Nowy Rok w regionie naszej nowej misji na północy Madagaskaru zacząłem typowo po misyjnemu. Już 2 stycznia udałem się z wizytą wiosek położonych głęboko w buszu. Ten nowy świat przyciąga ze względu na zwykłą ludzką ciekawość, ale i z powodu misyjnego zapału głoszenia Ewangelii.
Jesteśmy w miesiącu styczniu. To pełnia zbiorów owoców mango, z którego słynie północ Czerwonej Wyspy. Po raz pierwszy w życiu mogę objadać się do woli kilkoma rodzajami mango. Tak jak kiedyś, kilkanaście lat temu, w regionie Pangalana pod dostatkiem było ananasów i bananów, tak obecnie tutaj mamy mango. Gorący i suchy klimat sprzyja tym owocom, którymi można nasycić się do woli z przydrożnych drzew. Kiedy jestem podejmowany w odwiedzanych wioskach, deserem są oczywiście mango.
Odnosząc to do sytuacji duchowej, mam ogromną nadzieję, że tak jak drzewa mango potrafią wydać obfity owoc na suchej i spragnionej wody ziemi, tak też Duch Święty potrafi powołać do Bożej owczarni sporo dusz z tego ubogiego i zapomnianego terenu.
Im bliżej realiów spotkania i odwiedzin nowych wiosek, w których brak jeszcze chrześcijan i grup zorganizowanych, tym bardziej odżywa we mnie ten sam “zew misyjny”, który niósł mnie 25 lat temu, u początku mojej misyjnej drogi na wschodnim wybrzeżu. Czy dzięki łasce Bożej odżyje we mnie ten specyficzny “głód” zakładania nowych wspólnot wierzących? Wierzę i ufam że tak.
Mimo wyjątkowych trudności klimatycznych i drogowych oraz problemów związanych z kulturą Tsimiety, zaczynam czuć się dobrze. W pierwszych kontaktach stosuję sprawdzoną metodę naszego pierwszego misjonarza werbistowskiego św. Józefa Freinadenetza: język miłości jest pierwszym językiem rozumianym przez wszystkich. Małe gesty życzliwości, uśmiech, pokora i prostota otwierają serca nieznanych mi dotąd ludzi. I ku memu zdziwieniu, w tym regionie na końcu świata, gdzieś na odludziu, zawsze można spotkać szlachetne “pogańskie dusze” spragnione łaski Chrystusa. To autentycznie cuda Ducha Świętego!
2 stycznia po południu ruszam z księdzem Fidel, moimi malgaskim kolegą, w nowy dla mnie świat plemienia Tsimiety. Mój towarzysz nie jest zwykłym Malgaszem! W swoim klanie plemienia Tsimiety przeszedł inicjację na rodowego króla, bo jest najstarszym w rodzinie. Jednak król królów – czyli Jezus Chrystus – ma mu więcej do zaoferowania i poszedł za nim. Nikt nie potrafi mnie wprowadzić w życie i kulturę nowego dla mnie plemienia lepiej niż on.
Udajemy się do tzw. wioski dekanalnej, która jest centrum dla kilku okolicznych wspólnot nowych chrześcijan. Dystans wprawdzie nie tak duży, bo około 30 km, ale samochodem, nawet terenowym, trudno przebić się przez błoto i wyboje na drodze. Zatem po raz pierwszy od 20 lat ponownie wskakuję na motor.
Ku memu zdziwieniu, wioska centralna w tym regionie nosi tę samą nazwę co moja poprzednia misja na Wyżynie Madagaskaru – Antsirabe Centre! Tutaj misja katolicka ma swoją szkołę, gdzie uczy się ponad 300 dzieci i młodzieży. Ale liczba uczących się nie pokrywa się z liczbą chodzących do kościoła czy ochrzczonych. Liczba modlących się to kilkadziesiąt osób, a tylko kilkanaście może przyjąć sakramenty. Zatem jesteśmy nadal na początku drogi. A co zobaczymy w wioskach obok? Na ile się orientuję, z powodu braku misjonarzy teren ten też nie był wizytowany nawet raz w roku.
Po trzech dniach pobytu w centralnej wiosce udajemy się do Ambavaha, małej wioski na skraju drogi. Wprawdzie to tylko kilka kilometrów na piechotę, ale piekielny żar leje się z nieba i wyciska z naszych ciał ostatnie litry wody. To jest główna różnica między misją na wschodnim wybrzeżu a tu na północy, w głębi wyspy. Gorąc nie do zniesienia.
