Włoska misjonarka: Haiti to kraj bez żadnych zahamowań

Porwania są tutaj na porządku dziennym. Staramy się jak najmniej wychodzić na ulicę, a jeśli już to tylko wtedy, gdy coś jest pilne albo konieczne. Nie wychodzę nawet na Mszę św. Każdego dnia to 3-4 przypadki – powiedziała w rozmowie z KAI siostra Marcella Catozza z Franciszkańskiego Bractwa Misyjnego, pracująca od 20 lat na Haiti.

Piotr Dziubak (KAI): Trzy dni temu znowu porwano księdza na Haiti.

S. Marcella Catozza: Niestety tak. Porwania są tutaj na porządku dziennym. Staramy się jak najmniej wychodzić na ulicę, a jeśli już to tylko wtedy, gdy coś jest pilne albo konieczne. Nie wychodzę nawet na Mszę św. Uzbrojone grupy, które trzymają w szachu cały kraj wspierają się. Każdy może być porwany. To już nie zależy od tego, czy rodzina porwanego jest bogata, czy nie. Po porwaniu chcą okupu w zależności od tego, jak zamożna jest rodzina ofiary. Nie ma czegoś takiego jak bezpieczeństwo – przestało istnieć. Nie ma żadnych działań ze strony władz, aby to zablokować. Mamy czat, na którym cały czas są podawane informacje dotyczące porwań. Każdego dnia to 3-4 przypadki. Dzisiaj rano otrzymaliśmy już wiadomości o trzech porwaniach.

KAI: Zatem bandy porywają jak popadnie?

– Nie mają żadnych oporów w tym względzie. Jestem tutaj już prawie 20 lat. Wcześniej widać było jakieś formy zahamowań. Dla osób duchownych zachowywano kiedyś odrobinę szacunku. W czerwcu ubiegłego roku po zastrzeleniu s. Luizy Dell’Orto ze Zgromadzenia Małych Sióstr Jezusa, która pracowała razem z nami, dotarło do nas, że nie ma już żadnych granic. Wszystkie bariery przestały istnieć. Teraz wszystko może się zdarzyć. Poziom zagrożenia wzrósł do niebywałych rozmiarów.

KAI: Co na to służby bezpieczeństwa? Państwo przestało funkcjonować?

– Państwo jest w kompletnym chaosie i przyznam, że trudno to wszystko zrozumieć. Informacje, jakie pojawiają się w tutejszych mediach mówią na przykład dużo o piłce nożnej. Pisze się o Haitance, która wygrała jakiś festiwal piosenki w Stanach Zjednoczonych. Mogłoby się wydawać, że życie tutaj jest zupełnie normalne. W części stolicy kraju, Port-au-Prince, gdzie mieszkam, są same baraki i żyją w nich setki tysięcy ludzi. W naszej dzielnicy slumsów mieszka 100 tysięcy osób, a w sąsiedniej 500 tysięcy osób. Większość mieszkańców stolicy mieszka w pobliżu morza i te tereny są pod całkowitą kontrolą uzbrojonych band. Prowadzimy sierociniec dla 150 dzieci. Maluchy, którymi zaopiekowałyśmy się 18 lat temu są już prawie dorosłymi ludźmi. Na naszej działce chcieliśmy zbudować dla nich mały dom, żeby mogły rozwijać się w normalnych warunkach i żeby jak najlepiej przygotować ich do życia. Żeby zacząć budowę, musiałam pójść do szefa miejscowej bandy i poprosić go o pozwolenie. Bez tego nie rozpoczęlibyśmy budowy, inaczej wszystko by nam rozwalił. Niestety jesteśmy zależne od takich ludzi.

KAI: Czyli miejscowe media piszą o rzeczywistości, jakby nic złego się nie działo. To wygląda jak orkiestra na tonącym „Titanicu”.

