Onegdaj, gdy czytałem relacje z tejże pielgrzymki, przyszła mi myśl, że inicjatywa świetnie wpisałaby się w nasze afrykańskie realia. Toteż zachowałem ten pomysł w mym sercu i pozwoliłem by powoli dojrzewał. Z czasem wyszedł on na światło dzienne, a tymi którzy mieli w nim mieć swój priorytetowy udział stali się aspiranci. Trasa naszej pielgrzymki została ustalona z Normanem, ówczesnym proboszczem w Boali, który dobrze rozeznawał się w terenie. Celem pielgrzymki nie było jedynie dojście do Boali, naszej „Porcjunkuli”, ale i sam czas spędzony w drodze. Chcieliśmy spędzić w miarę dużo czasu z ludźmi na peryferiach parafii św. Piotra. Chcieliśmy im zanieść franciszkańskie wartości i zaczerpnąć także od nich, z ich prostoty i radości życia. Dlatego codziennie pokonywany dystans został ograniczony do minimum. Wzięliśmy też pod uwagę, że marsz w upalnej Afryce jest dużo bardziej uporczywy niż w Polsce. Tak więc kroczyliśmy od wioski do wioski, by spotkać się z tymi którzy nas przyjmowali. W ten sposób oszczędzaliśmy siły na dalszą drogę a zarazem wciąż posuwaliśmy się do przodu.
Dwudziestego szóstego lipca aspiranci w liczbie 7 zjechali się do naszego domu w Bimbo na godzinę 10h00. Zanim wyruszyliśmy w drogę podzieliliśmy obowiązki. Każdy był za coś odpowiedzialny. Była dwuosobowa ekipa odpowiedzialna za zakwaterowanie po dojściu do miejsca docelowego każdego dnia (wybór miejsca na nocleg – zazwyczaj była to kaplica; rozciągnięcie plandeki – w razie deszczu, rozpalenie ogniska i co za tym idzie przygotowanie drewna na opał, organizacja prysznica – wybór miejsca, wedle możliwości, oraz zagotowanie wody – w ten sposób po schłodzeniu mieliśmy „w miarę” czystą wodę do picia). Inny brat zajmował się kwestiami liturgicznymi (przygotowanie ołtarza, mszału, czytań), kolejny odpowiedzialny był za animację śpiewu i modlitwy podczas pielgrzymki i na wieczornych spotkaniach z mieszkańcami, jeszcze inny brat zajmował się apostolatem – rozeznawał się co do osób chorych i starszych we wiosce, które moglibyśmy odwiedzić czy to z posługą sakramentalną czy też pomagając wysprzątać dom czy robiąc pranie. Był też brat ekonom, który rozporządzał naszym trzosem i dbał o jedzenie. Jeden z braci był naszym infirmierem a jeszcze inny odpowiadał za „media” (dziennik podróży i zdjęcia). Te posługi wiązały się oczywiście z drobnym dodatkowym bagażem – lekarstwa, mydło dla ubogich, plandeka, aparat fotograficzny, maczeta, mały obrus na ołtarz, naczynia liturgiczne, wino, woda… Ponadto każdy był zobowiązany do zabrania jakichś ciepłych ubrań na chłodne noce w buszu, latarki, płaszczu przeciwdeszczowego, karimaty, ręcznika, co najmniej jednej puszki sardynek, różańca i co najmniej trzech koszulek. Bagaż ten był obowiązkowy i stał się „biletem wstępu na pielgrzymkę”. Istniało bowiem ryzyko, że chłopcy pójdą rzeczywiście bez niczego…
Po „odprawie” zjedliśmy jeszcze nieco risotto i ok 11h00 ruszyliśmy samochodem w kierunku Boali. Pogoda nie rozpieszczała. Zaczęło solidnie padać a słońce nie mogło przebić się przez gęste chmury. Zanim wyjechaliśmy z Bangui złapaliśmy jeszcze kapcia… W strugach deszczu zatrzymaliśmy się przy „warsztacie samochodowym” i jeden z pracowników pomógł nam wymienić koło. A z nieba lało bez przerwy. Ruszliśmy dalej ze sporym opóźnieniem. W drodze padać przestało ale słońce nie wyszło… Dotarliśmy do Boali bodajże ok 14h00. Jean de Dieu powitał nas szklanką wody i nie cierpiąc zwłoki ruszyliśmy wraz z