Werbiści: Ghana się zmieniła, a ja z nią

Z o. Markiem Dąbrowskim SVD, wieloletnim misjonarzem w Ghanie, rozmawia o. Krzysztof Kołodyński SVD

Krzysztof Kołodyński: Rozpocznijmy od kilku informacji o Tobie. Skąd pochodzisz? W którym momencie rozpoznałeś głos powołania i jak to się stało, że zostałeś werbistą?

Marek Dąbrowski: Pochodzę z Wronek, tam się urodziłem. We Wronkach chodziłem do szkół: podstawowej i średniej. Tam skończyłem technikum, no i byłem bardzo blisko franciszkanów. Byłem u nich ministrantem. A z werbistami… to była historia. Jeden z moich kolegów, nota bene też werbista, Heronim Napierała, który już zmarł w Brazylii, miał kontakt z Chludowem. Któryś z ojców zaprosił go na święcenia do Pieniężna. Nie chciał jechać sam i namówił mnie na wspólną podróż. To był mój pierwszy kontakt z werbistami. Jeśli się nie mylę, były to święcenia o. Szilica. Jeszcze wtedy o powołaniu nie myślałem.

A jakie wrażenia miałeś po wizycie w Pieniężnie?

Pamiętam, że o. Stankowski był wtedy rektorem. Sporo chłopa tam było. Bardzo ładnie nas przyjęli. Dali nam nawet nocleg, a na tych święceniach była masa gości. Całe uroczystości bardzo pozytywne. To było tak, wiesz, klasztor, no kurczę, ogrom. Wchodzisz, a tam te figury… Miałem porównanie z franciszkanami z Wronek, gdzie wszystko nie było takie duże. Po roku Napierała złożył dokumenty, a ja w kolejnym roku pojechałem go tam odwiedzić. No i później zacząłem trochę myśleć. Mi się tam podobało, ta idea, misyjne kraje. Przecież zawsze chciałem być podróżnikiem. Poza tym interesowałem się morzem i do szkoły morskiej chciałem się zapisać. Po maturze rodzinie nic nie mówiłem, bo chciałem ominąć niepotrzebne dopytywania. Złożyłem podanie, przyjęli mnie i zacząłem nowicjat. Taka była ta moja droga. No i tak było ładnie aż do święceń! Później pisanie petycji misyjnych [podań ze wskazaniem, gdzie chciałoby się pracować – przyp. red.]. Zanim pojawił się temat Ghany musiałem przebrnąć przez wiele propozycji i okoliczności.

O. Marek Dąbrowski w początkowyh latach pracy w Ghanie (fot. archiwum Marka Dąbrowskiego SVD)

Który to był rok?

To był 1977 rok. W petycjach nawet Ghany nie umieściłem. Tylko dwa kraje, jeśli sobie przypominam: Brazylię i Argentynę. Czyli nawet nie było Afryki (śmiech). Trzecie miejsce chyba zostawiłem wolne. I cóż, wysłaliśmy je. Po jakimś czasie prowincjał nas zawołał. Trzech nas było. Powiedział, że z Generalatu dostał wiadomość, że jest możliwość wyjazdu do Indonezji. Sceptycznie do tego podeszliśmy. Przecież do Indonezji nikt nie wyjeżdżał! Prowincjał mówił, że musimy się liczyć, że bardzo szybko wyjedziemy i że potrzebna jest pełna gotowość. Zaczęliśmy się starać o wizę. Chyba po trzech miesiącach powiedziano nam, że wyjazdu nie będzie. Mieliśmy jechać na Timor, a w tym czasie, zaczęły się tam zamieszki, bo ludzie chcieli utworzenia nowego państwa. Chcieli oddzielić się od Indonezji. W ambasadzie powiedzieli nam, że nie ma żadnych szans. No to powrót do starych przeznaczeń. Tak dostałem Brazylię. Złożyłem papiery o wizę, a w międzyczasie pracowałem w Pieniężnie, w ekonomacie, głównie przy Mszach Wieczystych. Ojciec Bona, który był wtedy prowincjałem, zaproponował nagle bym został w Polsce.

