Włoski misjonarz o powodzi w Mozambiku: “Żywioł zabrał wszystko”

Musieliśmy szybko uciekać, bo gdy nadchodzi duża fala, nie można czekać z opuszczeniem domu nie wiadomo ile czasu. Od minut, a nie godzin zależy życie. Może uda się coś złapać, uciekając, ale nie zawsze. Mówi się o 30 tysiącach ludzi, którzy stracili dach nad głową. Dotyczy to także tych, których domu nie zmiotła fala powodziowa, ale został on zalany i nie można do niego wrócić. Silny prąd poniósł rzeczy nie wiadomo dokąd. Tak niedawną powódź na południu Mozambiku wspomina w rozmowie z KAI o. Claudio Zuccala ze zgromadzenia Misjonarzy Afryki, proboszcz parafii w Boane – mieście dotkniętym tą klęską żywiołową.

Piotr Dziubak (KAI): Jak wygląda sytuacja w Mozambiku po powodzi?

O. Claudio Zuccala: Powódź Wysoka woda zalała południową część kraju. Dotyczy to stolicy – Maputo i regionu południowego. Powodzie były spowodowane wielkimi opadami deszczu, które były może nawet powyżej normy (styczeń i luty obfitują w duże opady w tej części świata). Głównymi “sprawcami” są jednak dwie rzeki. Jedna z nich to Komati, która płynie do nas z Afryki Południowej i przecina południe kraju, wpadając – jak wszystkie nasze rzeki – do Oceanu Indyjskiego. Druga – Umbeluzi przepływa przez teren naszej parafii. Problem polega na tym, że rzeki te zbierają na początku swego biegu w RPA i w Eswatini (dawne Suazi) ogromne ilości wody. Zbudowano na nich tamy, ale one nie dają już rady. Miejscowe władze właśnie ze względów bezpieczeństwa musiały otworzyć śluzy. Zrzucone ogromne ilości wody uruchomiły “proces łańcuchowy”. Tamy w Mozambiku są na skraju wytrzymałości. Trzeba też było je otworzyć ze względów bezpieczeństwa. Niestety prąd wody był bardzo silny, płynęły setki metrów sześciennych wody na sekundę. Nasze rzeki i kanały nie były w stanie tego przerobić.

KAI: Bardzo dużo ludzi straciło dach nad głową.

– My też jesteśmy częścią tej grupy. Musieliśmy szybko ucieka, bo gdy nadchodzi wysoka fala, nie można czekać z opuszczeniem domu nie wiadomo ile czasu. Od minut, a nie godzin zależy życie. Może uda się coś złapać, uciekając, ale nie zawsze to jest możliwe. Mówi się o 30 tysiącach ludzi, którzy stracili dach nad głową. Dotyczy to także osób, których domu nie zniszczyła falę powodziowa, ale został on zalany i nie można do niego wrócić. Silny prąd poniósł rzeczy nie wiadomo dokąd. To nie było stopniowe podnoszenie się stanu wody, ale silna fala, która pojawiła się bardzo szybko.

KAI: Czy dotarła do Was pomoc?

– Władze starały się być obecne z pomocą od samego początku. Jednakże rozmiary powodzi przewyższyły zdecydowanie możliwości działania w kraju, który jak na Afrykę jest dość dobrze wyposażony. Ale mamy problem ze wszystkim. Doświadczam tego na własnej skórze. Jeden z naszych ojców ociągał się z opuszczeniem domu przez kilka minut. Nadeszła ogromna fala. Nie mógł już zostawić naszego domu. Musieliśmy czekać ponad dobę, żeby go stamtąd zabrać. Gdybyśmy mieli motorówkę z dobrym silnikiem, można byłoby go uratować od razu. Niestety tutejsze środki techniczne są w dość kiepskim stanie. Nikt nie dba o ich dobre utrzymanie. Silnik nie chce odpalić. Gumowe łodzie łatwo się dziurawią. Nie można przecież gumową łodzią wypływać na środek “rzeki” w szczytowym momencie fali, gdzie płynie wszystko: pnie drzew, zdechłe zwierzęta, fragmenty różnych niebezpiecznych urządzeń, samochodów itp.

KAI: Czy prąd był bardzo silny?

– Bardzo. Widzieliśmy w akcji wojskową łódź motorową. Czterej marynarze myśleli, że będą w stanie przepłynąć na drugą stronę “rzeki”, która się utworzyła. Kiedy znaleźli się na środku, nie byli w stanie wrócić do brzegu. Widzieliśmy, jak musieli walczyć. Nie ma żartów z takim żywiołem.