nim jako szoferem w drogę powrotną, aby odstawić nas w Borofio, wiosce oddalonej mniej więcej 65 km od Boali (wszelkie odległości są przybliżone). W Boali dołączył do nas jeszcze jeden kandydat, rodem z parafii św. Piotra. Zjechaliśmy ze wzniesienia na którym usytuowane jest miasteczko Boali, minęliśmy Mardoché i skręciliśmy w prawo w tzw. „accès Crocodile”. Nazwa wskazuje, że droga ta prowadzi do jeziora, gdzie są dwa krokodyle, dość „oswojone”. Można tam pojechać i rzucając krokodylom kurczaka, wywabić je na brzeg, by nieco pooglądać. Nasza droga jednak nie wiodła do jeziora krokodyli. Wjeżdżając w „accès Crocodile”, zjechaliśmy z asfaltu. Rozpoczęła się leśna ścieżka, gdzie samochód mógł się jeszcze poruszać bez przeszkód ale w dużo wolniejszym tempie. Pora deszczowa, spore koleiny i wielkie dziury bardzo spowolniły naszą podróż. A noc się zbliżała. Dotarliśmy do Lambi, wioski, gdzie mieliśmy się rozstać z Jean de Dieu. Tutaj miał nas zostawić i wrócić samochodem do Boali oczekując naszego przybycia pierwszego sierpnia. Dalsza podróż samochodem jest bowiem niemożliwa. Zaraz za Lambi znajduje się rzeka. Nie jakaś ogromna ale nieprzejezdna dla samochodów. Jedynie motory przetransportowane na pirodze mogą kontynuować podróż. Toteż zasiedliśmy przed domem katechisty by podjąć negocjacje co do ceny nocnej podróży do Borofia na pięciu motorach (było nas w sumie 9 osób plus kierowcy motorów), w porze deszczowej, po drodze w 80% glinianej… Także wyzwanie było spore. A wraz z wyzwaniem rosła cena. Doszliśmy w końcu do kompromisu i dosiedliśmy nasze rumaki aby ruszyć w długą i uciążliwą podróż w gęsty busz. Ledwo wyjechaliśmy z wioski a trzeba było przeprawić się przez rzekę. Niestety była tylko jedna piroga, która mogła zabrać po dwa motory na raz. Osobno pasażerowie i szoferzy. Trochę to trwało. Zaraz po przeprawieniu się przez rzekę należało podejść z kilkaset metrów piechotą bo wzniesienie było strome a glina podnosiła ryzyko poślizgu. Toteż pasażerowie maszerowali pieszo a motorzyści w ekwilibrystyczny sposób podjeżdżali pod górkę. Później było już prościej. Z pośród pięciu motorów tylko mój szofer okazał się na tyle doświadczony, że podczas całej podróży nie upadliśmy ani razu na ziemię. Inni upadali na gliniastych wirażach. Nie było to jednak groźne upadki. Tempo było wolne a posadzka miękka bo bagnista ; ) Jechaliśmy tak dobre dwie, trzy godziny… Muszę zaznaczyć że na pielgrzymkę nie zabrałem zegarka, toteż szybko straciłem rachubę czasu. Zrobiłem to umyślnie. Nie chciałem się za bardzo stresować opóźnieniami oraz narzucać „europejskich” norm i organizacji. Wstawaliśmy jak robiło się jasno, odprawialiśmy Mszę jak ludzie przyszli, jedliśmy jak było gotowe, szliśmy spać jak już zbyt długo było ciemno…
W drodze zatrzymywaliśmy się na krótkie przerwy w wioskach które mijaliśmy. Tak więc pierwszy postój odbył się w Gbakassa, później w Wombo, kolejno w Bio i w końcu dotarliśmy do Borofio. Wszędzie gdzie zatrzymywaliśmy motory, schodzili się ludzie, by nas przywitać pozdrowić, poznać. Było to niezwykle przyjemne. Miejscami zeszła się naprawdę spora grupa, między nimi zawsze mnóstwo dzieci. Wpierw nieco speszone, ale później odwzajemniały szczere uśmiechy co poznałem po wydobywających się białych ząbkach z mroków nocy. Było naprawdę ciemno. Niebo było zakryte chmurami a elektryczność zostawiliśmy daleko za sobą. Jedynie światło reflektorów w motorach pozwalało dostrzec co działo się dookoła.
