ukraińskich realiach dość wyjątkowa, a posługa wśród chorych jest wciąż słabo rozwinięta. Na szczęście, wraz z wybuchem wojny, widać zmiany na lepsze i troskę władz, by zapewnić cywilnym i wojskowym pacjentom także wsparcie duchowe. W najbliższych dniach rozpoczniemy więc nowy etap naszej posługi duszpasterskiej w Kijowie. Ojciec Oleksandr zostanie kapelanem szpitalnym razem z księdzem prawosławnym i greckokatolickim. A ja po raz kolejny w życiu przekonuję się, że Pan Bóg spełnia nasze marzenia, choć w tym przypadku, z rocznym terminem oczekiwania. Widocznie w Niebie mają teraz wiele innych pilnych próśb z Ukrainy. Proszę, pamiętajcie w modlitwie o naszym o. Oleksandrze, bo posługa w szpitalu w czasie wojny, to trudne zadanie.

Choć w tym roku chrześcijanie tradycji wschodniej i zachodniej w Ukrainie nie świętują Paschy w tym samym czasie, to słowa powtarzane podczas cerkiewnych liturgii są naszym wspólnym, szczerym wyznaniem wiary: „Chrystus powstał z martwych, śmiercią podeptał śmierć, i będącym w grobach życie dał”.

Z wdzięcznością, najlepszymi życzeniami świątecznymi oraz prośbą o modlitwę,

Jarosław Krawiec OP, Kijów, 3 kwietnia 2023 roku, godz. 23.50

Za: www.ekai.pl

Wpisy powiązane

Kościół na świecie 2024 – najważniejsze wydarzenia

Franciszkańskie zdumienie wyśpiewane w centrum Rzymu

Kalendarz wydarzeń Roku Jubileuszowego 2025