W ostatnim miesiącu wprowadzono na świecie wiele restrykcji związanych z koronawirusem. Nie ominęło to nas i naszych uchodźców. Koronawirus jest w Ugandzie, ale głównie w Kampali, gdzie oficjalnie zarażonych jest 55 osób. W Lodonga, jak i w naszym dystrykcie Yumbe nie mamy takich przypadków. I raczej oficjalnie nie będziemy mieli, gdyż nie ma testów na koronawirusa, a symptomy są podobne do powszechnej tutaj malarii czy tyfusu.
Od 20 marca nie funkcjonują szkoły, a od 1 kwietnia wstrzymany został nie tylko transport publiczny pomiędzy Kampalą, a poszczególnymi rejonami, ale także zakazano przemieszczania się samochodów prywatnych.
Motory mogą być używane tylko jeśli przewożą żywność. Sprzedaż na rynku została ograniczona do podstawowej żywności, a sklepy z żywnością w poszczególnych miejscowościach mogą być otwarte, ale pod wieloma restrykcjami.
Ruch samochodowy miał być otwarty 15 kwietnia, ale zakaz poruszania się został wydłużony do 5 maja. Podobnie szkoły – miały być ponownie otwarte 27 kwietnia, ale już wiadomo, iż w tym terminie nie zostaną otwarte. Kościoły zostały całkowicie zamknięte i jest zakaz jakichkolwiek zgromadzeń religijnych. Lotniska i granice lądowe zostały częściowo zamknięte tzn. są tylko otwarte dla sprowadzonej żywności i sprzętu medycznego.
Problemem jest nie tylko koronawirus
Jak to wpływa na miejscową ludność? Zamykanie większości miejsc pracy, w szczególności w miastach, prowadzi do problemów z przeżyciem większości biednych mieszkańców przedmieść i slumsów stolicy kraju, którzy pracują na dniówki. Jeśli od 20 marca, czyli przez prawie miesiąc [tekst o. Andrzeja datowany jest na 16 kwietnia – przyp. red.] nie mają z czego żyć, możecie sobie wyobrazić, co się dzieje w większości biednych rodzin z przedmieść.
Część młodych chłopaków, którzy byli wysłani przez rodziny, aby przywieźć pieniądze, teraz wraca na wieś z niczym. Zresztą na wsi sytuacja też nie jest dobra, gdyż nie mogą sprzedać wszystkich produktów na rynku, a nie mają specjalnych miejsc do magazynowania. W związku z tym nieprzetworzone płody rolne też mogą ulec zepsuciu, a częściowo mogą zostać zjedzone przez szczury i insekty, np. termity. Miejscowi ludzi nie mają piwniczek, spichlerzy czy stodół. Większość z nich żyła i funkcjonowała z dnia na dzień.
Uchodźcy z Sudanu Płd. w Ugandzie (fot. Krzysztof Błażyca – za: http://sudanpoludniowysvd.blogspot.com)
Jak koronawirus wpływa na uchodźców z Sudanu Płd. w naszym obozie Bidibidi? Po pierwsze nie mają pracy, a garstka osób, co ją miała w jakiś organizacjach humanitarnych, też w większości ją straciła. Domki stojące na polu o powierzchni 30×30 m nie dają szans nie tylko na uprawę, ale też na separację od innych rodzin.
Dystrybucja żywności prowadzona na terenie obozu od lipca 2016 roku jest systematycznie zmniejszana. Obecnie na jedną osobę przypada na miesiąc 8 kg kassawy, 6 kg fasoli i 1,5 kubka oleju. Jeśli rodzina ma małe dzieci (niemowlęta), może część z tych produktów wymienić na pieniądze i kupić jakąś dodatkową żywność. Muszą też kupić drewno na opał, gdyż wszystko wokół obozu jest wycięte. Ci którzy próbują iść gdzieś dalej, aby znaleźć drewno na opał, narażają się na pobicie, gdyż ludność miejscowa w naturalny sposób broni swoich terenów. Wyobraźcie sobie, że gdy prawie 300.000 ludzi potrzebuje tylko parę gałązek dziennie na jeden posiłek to w krótkim czasie nie ma wokoło lasu i krzewów.
Przy ograniczonej żywności i diecie składającej się jedynie z fasolki oraz kasawy, a także biorąc pod uwagę warunki, które panują w domkach – a raczej w lepiankach-szałasach – o choroby nietrudno. Tym bardziej, iż rozpoczęła się pora deszczowa i znowu nie ma wystarczającej ilości trawy do pokrycia dachu. Zatem, by chatka nie przeciekała, trzeba jeszcze mocniej ograniczyć jedzenie i sprzedać coś z tego, co się ma, aby kupić trawę.