Dotarłszy od Borofio powitała nas jedynie mała grupka. Musiało już być naprawdę późno. Kaplica w której nocowali aspiranci była w bardzo mizernym stanie. Ja rozwiesiłem mój hamak między palmą a jakimś drzewem owocowym, pod chmurką, licząc że tej nocy deszcz nas już nie nawiedzi. I spałem po suchu.
W moich pierwszych planach każdy dzień miał wyglądać następująco: docieramy na miejsce, instalujemy nasze posłania, bierzemy prysznic, coś wrzucamy na ząb i idziemy odwiedzać mieszkańców. Przy tej okazji mieliśmy ich zapraszać na wieczorną animację. Wieczorem miała być wspólna modlitwa, śpiewy i tańce a po wszystkim wraz z aspirantami mieliśmy poczynić małe resume dnia i udać się na spoczynek. Rano natomiast czym prędzej mieliśmy zgromadzić wiernych na Eucharystii, by wyruszyć bez zwłoki do następnej wioski… Ale oczywiście było inaczej ; )
Oczywistym było że pobyt w Borofio został już dość mocno skrócony z racji na nasz spóźniony przyjazd. Tego wieczoru po prostu poszliśmy spać – słabi, głodni i śpiący. Ranek powitał nas promieniami słońca. Chcieliśmy czym prędzej odprawić Eucharysitę i ruszyć do Ngodoforo aby tam zrealizować nasze plany… Ale życie w wiosce daleko od cywilizacji rządzi się innymi prawami. Podczas gdy my składaliśmy nasze „łóżka”, modliliśmy się jutrznią i gotowali wodę do picia, ludzie przygotowywali ngundzię i gozo (liście manioku z masą z mąki maniokowej) popijając kawę. Tutaj, daleko od piekarni, je się dwa razy dziennie – i dwa razy to samo: maniok z liśćmi. Przy odrobinie szczęścia dorzuca się trochę dziczyzny upolowanej za domem. Przygotowanie takiego posiłku trochę trwało. Ludzie raczej się nie spieszyli. Zrobiliśmy zatem mały obchód, pozdrawiając rodzinny zgromadzone przed wejściami do ich chatek. Poznaliśmy niewidomego Jerome-a, którego wyspowiadałem, a po Mszy przyszliśmy do niego z Komunią Świętą. Było czymś niesamowitym, gdy po spożyciu Ciała Chrystusa, stary i ślepy Jerome zaczął śpiewać trzy pieśni z rzędu, bez przerwy i bez zająknięcia… Z czasem ludzie kończyli swój maniok i kawę i zaczęli się myć i przygotowywać do pójścia do kościoła. Poczekaliśmy cierpliwie i w końcu rozpoczęliśmy Eucharystię. Większość Ewangelii z tego tygodnia wciąż wałkowała jeden i ten sam temat: Królestwo Boże podobne jest… do nasion, do sieci, do skarbu, do człowieka szukającego pereł. To było żywe Słowo. Słowo które dotykało największych pragnień, największych tęsknot. Słowo które w swojej prostocie było silne jak nasienie gorczycy, które wyrasta ponad wszystko, jak sieć która zagarnia wszystkich, jak skarb który podnosi adrenalinę każdego biedaka. Pan dał nam zachłysnąć się swoim Królestwem, swoją obecnością w prostocie i ubóstwie, które stały się komunią i bogactwem każdego z nas.
Po Eucharystii przygotowano nam posiłek. Wraz z kandydatami jedliśmy wspólnie z jednej miski maniok a z drugiej sos z dziczyzną. Sos spływał nam po palcach a my cieszyliśmy się pierwszym posiłkiem na naszej pielgrzymce.
Droga która nas czekała tego dnia nie była długa. Taka akurat na przetarcie butów. Siedem kilometrów przedzielone zostały postojem w Bio, mniej więcej pośrodku. Słońce nie paliło, a deszcze nie padał. Szło się idealnie. W Bio zrobiliśmy mały postój by pozdrowić mieszkańców i w sumie po niecałych 2h dotarliśmy do Ngodoforo, wioski która mocno zapadła mi w serce. Chciałbym nadmienić, że rytm naszej pielgrzymki nie był tempem pielgrzymkowym. Miałem wrażenie, że biegniemy. Moi Czarni Bracia narzucili przez te 6 dni bardzo wysokie tempo. Wspomniałem im o tym przy pierwszej sposobności ale to nie wiele dało. Mają to już w nogach ; ) Pokonywaliśmy kilometry w zawrotnych prędkościach. Ale równie szybko odciski pojawiały się na moich stopach. A szedłem w moich własnych sandałach, na które nigdy nie narzekałem. Jednak marsz przez bagna, lasy, łąki i rzeki sprawił że stopy „zwariowały” i się „poddały”.