Tyle propozycji padło wcześniej, a tu nagle jeszcze Polska?

Za bardzo mi się to nie podobało. Nikomu nic nie mówiąc rozpocząłem starania o paszport i wizę do Brazylii. Paszport dostałem szybko, ale na wizę czekałem długie miesiące. Wtedy do Polski przyjechał radca generalny, o. Cybulski. Spotkałem się z nim i zaproponowałem, że mógłbym pojechać do Irlandii na trzy miesiące kursu angielskiego. On mówił, żeby raczej była to Portugalia. Za jakiś czas przychodzi pismo z Rzymu, że mogę jechać do Irlandii, z tą uwagą, że mam nadal czekać na wizę do Brazylii. Po kolejnych trzech miesiącach przyszła sugestia, że mam jechać do Portugalii. Pytano też, czy jeśli nie dostanę wizy do Brazylii, czy zgodziłbym się jechać do Angoli, bo tam są potrzeby. Nie bardzo się chciałem na to zgodzić. Leżał mi już ten angielski. Zapytałem, czy by mi nie zmienili przeznaczenia na Ghanę.

A skąd ta Ghana nagle się pojawiła?

Wiedziałem, że w Angoli toczyła się już wojna. Nie czułem się na siłach, by tam jechać. Wojna, komuniści – nie uśmiechało mi się to. W Irlandii dwóch moich kursowych przygotowywało się właśnie do Ghany. Spontanicznie przyszedł pomysł, że w Ghanie też mogę się przydać. Po trzech miesiącach przyszła wiza do Brazylii. I znowu był dylemat. Gdy Irlandię odwiedzał pewien radca generalny, zadzwoniliśmy razem do Rzymu. Po konsultacjach otrzymałem błogosławieństwo i pozwolenie na wyjazd do Ghany. Tam to dopiero się działo… Przyleciałem na tydzień przed przewrotem wojskowym. Takie były moje początki. Rozpocząłem naukę języka Twi (czyt. „człi”). Uczyłem się go przez 6 miesięcy. Później dostałem pierwszą placówkę.

Ze starszymi z rady parafialnej Kwahu-Tafo. Rok 1993 (fot. archiwum Marka Dąbrowskiego SVD)

Rozumiem, że ten język związany był z Twoim pierwszym przeznaczeniem?

Tak. Trafiłem do Aquatia. Misja była położona na południu Ghany, w diecezji Akra. Byłem wikarym u współbrata Holendra. Po trzech latach pojechałem na urlop. Następnego roku dali mi nominację na inną parafię. Od tej pory byłem proboszczem. To było w tym samym rejonie językowym. W życiorysie nazbierałem sześć takich parafii. Pracowałem w Ashaiman, kilkanaście kilometrów od stolicy, tam gdzie pracował o. Szylic. Oni zaczęli stację boczną, bo Ashaiman to duże miasto. Tam jeden Niemiec wybudował kościół, bardzo duży i ładny, no ale nie było domu misyjnego. Jasiu Szylic zaczął więc budowę tego domu. Mnie później przypadła kontynuacja tej budowy. Mieszkałem z o. Janem i dojeżdżałem na budowę. Byłem tam 7 lat. Stamtąd byłem wzięty do Akry. Otrzymałem kolejne wyzwanie – organizację nowej parafii. W tym czasie byłem dwie kadencje w Radzie Prowincjalnej jako wiceprowincjał. Następnie wybrano mnie jako radcę. Odczytywałem to jako znak szacunku i zaufania. 