Jak widzicie problemem u nas nie jest tylko sam wirus, ale także niedożywienie oraz fatalne warunki do życia. Czasami jedna rodzina to mama, tata i 17 dzieci. Z reguły część to własne a druga część to dzieci siostry czy brata, którzy zostali zabici w czasie wojny w Sudanie Płd. lub umarli tutaj w obozie z powodu chorób. Jeden z naszych katechistów, Philbert z kaplicy św. Bakhita w Ariwa, właśnie ma taką sytuację – rodzina z 17 dziećmi. Średnia u nas to 6-8 dzieci w rodzinie.
Największe żniwo zbiera malaria i tyfus, który łatwo atakuje niedożywiony organizm. Część osób nie wytrzymuje też traumy wojennej i obecnego wegetowania oraz niemożliwości zapewnienia dzieciom podstawowych warunków do egzystencji. Stąd coraz częstsze są samobójstwa lub znikanie bez pozostawienia wiadomości. Dodatkowym problemem jest to, iż większość klinik czy nawet szpitali na terenie obozu nie ma lekarzy, a pielęgniarek nie ma w wystarczającej liczbie. Lekarze z zagranicy, którzy tu pracowali, powrócili do swoich krajów. Zresztą z powodu koronawirusa nie przyjmuje się ludzi do szpitala. Robi się to tylko w nagłych wypadkach. W niektórych klinikach na terenie obozu nie ma już wystarczającej ilości leków na malarię.
Czy pomoc w postaci maseczek, sprzętu, płynów dezynfekujących pomoże? Zapewne, ale problem jest w niedożywieniu (nie zbudujesz więc odpowiedniej odporności) i warunków do życia (jak odseparujesz chorego od 17 osobowej rodziny na 30m2). Oczywiście, dzięki pomocy jednego z kapłanów z Polski pomogłem szpitalowi w Lodonga, ale 2000 $ starczyło na mobilne termometry (z których potem jeden został na siłę zabrany do szpitala w dystrykcie Yumbe, bo tam nie mieli), środki dezynfekujące, maseczki, rękawiczki itp.
Młodzi Sudańczycy Południowi na terenie obozu BidiBidi (fot. Krzysztof Błażyca – za: http://sudanpoludniowysvd.blogspot.com)
Na pewno nie jesteśmy w stanie pomóc wszystkim i zapewnić odpowiedniego bezpieczeństwa. Jednakże tego nie oczekują od nasi uchodźcy – oni chcą tylko przeżyć. Kolejne redukcje żywności i perspektywa kolejnych ograniczeń czy opóźnień może wpłynąć na ich życie. Do tego większość darczyńców jest już zmęczona faktem, iż pomoc udzielana uchodźcom tak długo trwa. Wydaje się, że wiele problemów na świecie, w tym ostatnio szerzący się koronawirus, ograniczy zaangażowanie organizacji humanitarnych.
Nasi przyjaciele z obozu Bidibidi przeżyli wojnę, przeżywają ograniczenia żywnościowe, sanitarne i mamy nadzieję, że przeżyją również koronawirusa. Warto pamiętać, że malaria w ciągu roku zabija ponad 500 tys. ludzi na świecie, z czego większość w Afryce. Z powodu zaś głodu ginie codziennie na świecie 8-10 tys. ludzi, czyli ok. 300 tys. miesięcznie. W ciągu 4 miesięcy koronawirusa ta liczba jest mniejsza niż w ciągu miesiąca z powodu głodu.
Święta Wielkanocy i przygotowania do niej
Ostatnimi aktywnościami w obozie dla uchodźców był tydzień kończący się 22 marca. W tamtym tygodniu udało się nam spotkać w kilku strefach z naszymi Sudańczykami. W niedzielę 15 marca byliśmy w strefie Swinga, gdzie zabraliśmy też troje norweskich lekarzy. To świeżo upieczeni absolwenci UAM w Poznaniu. Już w poprzednim roku przybyła dwójka studentów – Kristof i Erskil – aby pomóc i nabyć doświadczenia w chorobach tropikalnych i radzeniu sobie w ograniczonych warunkach na terenie Afryki. W zeszłym roku dr Mateusz Cofta z ramienia Redemptoris Missio kontaktował się z nami. Doświadczenie pierwszych studentów z obozu, jak i lokalnego szpitala w Lodonga, było na tyle interesujące, że polecili go innym.