Do Ngodoforo dotarliśmy w okolicach południa. Wioska jest bajeczna. Otoczona lasem, w centrum znajduje się „kaplica” – podest betonowy z dachem z blach(!) ale bez ścian. Miejsce modlitwy otoczone jest domkami mieszkańców, w 100% katolików. Te 100% to może jakieś 70 osób. Wioskę zastaliśmy jednak pustą… Była to sobota i praktycznie cała wioska była w lesie na swoich polach. W wiosce pozostało jedynie kilka staruszków i chory szef wioski. Przywitaliśmy się i zainstalowali w kaplicy. Chłopcy zabrali się za swoje obowiązków – rozpalili ogień, poszli do strumyka po wodę, zorientowali się gdzie mieszkają chorzy i starsi mieszkańcy. Tutaj też wyspowiadałem jednego dziadka, który następnego dnia przyszedł jednak do kaplicy na Mszę. Przed niedzielną Mszą było jeszcze kilka innych spowiedzi. Gdy już mniej więcej urządziliśmy nasz „obóz” poszliśmy w dwóch grupach się wykąpać. „Łaźnia wioski” znajdowała się przy strumyku. Strumyk jednak sięgał do kostek, a gdy tylko ktoś wkroczył do środka, piach i śmieci unosiły się z dna i zamulały wodę. Sytuacja była opłakana. Ciężko było się „wykąpać”. Poprzestaliśmy na „rytualnym obmyciu”, żeby nie było że się nie myliśmy. Woda była rzeczywiście brudna. Trwogą przejęła nas jednak prawda, że przy brzegu (szerokość strumyka to zaledwie 1,5 metra, więc „przy brzegu” to prawie jak „po środku”) wykopany został dół. Woda ze strumyka wypełniała ową dziurę, a że poziom był dużo niższy niż dno strumyka, woda w naturalny sposób została filtrowana – śmieci opadały niżej a woda stała się … „zdatna do picia”… Warto wspomnieć że niecały metr wyżej ludzie się kąpią i myją ciuchy. Tak więc taką wodę zaczerpnęliśmy do 20 litrowego bidonu i zanieśliśmy do wioski by przegotować. Gotowaliśmy dłużej niż trzeba… w nadziei że kolejne minuty bulgotania sprawią że woda będzie zdatniejsza… W końcu odstawiliśmy na bok. Część posłużyła do przygotowania miejscowej kawy, część do schłodzenia i wypełniania butelek na następny dzień drogi. Oczywiście tylko my gotowaliśmy wodę przed spożyciem. Ludziom z wioski wystarczy „naturalna” filtracja.
Z czasem ludzie zaczęli schodzić do wioski. Część jednak pozostała na polach gdzie spędzają kilka dni a nawet tygodni. Reszta która wróciła rozpoczęła przygotowania do wieczornego posiłku. Porozpalały się ogniska, powietrze wypełniła para z gotowanej wody i płacz nienakarmionych jeszcze dzieci. Między domami krążyły kury, kozy i świnie, szukając drobnych odpadów manioku, a może i kęs mięsa się znajdzie. Im bliżej wieczoru tym gęstsze chmury zbierały się nad Ngodoforo. Nie przeszkodziło to jednak wiernym by przybyć na wieczorno-nocną animację. Mieszkańcy zdaje się w 100% przybyli pod dach kaplicy. Naszą animację rozpoczęliśmy od kilku słów o św. Franciszku i o wyjaśnieniu sensu naszej pielgrzymki. Mówiliśmy mianowicie o wydarzeniu Porcjunkuli, o obietnicy odpustu i o wymiarze pokutnym naszej wędrówki. Wystosowaliśmy też wobec wiernych dwie propozycje. Pierwsza miała na celu przyniesienie podczas Eucharystii małego kamyka, który miałby symbolizować jakiś grzech, jakąś trudność, zranienie, słabość lub ułomność, którą chcieliby nam powierzyć abyśmy zanieśli je przed oblicze Maryji w Boali, gdzie kościół franciszkański daje sposobność zyskania odpustu w dniu uroczystości Matki Bożej Anielskiej. W każdej wiosce ponawialiśmy te propozycję i do Boali dotarliśmy z małym woreczkiem drobnych kamieni. Drugą propozycją było podzielenie się dobrami z ubogimi z wioski sąsiedniej do której mieliśmy się udać dnia następnego. Także tutaj spotkaliśmy się z bardzo pozytywnym odzewem. Następnego dnia, podczas ofiarowania ludzie poprzynosili wiele darów: maniok, kury oraz inne płody rolne. Stało się to dla nas dodatkowym ciężarem na drodze, ale dało nam to wiele radości, nie mówiąc już o ubogich sąsiadach.