– Jeśli wieczorem mamy prąd i internet staram się dowiedzieć, co się wydarzyło w kraju. I czego się z nich dowiadujemy? A to o fajnych warsztatach rzemieślniczych, a to, że trochę zmniejszyła się liczba turystów itp. Szczerze mówiąc, od 20 lat nie widzę w tym kraju żadnej turystyki. Tylko szaleńcy przyjechaliby tu jako turyści. O tym, co się dzieje dowiadujemy się od znajomych ludzi, przez media społecznościowe, które publikują zdjęcia, wideo, teksty o tym, co faktycznie się wydarzyło. Bardzo użyteczny jest tzw. chat bezpieczeństwa, z którego też wiemy, co się dzieje w różnych dzielnicach miasta, które miejsca lepiej omijać itd. Tutejsze media milczą o rzeczywistości takiej, jaka ona jest. Podobnie świat prawie nic nie mówi o Haiti, które ma mnóstwo problemów. Jeśli już, to o problemach gospodarczych kraju w kontekście światowej gospodarki. Reszta jest mało ważna. Podobnie jak w przypadku państw afrykańskich. Kogo interesuje dramat setek tysięcy ludzi wypędzonych, czy umierających z głodu?

KAI: Do czego może doprowadzić taka skala biedy, chaosu, bezprawia?

– Niedawno jeden z biskupów haitańskich, Pierre-André Dumas, powiedział w wywiadzie dla mediów watykańskich: „jeśli nikt tu nie zainterweniuje, to naród haitański zniknie z powierzchni ziemi”. To bardzo trafny osąd naszej rzeczywistości. Nie można nawet powiedzieć, że jest tu bieda. To jest jeszcze coś bardziej ekstremalnego. Ludzie nie mają nic i żyją w ciągłym strachu przed terrorem. Z drugiej strony jedynym ich ratunkiem jest wielka wiara, ludowa i prosta. Codziennie powtarzają sobie: „Pan Bóg zadziała, na pewno coś dobrego dla nas zrobi, On zmieni wszystko, On nas obroni, On da nam normalne życie!”. Czasami odnoszę wrażenie, jakbym szła z tymi ludźmi przez pustynię szukając ziemi obiecanej. Wielu umrze po drodze, wielu się też narodzi, ale lud wejdzie w końcu do ziemi obiecanej. Jestem pewna, że i dla Haiti Bóg ma jakąś piękną perspektywę. Haitańczycy starają się jak mogą, żeby poprawić swoje życie. Dobrze byłoby, gdyby świat pomógł im odnaleźć właściwą drogę.

KAI: Jak zatem pomóc Haiti?

– To nie byłoby trudne. Haiti jest wielkości przeciętnego włoskiego regionu [powierzchnia Haiti wynosi 27 750 km2, województwo lubelskie ma 25 122 km2 – KAI]. Naprawdę nie potrzeba dużo, żeby uporządkować ten kraj. Haiti leży na Karaibach, naprawdę w przepięknej okolicy z cudownym morzem. Przede wszystkim kraj ma ogromny potencjał turystyczny, ale niestety to nikogo nie interesuje. Czasami nachodzą mnie takie „spiskowe” myśli, że może ktoś chce, żeby tu panował ciągły chaos.

KAI: Kto mógłby chcieć czegoś takiego?

– Na przykład kartele narkotykowe. W takim rządzonym przez chaos miejscu, gdzie nic nie działa jak powinno, pełno uzbrojonych band, policja i służby celne skorumpowane, można sobie pozwolić na wszystko, wytwarzać narkotyki i nimi handlować. Przypomnijmy, że leżymy na „szlaku narkotykowym” z Kolumbii, Wenezueli do Stanów Zjednoczonych i Europy. To takie moje przemyślenia. W czasie trzęsienia ziemi w 2010 roku, podczas którego zginęło 350 tysięcy ludzi, na Haiti dotarło bardzo dużo pomocy międzynarodowej. Otrzymaliśmy zarówno wsparcie finansowe, jak też mądrych ludzi, którzy umieli podpowiedzieć nam, co trzeba dalej robić. Ale to się skończyło stosunkowo szybko i nic z tego nie wyszło.

KAI: Z czyjej winy?