Tym razem lekarki Aurora i Elire oraz lekarz Honor przyjechali na miesiąc. Jednakże po kilku dniach zostali wezwani do swojego kraju, aby tam pomagać w walce z koronawirusem. Spędzili z nami jednak weekend, a w niedzielę po Mszy Św. w kaplicy św. Franciszka w Swinga mogli udzielić paru porad, zmierzyć temperaturę i ciśnienie oraz przekazać leki na malarię. Ich obecność była ważna dla ludzi, choć w tak krótkim czasie i ograniczonym zakresie niewiele mogli zrobić. Ja też mogłem być dumny, bo ukończyli studia w Polsce i przyjechali z mojego rodzinnego miasta Poznania.
Zaśpiewaliśmy dla nich piosenkę i poprosiłem, żeby zaśpiewali dla nas piosenkę po norwesku. Trochę słabo to wyszło i chyba dobrze, że zostali lekarzami :) Następnym razem będę musiał ich poprosić, aby zaśpiewali po polsku i na pewno dobrze wyjdzie!!! Sądzę, że będzie jeszcze taka możliwość. Co prawda tym razem wyjechali, podobnie jak inni zagraniczni lekarze pomagający w obozie, ale obiecali, że wrócą.
Norwescy lekarze w jednej ze wspólnot w Bidibidi (fot. archiwum o. Andrzeja Dzidy SVD)
W ciągu tamtego tygodnia zamknąłem szkolenia dla służby liturgicznej w Ariwa i Abrimajo, a w piątek po drodze krzyżowej w jednej z kaplic jeszcze mieliśmy modlitwę pogrzebową za ojca jednego z naszych liderów młodzieży, Petera Lopusa. W styczniu 2019 roku Peter zawarł sakrament małżeństwa w kaplicy Maryi Ratunku Chrześcijan (Mary Help of Christians), a zaledwie dwa miesiące temu o. Wojtek udzielił chrztu jego synkowi (zresztą o pięknym imieniu Andrew). Teraz odszedł jego Tata i doradca. Piotra znamy jeszcze z Lainya, z naszej parafii w Sudanie Płd., a jego tatę też z naszej parafii św. Rodziny, ale z pobliskiej stacji misyjnej w Bereka.
Wielkie jest przywiązanie uchodźców w Ugandzie do rodzimej ziemi. Pomimo, że splamiona krwią i wojnami, jest to ich ojczyzna. Obiecali więc ojcu, że będzie pochowany w ziemi ojców i tak też zrobili. Był to jednak ostatni transport, który mógł przekroczyć granicę. Nie wiadomo, kiedy nasi Sudańczycy będą mogli sprowadzić do ojczyzny kości swoich bliskich. Być może, gdy sytuacja w Sudanie Płd. się ustabilizuje i większa grupa będzie mogła powrócić do domu. Przypomina mi się tutaj sytuacja z kośćmi Józefa, które zostały zebrane przez Izraelitów dopiero po 430 latach.
Gdy miałem zajęcia służby liturgicznej, siostra Dorothea z Indonezji uczyła grupkę osób, jak wykonywać różańce misyjne. Sprzedaż części z nich wspomoże dzieciaki i młodzież w nauce.
W czwartek 19 marca byliśmy jeszcze w dwóch kaplicach św. Józefa – w strefie Bidibidi 1 i Yoyo 3. Bardzo cieszę się, że jeszcze udało nam wspólnie spotkać się z ludźmi i za przyczyną św. Józefa prosić o jego opiekę dla obozu, Ugandy i wszystkich dobrodziejów.
Pod koniec tygodnia musieliśmy sobie radzić z dziećmi, które wspieramy w nauce. Większość z nich uczy się w szkole średniej Immaculate Heart w Lodonga. Jako że szkoły zostały zamknięte, musieliśmy wspomóc większość dzieci w kosztach powrotu do obozu.