Po tych słowach i zachętach rozpoczęliśmy śpiewy i tańce przy ognisku. Nad Ngodoforo przeszła ulewa, ale w niczym nam ona nie przeszkodziła. Dzień zakończyliśmy modlitwą różańcową, którą wedle życzenia aspirantów, odmawialiśmy każdego dnia, w komplecie – wszystkie cztery części. Byli co do tego bardzo sumienni i gorliwi. Spaliśmy tej nocy dobrze. Przydzielono nam również dwóch stróżów na całą noc. Siedzieli przy nas w kaplicy. Mimo dobrej woli z czasem i tak posnęli. Jak my wszyscy zresztą, utrudzeni misją.
W niedzielę wstaliśmy rano, jak słońce wschodzi. Procedura się powtarza – pakowanie „łóżek”, gotowanie wody, poranna toaleta, modlitwa jutrzni w gronie aspirantów, kawa i oczekiwanie na wiernych by rozpocząć niedzielną Eucharystię. Podobnie jak w poprzedniej wiosce i oni rozpoczęli dzień od pożywnego śniadania – manioku i warzyw nie brakuje. Później czas spowiedzi i sama Eucharystia animowana przez braci ale także przez miejscowy chór. Do Komunii przystąpiło ok 10 osób nie licząc aspirantów. To dość dobry „wynik” jak na tak odległą wioskę. Główną przeszkodą do życia sakramentalnego jest brak związków sakramentalnych… jak „wszędzie”. Wspólnota jest jednak bardzo dobrze zorganizowana i żywiąca spore nadzieje na przyszłość. Mimo odległości, ubóstwa i prostego życia, które toczy się w dużej mierze na pracy w polu, ci ludzie są bardzo życzliwi i hojni. Z radością przyjęli nas u siebie i poświęcili nam swój czas. Wielką radością był widok całej wspólnoty zgromadzonej w kaplicy wieczorem dnia poprzedniego, by wspólnie śpiewać i modlić się. Nikomu nie spieszyło się do domu… Nam też nie.
Trzeba jednak było iść dalej. Po Mszy poczęstowano nas obiadem – maniok z małpą : ) Później ruszyliśmy w kierunku Wombo, drogą dużo rzadziej uczęszczaną niż tak która wiedzie przez Bio (można porównać na mapie). Na szczęście mieliśmy maczetę, i jeden z braci, idący na przedzie udrożniał nam przejście. Droga była bardzo grząska i zarośnięta po obu stronach. Trawy zaś nachylały się pod ciężarem wody w ten sposób zasłaniały przejście. Odległość do Wombo nie była duża, ale poruszając się tak wolno dotarliśmy dość zmęczeni. Wszystko zrekompensowało nam przyjęcie we wiosce. Ludzie biegli na nasze spotkanie. Przynieśli fotele, byśmy mogli usiąść pod palmą nieopodal kaplicy. Liczba witających nas osób wprawiła nas w zdumienie. Przypuszczam że kontrast w stosunku do Ngodoforo zrobił swoje. Nie zapomnijmy, że była to niedziela, i jak na dobrego katolika przystało, ludzie nie poszli w tym dniu na pole. Tak więc powitanie zapadło nam głęboko w serce. Było wczesne popołudnie więc mogliśmy sobie pozwolić na odpoczynek i sjestę. W końcu niedziela! Podobnie jak poprzedniego dnia, w dwóch grupach poszliśmy się kąpać. Także tutaj za wannę posłużył nam strumyk. Tym razem był on nieco głębszy. Na tyle, by przykucnąwszy można się było w nim zanurzyć co najmniej powyżej pępka. Poczułem się rajsko! Nie dlatego że stałem tak goły jak Adam, ale z racji na otoczenie. Strumyk był dość przejrzysty, otaczały mnie wysokie drzewa, ponad nimi błękitne niebo i słońce w zenicie, którego promienie dosięgały schłodzonego zimna wodą ciała. Uszy wypełniał szum strumienia i śpiew ptaków. Wymyłem się od stóp do głów, wyprałem przepocone ciuchy, wyczyściłem sandały… Naprawdę błogo. Po powrocie uzupełniliśmy naszą wodę (żródło znajdowało się gdzie indziej, więc mniemam że woda była czystsza). Oczywiście wcześniej została ona przegotowana. Przez cały czas pielgrzymki woda którą piłem miała dziwny posmak. Jak się później okazało, smak i zapach pochodził od dymu który wypełnił garnek podczas gotowania wody. Garnek ustawiony jest bowiem na trzech kamieniach w ten sposób by wsuwać pod niego wypalany sukcesywnie pal drzewa.