W pomoc ludziom, którzy musieli opuścić swoje domy, bardzo zaangażowały się Caritas, osoby prywatne. Powstał łańcuch solidarności. Pierwszego dnia byliśmy całkowicie odcięci od świata. Cały dystrykt Boane – 35 km od stolicy kraju Maputo – zamieszkuje prawie 100 tysięcy ludzi. Nie mogliśmy się nigdzie wydostać. Wszystkie drogi były zalane.

KAI: Każda taka powódź rodzi zagrożenia sanitarne.

– Paradoksalnie mamy bardzo dużo wody z opadów deszczu. Z kranów niestety nie leci nawet kropla wody pitnej od ubiegłej soboty [11 lutego]. Stacja uzdatniania wody, która oprócz naszego Boane, obsługuje również Maputo, została zamknięta z powodu zalania wodą z rzeki. Duża część stolicy i inne miasta w pobliżu, tj. kilka milionów ludzi, są pozbawione wody pitnej. To robi się coraz bardziej skomplikowane. Ludzie, żeby ugasić pragnienie, piją wodę, jaką mają pod ręką. Rozwolnienie to najmniejsza komplikacja w takiej sytuacji. Istnieje niebezpieczeństwo, że wybuchnie epidemia cholery. Jest bardzo ciepło. U nas jest lato. Materiały organiczne psują się i gniją bardzo szybko.

KAI: Życie zatrzymało się.

– W dalszym ciągu jesteśmy w stanie pogotowia. Szkoły są zamknięte, ale kościoły są otwarte. Utworzono w nich punkty przyjęć dla potrzebujących pomocy. Tam rozdawana jest też żywność. Na szczęście świątynie zbudowano w wyższych miejscach i nie zostały zalane. Gdyby tam dotarła woda, to by oznaczało, że zaczął się potop świata.

KAI: Czy dużo jest osób zaginionych?

– W naszej okolicy są przede wszystkim osoby, które straciły dom i wszystkie swoje rzeczy, ale żyją. Trudno było uratować chorych, którymi opiekowano się w domach. Wiele z tych osób przebywało na deszczu, bo nie było ich dokąd przenieść. W szpitalach nie było miejsc i brakowało lekarstw. Zginęło bardzo mało osób. Na razie mówi się o 10 ofiarach śmiertelnych. Biorąc pod uwagę rozmiary powodzi, wydaje się to niewiarygodne. Boimy się o tysiące osób, które straciły domy i nie mają niczego. Widziałem ludzi, którzy uciekli z domu w bieliźnie i od kilku dni są tylko w takim stroju. Nie można prać ubrań, ponieważ nie ma wody. Robienie prania w wodzie z rzeki, w której jest wszystko, nie jest dobrym pomysłem.

KAI: Pola uprawne zostały bardzo zniszczone.

– Nasz rejon jest zwykle bardzo zielony. Tu jest bardzo żyzna ziemia. Z naszej okolicy pochodzi większość produktów rolnych, które Mozambik eksportuje. Niestety całe pola są ciągle pod wodą. Ludzie potracili całe stada krów, świń, owiec. Rzeka zabrało wszystko.

KAI: Trudno będzie odbudować zniszczenia.

– Jest mi już trochę trudno być kowbojem Pana Boga. Nawet gdy człowiek się stara, to nie daje rady (śmiech). Trochę energii jeszcze jest. Dam przykład. Zamieszkaliśmy rok temu w opuszczonym budynku zakonnym. Przez rok sami go remontowaliśmy, żeby go choć trochę naprawić, żeby był dla nas domem. Wyglądał strasznie, jak dom bandytów. Teraz, po roku pracy, nakładów, widzieliśmy, jak w kilka minut rzeka zniszczyła go kompletnie. Mamy wiarę. Pan Bóg istnieje. Wieczorem kładziesz się spać i mówisz, jak Hiob: Pan dał i Pan zabrał. Błogosławmy Panu. Po ludzku trudno to jednak ogarnąć. Przynajmniej mnie. Może inni są w tym lepsi.

Rozmawiał Piotr Dziubak (KAI) / Boane

Wpisy powiązane

Indie: 8 milionów pielgrzymów złoży hołd relikwiom misjonarza Azji

Ukraiński jezuita wzywa Europę i Watykan do przemyślenia wojny Rosji z Ukrainą

Generał dominikanów wskazuje na aktualność przesłania Piotra Jerzego Frassatiego