W ubiegłym roku, zaraz po Wielkanocy, w mojej parafii planowaliśmy pewne zmiany. Jednak światowa inwazja COVID-19 pokrzyżowała nam wszystko.
Na mojej starej misji w Vigía del Fuerte w funkcji proboszcza zastąpił mnie współbrat z Indii. Byliśmy jedyną misją w diecezji, gdzie tylko na 1,5 miesiąca zmuszeni zostaliśmy do odprawiania Mszy bez wiernych. Uczestniczyły w nich tylko misjonarki św. Laury Montoyi, które prowadzą w Vigía szkołę dla Indian. Później, już normalnie, wróciliśmy do pracy pastoralnej, bez nowych przypadków chorych czy też zmarłych z powodu wirusa. Afrokolumbijczycy i Indianie wrócili do tradycyjnej medycyny opartej na roślinach. Tak się wszystko powoli normowało.
W październiku, tym razem jako proboszcz, powróciłem do Murindó. Miejsce to nosiłem w sercu od czasów mojego OTP, czyli ponad dekadę. Teraz pracuję z młodym współbratem z Indonezji. Śmiało staramy się docierać do porozrzucanych w regionie wspólnot, które tworzą Afrokolumbijczycy, Indianie Embera Katío i Mestysi. To najbiedniejsza misja zgromadzenia w Kolumbii. Cieszy mnie, że w tych grupach etnicznych, widzę wielkie pragnienie Boga. To ogromne wyzwanie, by być z ludźmi, którzy nas potrzebują.
Ten rok rozpoczęliśmy z ciekawymi planami. Z terminarzem częstych wizyt w wioskach i kontynuacją pracy z młodzieżą. W ostatni tydzień stycznia wreszcie udało nam się zorganizować wypad do trzech wiosek w górnej części rezerwatu Murindó. Część drogi pokonaliśmy łodzią, później przez bagna, rzeki, góry i dżunglę. Tak dotarliśmy do Chímiadó, Rancho Quemado, Bachiduvi. To niesamowity czas spędzony z tymi ludźmi i kulturą, która zawsze mnie fascynuje. Ma to coś, co zawsze mnie nakręca, aby tam powracać.
Wciąż istnieje pewna bariera językowa ponieważ część kobiet i dzieci nie mówi po hiszpańsku. Jednak, jak kiedyś wspomniał św. Józef Freinademetz, język miłości jaki odczuwam w trakcie naszych wizyt mówi wiele. Nie potrzeba zbędnych słów, aby odczuć ich wdzięczność, gdy ich odwiedzamy, spędzamy wspólnie czas, odprawiamy Mszę, chrzcimy.
Mija równo miesiąc od powrotu z tych wypraw. Planując kolejne wypady wysłaliśmy dwa listy do wiosek najbardziej oddalonych od misji centralnej. Aby dotrzeć do Turriquitado Alto trzeba płynąć 3 godziny łodzią, potem 8 godzin pieszo przez góry i dżunglę. Jakie było nasze zdziwienie, gdy po kilku dniach (2 lutego), otrzymaliśmy przez WhatsApp nagranie komendanta komunistycznej partyzantki ELN o zaminowaniu dróg w tych górzystych częściach parafii. Ostatnie tygodnie minęły nam na poszukiwaniu rozwiązań, jak im pomóc, jak dostarczyć im żywność, gdyż przez zaminowanie terenu mieszkańcy nie mogą dostać się na własne plantacje.
Tydzień temu [list o. Michała datowany jest 1 marca 2021 roku – przyp. red.] w Chanú, najbardziej oddalonej wiosce z parafii Bellavista, sąsiadującej z Vigía, życie stracił jeden z jej liderów. Indiański lekarz, na oczach synów (16 i 20 lat), zginął zabity miną. W Isla niespełna 13-letni chłopiec stracił prawą nogę stąpając na minę. To nie są miny wojskowe, jakie wytwarza się w fabrykach. Są to miny ręcznie robione przez grupy partyzanckie. Ich siła rażenia jest ogromna. Ich ofiarami są niewinne osoby, a nie członkowie zwalczających się grup, tej ciągnącej się blisko 60 lat wojny domowej.
Staramy się być z tymi ludźmi, docierać tam z pomocą w miarę naszych możliwości. Niestety często stajemy bezsilni w obliczu przemocy, nienawiści, której ofiarami są bezbronni, nie pragnący tej wojny cywile. Wciąż żyjemy nadzieją, że całą tę wojenną machinę da się zatrzymać.
Ciężko ostatnio myśleć, pisać… Ludzie, do których zostałem tu posłany, to RODZINA. Ludzie naprawdę bliscy. Prezydent i jego ekipa chcą tylko wojny. To przecież biznes. My pragniemy normalnie żyć i działać. Wierzymy, że wspólna modlitwa dokona cudu, na jaki z utęsknieniem czekamy.
Czy to, co nas spotyka, to próba? Niesiemy ten krzyż, bo wiemy, gdzie on nas prowadzi. Doświadczenie śmierci i bólu, jakie odczuwamy w ostatnim czasie, pokazuje nam, że nie możemy się poddać. W miarę naszych możliwości musimy śmiało dawać świadectwo i docierać do tych, do których zostaliśmy tu posłani. Za św. Arnoldem „im trudniej, tym bardziej warto” być bliżej ludzi, którzy najbardziej cierpią na tej wojnie.
Tu w Murindó mamy wspaniałą grupę świeckich, zawsze gotowych na wypady do wiosek. W perspektywie całej parafii nasza ekipa prężnie chce działać jako misjonarze świeccy. Bóg wie jak działać. Jemu zawierzamy każdy kolejny dzień.
Michał Radomski SVD
Murindó, Kolumbia
Za: www.werbisci.pl