Wieczorem mieszkańcy bardzo licznie zgromadzili się pod kaplicą, gdzie rozpoczęliśmy od modlitwy różańcowej a zakończyliśmy animacją i śpiewem. Ja w pewnym momencie oddaliłem się nieco na bok, by oddać się błogiemu spoczynkowi pod palmami w rozwieszonym między nimi hamaku.
W poniedziałek ludzie przyszli dość wcześnie na Eucharystię. Wytłumaczyliśmy im poprzedniego dnia, że droga która nas czeka jest daleka, dlatego chcielibyśmy wyjść dość wcześnie aby dotrzeć o przyzwoitej porze do Lambi. Udało nam się to, i jestem dumny z chrześcijan z Wombo, którzy byli w stanie tak się do nas dostosować. Oczywiście po Mszy jeszcze coś zjedliśmy i przy towarzystwie mieszkańców Wombo ruszyliśmy w dalszą drogę. Jest czymś ujmującym w ich kulturze, że gdy ktoś rusza w drogę, ludzie mu towarzyszą przez jakiś odcinek. Niosą jego bagaże, dają dobry start. Tak było i w naszym przypadku. Część z nich szła z nami dobry kilometr a może i więcej. Pomagali nam nieść bagaże i dary dla ubogich z Lambi. Wychodząc z Wombo przyprawiliśmy się przez ów rajski strumyk, który jak przypuszczam stał się przyczyną moich odcisków, które każdego dnia się pogłębiały do tego stopnia że ostatniego dnia maszerowałem już w japonkach, które pożyczył mi jeden ze współbraci. Niestety mokre stopy, piach i ocierające paski sandałów stały się zbyt trudną próbą dla moich białych stóp.
Ten odcinek trasy był najdłuższy i najtrudniejszy. Błogosławieństwem była trasa przez las, który chronił nasze głowy przed promieniami słońca. Na pewnym odcinku zrosił nas także lekko deszcz. Zmęczenie trasą było widać na twarzach wszystkich braci. Co ciekawe, żaden z nich wcześniej nie miał okazji do tak długich marszów. W gruncie rzeczy ci chłopcy to ludzie z miasta. Wychowali się w Bangui i nie są przyzwyczajeni do życia na wiosce. Inaczej ma się sprawa z ludźmi np. w Rafai, którzy sa w stanie w ciągu dnia pokonać po 50 km i nie odczuwać przy tym wielkiego zmęczenia… My jednak do tej grupy nie należeliśmy. Dla mnie osobiście silną motywacją była perspektywa kąpieli w rzece którą pokonaliśmy pirogą przed trzema dniami jadąc na motorach do Borofio. Po długich godzinach marszu, w trakcie którego rozważaliśmy tajemnice różańca i pochylaliśmy się nad kolejnym fragmentem Testamentu św. Franciszka (codziennie medytowaliśmy w drodze jeden akapit) dotarliśmy nad rzekę. Tutaj rozporostowaliśmy nogi i poczekaliśmy na pirogę, która przewiozła nas na druga stronę. Jak się jednak okazało, nasza kwatera noclegowa, nowa kaplica, znajdowała się na drugim końcu dużej, blisko trzytysięcznej wioski. Trzeba nam było maszerować jeszcze z 20 minut. Ten ostatni dystans odbierał nam chęci by wrócić nad rzekę i wziąć kapiel… Ale wystarczyło chwilę posiedzieć, zrzucić plecaki i perspektywa zanurzenia się w chłodnej wodzie stała się pokusą nieodpartą. Poszliśmy i nie żałowaliśmy. Po kąpieli przyszedł czas na odwiedziny u chorych i przygotowanie kawy i posiłku. Tutaj, w Limbo, po raz pierwszy zaserwowano nam kukurydzę, co stało się później stałym punktem w naszym menu. Kukurydza prosto z pola na pusty żołądek jest jak balsam na zmęczone ciało. Smakowała