W tych latach byłem odpowiedzialny z ramienia Rady za sprawy finansowe. Zauważyłem, że brakuje nam jakiegoś biura, które by się zajmowało pisaniem nowych projektów. Wiedziałem, że trzeba to robić fachowo. Miałem kontakt z salezjanami. Jak odwiedzałem ich w Warszawie, to widziałem jak oni to robią. Ich biuro projektów działa świetnie. Pchałem zatem sprawy, żeby takie biuro założyć w Ghanie. W końcu zapadła decyzja. Mariusz Pacuła był pierwszym dyrektorem tego biura.

Czyli to była Twoja inicjatywa?

Tak, to była moja propozycja. Pacuła był pierwszy, a po nim jeden Ghańczyk. Niestety, to nie za bardzo szło. Ze dwa lata temu wpadłem na pomysł, żeby zatrudnić świecką osobę, która się zna na pisaniu projektów. Zrobiliśmy konkurs i wyłoniliśmy panią, która w tej chwili jest odpowiedzialna za pisanie projektów, jest dyrektorem, a ja jestem koordynatorem.

To czym się teraz zajmujesz?

Teraz zajmuję się budową kościoła. Projekt od zera, zerowe konto, budynki dopiero powstają. To jest stacja boczna pewnej parafii, która się dopiero rozwija, choć istnieje już 10 lat. W budynku szkoły mamy tam mszę niedzielną. Niestety, wiąże się to z tym, że za każdym razem musimy aranżować miejsce na modlitwę, rozkładać krzesła, itp. Osiem lat już mają tam ziemię, w bardzo dobrym miejscu, eleganckie miejsce, ale do tej pory nikt nie podjął się inicjatywy, aby budowa ruszyła. Mam już pozwolenie na budowę. Jak wrócę, zaczniemy budować.

Polscy werbiści pracujący w Ghanie na tarasie w Anynam. O. Marek Dabrowski pierwszy z lewej (fot. archiwum Marka Dąbrowskiego SVD)

Czyli na razie rusza budowa i będzie to miejsce na różne spotkania wiernych?

Tak, zobaczymy, jak to się rozwinie. Wiesz, nie ma tam dużo ludzi – około 150 dorosłych, do tego 60-70 dzieci, trochę młodzieży. Co ciekawe, pani z tej mojej społeczności, która była przewodniczącą komitetu parafialnego, została ambasadorem Ghany przy Watykanie.

To niesamowite!

Tak, przy Watykanie. Ona kiedyś była wiceministrem oświaty. Tak ostatnio wyglądało moje życie! Między biurem projektów i pracą pastoralną.

Akra rozwija się bardzo szybko, a kościół nie powstaje tak szybko. Widzę, że ludzie są tam aktywni. Korzystam z obecności w Polsce, aby zdobyć jakieś fundusze. No i to jest moje obecne zaangażowanie. W Ghanie minęły w tym roku 43 lata.

Jeśli zapytam o jakieś niesamowite historie, które Cię w Ghanie zaskoczyły, to co to będzie?

Na jednej z parafii przeżyłem kiedyś zbrojny napad. Grupa zbójów napadła nas z karabinami. Drugi współbrat mieszkał w innym budynku, ja byłem sam. W nocy słyszę tupot. Coś się dzieje przy wejściu. Wyłamali mi drzwi i wpadli do sypani. Krzyżem, który zdjęli z korytarza, dostałem po głowie. Rozpoczęli plądrowanie i szukanie pieniędzy. Nie straciłem przytomności. Na szczęście miałem trochę pieniędzy w szufladzie, na wierzchu. Liczyłem, że to odwróci uwagę złodziei, bo w innym miejscu był sejf, a w nim sporo pieniędzy. W tym czasie budowaliśmy szkołę. Blefowałem, że tutaj są pieniądze, że to wszystko. Gdy zaczęli pytać, gdzie jest reszta, powiedziałem, że w biurze. Chciałem ich wyciągnąć z tego budynku. Dosłownie za drzwiami, które były lekko otwarte, był inny sejf. Gdy zaczęli wychodzić jeden z nich otworzył te drzwi i zobaczył skrytkę. Od razu zażądali kluczy. Odmówiłem, więc mnie zdzielili obuchem maczety. Na szczęście nie było tam dużo pieniędzy. To byli ludzie, którzy mieli dobre informacje. Nie zaglądali do innych pokoi. Gdy już wszystko wybrali, kazali mi się położyć na ziemi. Ale ja już byłem tak zdesperowany, że odmówiłem i usiadłem na krześle. Oni zgłupieli i ostatecznie zawlekli mnie i zamknęli w jednym z pomieszczeń. Taka to historia. Miałem traumę przez długi czas, szczególnie wieczorami miałem obawy.