– Z powodu fatalnego zarządzania państwem, które nie akceptuje pomocy z zagranicy, ponieważ to się na przykład kojarzy z niewolnictwem. Można było łatwo zauważyć, że nie było żadnej chęci wprowadzenia zmian. Młodych ludzi tu nie brakuje. Rodziny są wielodzietne. Haitańczycy nie mają jakichś oczekiwań wobec długowieczności. Jak ktoś ma tu 62 lata, to już jest uważany za bardzo starego, jakby przekroczył osiemdziesiątkę w Europie. Umieją cieszyć się życiem, ale niestety trudno im patrzeć z nadzieją na przyszłość w takich warunkach.

KAI: Czy miejscowi biskupi podobnie postrzegają sytuację Haiti? Czy macie okazję spotkać się i porozmawiać na ten temat?

– Takich spotkań niestety nie ma. Mamy bardzo bezpośredni kontakt z nuncjuszami apostolskimi. Od kiedy tutaj jestem, współpracuję z czwartym przedstawicielem Watykanu. Co ważne, są zawsze blisko z nami. Nowy nuncjusz jest tu od prawie roku i poznaje realia, stara zrozumieć, dokąd przyjechał i co tu można pozytywnego zrobić.

KAI: Jak w takiej sytuacji funkcjonują wspólnoty parafialne?

– Na Haiti wszystko dzieje się wcześnie rano. O godzinie 6.00 rano zazwyczaj odprawiane są Msze św. Czasami zdarzają się o godz. 14.00. Po południu i wieczorem nic się nie dzieje. Jak już mówiliśmy, nieraz były porywane osoby, które szły do kościoła, ale to nie znaczy, że ludzie przestali tam chodzić. W mojej placówce mamy 80 wychowawców, którzy pracują w naszym sierocińcu i żłobku. Przychodzą codziennie do pracy. Żadne strzelaniny, czy porwania nie powstrzymają ich od przyjścia do pracy. Starają się omijać miejsca zagrożenia. Starają się żyć normalnie.

KAI: Oprócz sierocińca prowadzicie żłobek i co jeszcze?

– Sierociniec został otwarty w 2013 roku. Wcześniej jeszcze arcybiskup Port-au-Prince Joseph Miot, który zginął tragicznie w czasie trzęsienia ziemi w 2010 roku, poprosił żebyśmy zaczęły pracować na osiedlu baraków, powstałym na wysypisku śmieci. Byłyśmy we dwie. Zapytałam arcybiskupa, co chce, żebyśmy tam robiły. Odpowiedział: „Przynieście tym ludziom Chrystusa”. Dla mnie była to swoista prowokacja. Nie postawił przed mną wyzwań typu: zrób to i to, załóż szkołę, szpital itd. Powiedział: „Zanieś tym ludziom Chrystusa”. Przecież jest to powołanie misjonarza! Obserwując rzeczywistość, trzeba z inteligencją patrzeć na potrzeby ludzi. Nie wiedziałyśmy konkretnie, co będziemy robić. Przez 10 lat prowadziłyśmy klinikę pw. św. Franciszka. Kiedy w naszej okolicy pojawiło się zgromadzenie z Brazylii, które otworzyło szpital, zamknęłyśmy klinikę, otwierając sierociniec. W krótkim czasie znalazło się u nas 150 dzieci, z których pięćdziesiąt jest ciężko upośledzonych. Później powstało przedszkole, w którym jest 450 dzieci ze slumsów. Są u nas od 7.30 do 16.30. Dostają pełne wyżywienie: śniadanie, obiad, kolację. Nie pobieramy żadnych opłat.

KAI: Skąd otrzymujecie wsparcie?

– Wspiera nas m.in. papież Franciszek. Napisałam do niego, opisując, jak wygląda nasze życie i bardzo szybko zareagował. Nasze dzieci często są znajdowane, ponieważ zostały porzucone na ulicy, w szpitalach. Często przywożone są do nas dzieci zaraz na drugi dzień po narodzinach. Mama zmarła przy porodzie a ojciec zniknął. Oświata na Haiti niestety nie jest dobra, przede wszystkim dla dzieci, które pochodzą z barakowych osiedli albo z sierocińców. Możemy je zapisać do szkół ludowych, gdzie głównym wydarzeniem dnia jest miska ryżu w południe. Pisanie i czytanie niekoniecznie, jak się uda. Kiedy nasze dzieci kończą 18 lat, służby socjalne każą im opuścić nasz sierociniec. Nie mają nikogo i zazwyczaj kończą w bandach, ponieważ tam przynajmniej dostaną coś do jedzenia. Do dzisiaj nie mogę zrozumieć, dlaczego wyrzucać wychowane przez nas dzieci z powrotem na ulicę. To jest chore. Tak bardzo chcielibyśmy, żeby kontynuowali naukę, zdobyły zawód i mogły normalnie żyć.