wybornie. Później zajadaliśmy maniok z sardynkami, a wieczorem przyniesiono nam jeszcze maniok i mięso w sosie. Tego dnia napełniliśmy obficie nasze żołądki. Pod wieczór, już po zmroku zgromadzili się wierni. Jak na 3000 populację, wierni którzy przyszli na modlitwę byli nieliczni. Pod koniec naszej animacji przyszła solidna burza z piorunami. Mój hamak który zawisł miedzy drzewami pod plandeką, niestety nie był w stanie uchronić się przed ulewą, toteż musiałem go przenieść do kaplicy i rozwiesić między oknem a kolumną podtrzymującą strop. Tej nocy po raz pierwszy nie cierpiałem chłodu. Wybierając się na pielgrzymkę wiedziałem że na noc trzeba się cieplej ubrać – zabrałem skarpety, długie spodnie dresowe, ubierałem koszulke i narzucałem na nią jeszcze sweter z długimi rękawami. I było mi mało… Budziłem się co noc trzęsąc się z zimna! Dlatego w Lambi poprosiłem katechistę by mi pożyczył jakiś koc. Dzięki temu w Lambi nie tylko dobrze zjadłem ale i w pełni się wyspałem.
Po porannej Mszy i wczesnym obiedzie ruszyliśmy dalej z naszymi (i cudzymi) bagażami. Wedle zapewnień mieszkańców najgorszy odcinek miał już być za nami (Wombo – Lambi) to jednak droga do Mandjo ([mandżio]) okazała się niezwykle wyczerpująca. Moim zdaniem ze względu na prażące słońce. Maszerowaliśmy na otwartej przestrzeni a słońce paliło niemiłosiernie. Była to też nieustanna wędrówka pod górkę. Zbliżaliśmy się do Boali. Od Lambi zauważyliśmy też inną mentalność ludzi. Tutaj cywilizacja miejska odcisnęła już swoje piętno – było więcej motorów, można było zakupić mydło, zapałki, kostki maggi, niektóre lekarstwa… Ludzie też byli mniej prości, …czyli bardziej skomplikowani. Niczego im to nie umniejsza, ale jednak to prostota ludzi z Wombo, Ngodoforo i Borofio najbardziej ujęła moje serce.
Mandjo ukazało mi swoje dwa oblicza. Pierwsze to postawa jednego z katolików który odstąpił nam swój dom na noc naszego pobytu i zatroszczył się o nasze wyżywienie i sanitarkę. Druga to obraz wspólnoty, bardzo niezorganizowanej, jakoby rozproszonej, co się odbija na życiu sakramentalnym. Podobnie było w następnej miejscowości – Mardoché ([mardosze]). Wieczorem do naszej modlitwy dołączył się zaledwie kilka osób, rzekłbym sąsiedzi, a na porannej Mszy frekwencja też nie dopisała.
W Mandjo, jak wspomniałem, odstąpiono nam dom. Mój hamak rozwiesiłem na werandzie między dwoma słupami. Chłopcy spali w środku. Za prysznic posłużyła nam domowa „łazienka”. Za domem ludzie budują z liści i gałęzi pal małą zagrodę 1,5m x 1,5m na wysokość 2m, bez dachu. W środku jest dziura na 10 lub 15 metrów, zakryta betonową płytą w której znajduje się mały otwór. Takie pomieszczenie służy za toaletę oraz za prysznic. Także z wiaderkiem i mydłem każdy miał swoje 10 min w łazience. Taki prysznic nie jest tak praktyczny jak kąpiel w rzece. Ale nic na to nie mogliśmy poradzić. Po kąpieli zaserwowano nam kolację – maniok i ryby w sosie z cebulą. Bardzo smaczne! Po kolacji przyszedł czas na wizytę u jednej chorej i modlitwa przed naszym domem. Zapalono ognisko, podano kawę i gotowaną kukurydzę. Niebo świeciło niezliczoną liczbą gwiazd.