W wiosce czeka na nas około 20 osób. Na szczęście jest tu już katechistka, która w niedzielę gromadzi wokół siebie kilka osób. To już bardzo dużo jak na realia w tym regionie. W tej grupie są zaledwie 3 osoby ochrzczone. Reszta przyszła by posłuchać misjonarzy.
Ksiądz Fidel rozpoczyna animację na swój sposób. Ale czuję, że chyba trochę za wcześnie na kwestie czysto formalne. Dlatego wchodzę mu w słowo i lansuję kerygmę. No bo to jest istotne! Zawsze trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, po co misjonarz przybył i co chce ludziom ofiarować.
Czuję, że dobrze trafiłem. Wymiana zdań ożywia się. Katecheza nabiera dynamizmu. Nasza grupa ciekawskich rokuje nadzieję. Czuję, że nasze słowo wiary dotknęło ich serca. Po jakimś czasie idziemy wspólnie obejrzeć, gdzie ewentualnie można będzie postawić kaplicę. Na miejscu wzywamy Ducha Świętego, który zawsze jest u początku każdej wspólnoty uczniów Jezusa, czyli Kościoła. Pierwsza od kilku lat Eucharystia z pewnością naznaczy tę wioskę błogosławieństwem i potężniejszym działaniem łaski wiary.
Dwa dni później udajemy się do podobnej wioseczki – Ambalafotaka. Dobrze, że pora deszczowa opóźnia się, bo możemy skrocić sobie drogę idąc poprzez wysuszone pola ryżowe. W wiosce sytuacja duchowa i pastoralna jeszcze bardziej uboga. Katechista leniwy i jeszcze nie ochrzczony. Nie ma niedzielnych wspólnych modlitw liturgicznych. Dwie osoby przygotowują się do chrztu. Msza miała być w domu osoby zamożnej, ale ze względu na upał zaproponowałem, by odprawić ją pod drzewem mango. Kiedyś nad Oceanem Indyjskim w Pangalanie Msze były odprawiane pod palmami, ale tutaj palmy są rzadkie. Około 20 osób uczy się modlić z nami. Słowo kerygmy otrzeźwia ich z letargu doczesności, aby patrzeć dalej i wyżej. W grupie chętnych jest i kilku starszych mężczyzn, a to dobry znak.
Na dzień święta Chrztu Pańskiego przygotowujemy specjalną wyprawę ewangelizacyjną do wioski Ankivanja. Misjonarz jeszcze nigdy tam nie przybył. Jest jedna rodzina katolicka i na niej chcemy się oprzeć, aby założyć nową wspólnotę kościelną.
Wioska położona jest około 10 km od naszej bazy. Wyruszamy w sobotę z bardzo liczną grupą młodzieży szkolnej oraz wiernymi z okolicznych wiosek. W sumie około 200 osób. To swoista pielgrzymka ewangelizacyjna oraz wspólnotowe świadectwo wiary. Mamy swój ryż do jedzenia, prosimy jedynie o dach nad głową. Młodzież śpiewem i tańcem głosi piękno wiary, obwieszcza Chrystusa. Dzieje się. To pierwsze wydarzenie tego rodzaju w wiosce. By jakoś bardziej zaznaczyć naszą obecność odprawiamy Mszę pośrodku wioski, pod gołym niebem i prażącym słońcem. W homilii korzystam z moich wspomnień z Ziemi Świętej i daję świadectwo historyczności Jezusa oraz Jego boskości. Podniosły nastrój udziela się nam wszystkim. Jesteśmy świadomi że piszemy historię zbawienia tej właśnie wioski i okolicy.
Pierwsza wizyta misyjna daje mi porównanie klimatu, kultury, ludzi i krajobrazu. Inny świat, ale i ten świat potrzebuje powiewu Ducha Świętego. Tak, przyzywam go gorąco jak kiedyś, aby udzielił znaków mocy wiary że Jezus jest Panem.
W poniedziałek 11 stycznia wracamy do Mandritsara. Spadł ulewny deszcz i droga powrotna jest w o wiele gorszym stanie. Jazda po błocie, kamieniach, dziurach to istny motocross. Podczas walki z błotem mój sandał utyka w błocie i dalszą drogę gołą stopą naciskam pedał motoru. Noga zsiniała. Boli, ale nie mam wyjścia.
Tym razem wracamy okrężną drogą, bo poziom rzeki jest za wysoki. Zmęczony ale szczęśliwy wracam do domu w Mandritsara. Misja rozpoznawcza zakończona. Wiem już, na co mogę liczyć w wioskach dalekiej północy. Ciekawe, że Duch Święty daje nowe spotkania z ludźmi o podobnych sercach, już kiedyś widzianych.
Zdzisław Grad SVD
Madagaskar
Więcej (zdjęcia) na: www.werbisci.pl