KAI: Staracie się rozwinąć adopcję na odległość?

– Przygotowaliśmy program adopcji na odległość i nie chodzi w tym o jakieś kwestie ekonomiczne. Pozostawiamy wolność w sposobie budowania relacji przy adopcji na odległość. Są osoby, które przesyłają 5 euro na miesiąc, inne 5 tysięcy euro rocznie. Zależy nam na dwóch rzeczach: żeby gest ten edukował także osobę darczyńcy, ponieważ uczynek miłosierdzia robiony regularnie uczy właściwego spojrzenia na świat i życie. Drugą kwestią jest to, żeby nasze dzieci uczyły się normalnych relacji międzyludzkich, ponieważ nie mają mamy i taty. Żyją tylko z wychowawcami, z których każdy ma pod opieką 20 dzieci. Co ważne, żadne z nich nie jest jakoś szczególnie wyróżniane, choć wiemy, że bycie ulubieńcem jest jednym z pragnień ludzkiego serca.

Rodziców adopcyjnych prosimy, żeby budowali relację z dziećmi, co można zrobić m.in. dzwoniąc przez Skype’a. Korzystamy z tego, co technika nam oferuje. Niektóre z naszych dzieci były we Włoszech i poznały swoich rodziców adopcyjnych. Były tam na dwutygodniowych wakacjach. Z kolei rodzice adopcyjni zaczęli przyjeżdżać tutaj. Relacje międzyludzkie są najważniejsze, żeby pozytywna relacja towarzyszyła dziecku, które jest samo na świecie, postawione wobec wyzwań, jakie życie mu przyniosło. Wielu rodziców adopcyjnych mówi: „Nie mogę, nie daję rady” i my to szanujemy. Utrzymujemy się wyłącznie dzięki wsparciu ludzi i to nie tylko finansowemu.

KAI: Każdy z nas musi pracować nad sobą i się zmieniać, żeby otaczająca nas rzeczywistość także się zmieniała?

– W naszych slumsach śmiecie są wszechobecne. Panuje straszny smród. Staramy się, by się to zmieniło przypominając, że każdy jest w swej ludzkiej godności równy. Wielu zaczyna dostrzegać, że wartość człowieka tkwi przede wszystkim w byciu dziećmi Bożymi. Ja jestem, by im pomóc i to jest punkt archimedesowy mojego bycia tutaj. Uczymy, że wszyscy jesteśmy dziećmi Bożymi, siostrami i braćmi. Nie ma też miejsca na głupotę. Pewnego razu usłyszałam od znajomej siostry zakonnej: słuchaj, muszę podesłać ci jedno dziecko, nikt go nie chce, ponieważ to trudny człowieczek. Nie ma problemu, odpowiadam. A ona na to: „To ile mam za to zapłacić?”. Dla mnie to był szok. Poczułam się obrażona. Zapłacić, bo wezmę dziecko do naszego sierocińca? Mam już 450 dzieci. Jeśli będę ich miała 451, to budżet naszego sierocińca nie wywróci się do góry nogami. Damy radę przygotować śniadanie, obiad i kolację dla nich. Nie rozumiem tego zupełnie, dlaczego w Kościele we wszystkim musi się pojawić: „Ile płacę?”. Działamy dzięki pomocy i życzliwości ludzi, którzy nie pytają o kasę. W tej kwestii wielu ludzi Kościoła musi jeszcze przebyć długą drogę.

Rozmawiał Piotr Dziubak

Piotr Dziubak (KAI) / Port-au-Prince

Wpisy powiązane

VIII Zebranie pallotyńskiej Regii w Rio de Janeiro

Orędownicy dla młodych

Ks. Leszek Kryża SChr: Jeździmy na Ukrainę by pokazać, że zgodnie z apelami Papieża Franciszka – nie zapominamy o wojnie