Następnego dnia Msza odbyła się w kaplicy która znajdowała się nieco w głąb wioski z daleka od domów mieszkalnych. Zdawało się jednak że wierni nie wiedzieli nic o naszym przybyciu, bo przyszła ich zaledwie garstka. A listy informujące zostały przesłane do wszystkich wiosek! Po Mszy oczywiście nie brakowało posiłku u naszego dobrodzieja. Zawstydzająca jest gościnność i hojność tych prostych ludzi! Przecież była nas całą dziesiątka! I wszyscy dobrze pojedli. Choć nie zostawiliśmy żadnych ułomków ni resztek.
Przedostatni dzień wędrówki był już naznaczony świadomością że jesteśmy blisko, że właśnie dziś wychodzimy z powrotem na asfalt. Mieliśmy do pokonania ok 12 km do drogi głównej, a później jeszcze 3 km by dotrzeć do Mardoché. Tym razem szło się „z górki”, mimo że wciąż wstępowaliśmy na wyżyny. Jednak brak dodatkowych bagaży i perspektywa zbliżającego się celu dodały nam skrzydeł.
Sytuacja w Mardoché była podobna do tej w Mandjo. Katechista który nas przyjął bardzo się o nas zatroszczył. Na dach kaplicy zaciągnął plandekę, by bambusowy dach nie przeciekał, przygotowano nam posiłek, udostępniono podobną toaletę. Było też kilku wiernych którzy przynieśli coś dodatkowego do jedzenia – kukurydzę lub orzeszki ziemne. Tutaj odwiedził nas także Jean de Dieu, który przywiózł nam nieco wina, które rozlało nam się w plecaku. A bez wina Eucharystii by nie było. Więc nas brat z Boali poratował. Wieczorem jak co dzień, zasiedliśmy do modlitwy, tym razem z sąsiadami. Brak tłumów dał nam sposobność by uczynić też małe podsumowanie tych dni. Chłopcy wspominali o wyjątkowym doświadczeniu, o bliskości z ubogimi, o trudzie podróży. Co niektórzy wspomnieli o wodzie w Ngodoforo. Jeden nawet stwierdził że widząc taka wodę zrezygnował wówczas z kąpieli! Doceniali hojność goszczących nas. Jestem przekonany, że to doświadczenie drogi, niedostatku i zależności od drugiego człowieka pokazało im dużo więcej z duchowości franciszkańskiej niż całoroczna formacja podczas naszych spotkań w Bimbo…
Ostatniego dnia maszerowaliśmy po asfalcie, wciąż pod górkę w strugach deszczu. Byliśmy mokrzy, zmierźli i szczęśliwi że w końcu docieramy do celu. Trudno byłoby w takim stanie kontynuować naszą drogę ; ) W Boali dostaliśmy normalne pokoje, dostęp do prysznica ze słuchawką, gdzie woda płynęła po odkręceniu kurka. Ok 14 zjedliśmy obfity obiad (który w zamyśle Jean de Dieu miał starczyć także na kolacje, ale garnki zostały solidnie wyczyszczone i wieczorem trzeba było zagotować makaron na spaghetti…). Później był czas na sjestę a ok 16h00, przy grocie Matki Bożej pomodliliśmy się przedostatnią część różańca. Kolejno załapaliśmy się na co-czwartkową adorację Najświętszego Sakramentu w kościele parafialnym św. Piotra w Boali. O 18h00 zakończyliśmy częścią chwalebną i po nieszporach zjedliśmy nieco mniej łapczywie kolację. W ramach wieczornej rekreacji pooglądaliśmy zdjęcia.
Drugiego sierpnia sprawowaliśmy Eucharystię o 6h00, jak co dzień w Boali. Niestety ludzi wiele nie przyszło. Po Mszy udaliśmy się do groty Maryi, by u stóp Ślicznej Pani złożyć worek z kamykami powierzonymi nam przez ludzi z poszczególnych wiosek. W ten sposób dopełniliśmy naszą pielgrzymkę. W końcu nie pozostało nam nic innego jak się spakować i ruszyć w drogę powrotną do Bangui, gdzie mieliśmy jeszcze tego samego dnia rozpocząć naszą kapitułę Fundacji.