O Marek Dąbrowski SVD  (z prawej) oraz obecny bp Jerzy Mazur SVD z Janem Pawłem II podczas jego pobytu w Ghanie w 1980 roku (fot. archiwum Marka Dąbrowskiego SVD)

To traumatyczna historia, a z pozytywnych?

W zeszłym roku obchodziłem 70 lat. Parafianie z poprzedniego miejsca tak się zorganizowali, że chcieli mi jubileusz wyszykować. Wynajęli autobus, przyjechali z dekoracjami, z moimi zdjęciami i z nowymi parafianami przygotowali wielką uroczystość. Kalendarze zrobili ze wspólnymi fotografiami. Wszystko było trzymane w tajemnicy. To była niesamowita i miła niespodzianka. Najbardziej cieszyłem się z obecności ludzi, którym kiedyś pomagałem. Był mężczyzna, któremu opłacałem szkołę średnią, a potem całe studia. Teraz ma dobrą pracę. Złożył się z innymi i dostałem lodówkę, telewizor, trochę innego wyposażenia. Zaskoczyli mnie tym kompletnie.

Masz 45 lat kapłaństwa, 50 lat ślubów zakonnych. Jakie refleksje przychodzą wtedy do głowy?

Jak te lata upłynęły, to dla mnie jest tajemnicą. To tak szybko przeszło! Łapię się na tym, że nie czuję, że mam już 70 lat. W dodatku tyle lat jestem księdzem! Z tym wiekiem i tymi doświadczeniami widzę, że pewne sprawy się zmieniły. Na początku byłem bardziej radykalny, często chciałem rządzić. Nie jak dyktator, ale byłem bardziej nastawiony, żeby przewodzić. Z biegiem lat zauważyłem, że to czasami prowadzi do konfliktów. Teraz widzę, że dobrze jest stawiać na ludzi w parafiach. Dobrze, jak się dostrzega kogoś kto ma potencjał i się go zaangażuje. Można mu pokazać, że on sam może dużo spraw załatwić. Z wiekiem jestem też bardziej pobłażliwszy dla wielu spraw. Mam jakiś większy szacunek do ludzi. Wsiąkłem w tamtą mentalność i to, jak się sprawy załatwia w Ghanie. Nie zależy mi na byciu wielkim liderem, ale byciu z ludźmi. Nie trzeba wszystkiego brać samemu!

Dziękuję Ci za tę refleksję, która jest dobrą puentą naszej rozmowy. To wielkość człowieka kiedy widzi swoje błędy i może je przemienić w mądre wnioski. Dziękuję za rozmowę i przywołane obrazy z Afryki Zachodniej.

Ghana się zmieniła i ja również. Dziękuję!

Rozmawiał: Krzysztof Kołodyński SVD
Za: Komunikaty SVD

70. rocznica urodzin (fot. archiwum Marka Dąbrowskiego SVD)

Za: www.werbisci.pl

Wpisy powiązane

Kalendarz wydarzeń Roku Jubileuszowego 2025

Karmelici: Spotkanie Rad Generalnych OCARM i OCD w Rzymie

Alojzy Chrószcz OMI: w Kamerunie małe rzeczy potrafią ludziom dawać radość