W niedzielę 22 marca była jeszcze ostatnia Msza Św. w Ariwa. Po dotarciu na miejsce okazało się, że kaplica Chrystusa Króla była zamknięta. Po dodzwonieniu się do kolejnej kaplicy św. Józefa w Ariwa dowiedzieliśmy się, iż chrześcijanie zostali poinformowani o zamknięciu wszystkich kościołów i miejsc religijnych. To miało ogromny wpływ na ludzi. W piątek poprzedzający tę niedzielę, grupa muzułmanów wracająca z modlitw została pobita przez policję. W przypadku obozu istnieje jeszcze ryzyko utraty statusu uchodźcy i wydalenia z Ugandy. Nie dziwi więc, że kościoły były zamknięte. Jednakże ku naszemu zaskoczeniu, gdy wracaliśmy do domu, zadzwonili do nas wierni z kaplicy św. Bakhity w Ariwa, którzy widzieli nasz samochód na drodze. Zatem celebrowaliśmy tam Mszę Św., a potem wspólnie odmówiliśmy różaniec. Zachęciliśmy wszystkich, także z innych kaplic, do odmawiania różańca, koronki i czytania Pisma Świętego w rodzinach lub w kilka sąsiadujących rodzin (tzw. Small Christian Community). Jest to nadzwyczajny czas, gdy rodzice są z dziećmi, które nie chodzą do szkoły. Mogą być razem i modlić się razem.
Jakby powtórzenie czasu nowicjatu
Gdy zamknięto kościoły a następnie zakazano ruchu pojazdów, nasza wspólnota werbistów pozostawała w domu. Zostaliśmy jednak poproszeni, aby celebrować Eucharystię u naszych Sióstr Służebnic Ducha Świętego oraz lokalnej wspólnoty sióstr Najświętszego Serca Jezusa. Dodatkowo codziennie chodziłem z Najświętszym Sakramentem i modlitwą do pobliskiego szpitala. Głównie z powodu pielęgniarek i pracowników służby zdrowia, którzy proszą o Bożą opiekę dla siebie i swoich rodzin.
Bardzo się ucieszyłem, gdy mogłem z naszymi siostrami przeżywać liturgię Wielkiej Soboty. Mieliśmy czas, dlatego przeczytaliśmy wszystkie 9 czytań, z psalmami i z modlitwami. Właściwie to siostry śpiewały psalmy. Tak się rozpędziliśmy, iż mieliśmy również śpiewaną Litanię do Wszystkich Świętych, włączając do tego naszych patronów. Oczywiście modliliśmy się za cały Kościół, naszych uchodźców w obozie Bidibidi, nasze rodziny i dobrodziejów. A potem tradycyjna agapa.
Następny dzień spędziliśmy u sióstr Najświętszego Serca Jezusa. Oczywiście bez procesji rezurekcyjnej, jednak udało nam się zaśpiewać radosne pieśni rezurekcyjne. Zresztą powtórzyłem je w języku polskim dzwoniąc przez WhatsApp do domu. Pewnie większość z Was łączyła się z rodziną w taki sposób.
Wspólnota werbistów i sióstr SSpS w Bidibidi. Fotografia sprzed pandemii koronawirusa (fot. archiwum o. Andrzeja Dzidy SVD)
W czasie Wielkiego Tygodnia zostałem również poproszony o towarzyszenie proboszczowi z Bazyliki w Lodonga w nawiedzeniu pobliskich „małych wspólnot” z komunią św., a w Wielki Piątek z krzyżem i obrazem Jezusa Miłosiernego. W naszej małej wspólnocie werbistowskiej, oprócz regularnej Mszy Św. oraz modlitw porannych i wieczornych, spotykamy się dodatkowo na adoracji Jezusa w Najświętszym Sakramencie (12.00- 13.00), a po lunchu i krótkiej przerwie o 15.00 mamy wspólną modlitwę litanią do Miłosierdzia Bożego, Koronką, a w ostatnim czasie nowenną.
Oczywiście, w tych modlitwach jesteście również uwzględnieni. Mając nieco więcej czasu modlę się rozważając cztery części różańca. Staram się to robić każdorazowo z innej perspektywy. Czasami medytując go razem Józefem (szczególnie tajemnice radosne), Maryją, Jezusem, ale też patrząc z perspektywy relacji Boga Ojca do Syna, czy wypełnienia obietnicy krocząc z Abrahamem czy Mojżeszem. Mam też więcej czasu na czytanie Słowa Bożego, w tym pięknym roku Słowa Bożego. W ostatnim czasie udało mi się spędzić czas z czterema największymi prorokami i Apokalipsą, ale także z Księgą Rodzaju, Wyjścia i Ewangelią wg św.Mateusza. Jest to trochę jak powtórzenie czasu nowicjatu – pewnego odseparowania od świata, aby przez zjednoczenie z Bogiem, znowu być z nim i być do niego posłanym.
Staramy się też utrzymywać kontakt z naszymi uchodźcami. Problemem jest, iż większość z nich nie ma radia, a nawet telefonu. Nie mogą więc słuchać transmisji na żywo. W Poniedziałek Wielkanocny przybył do nas na rowerze Milton, zonalny katechista z Yoyo. I też nie miał telefonu. Zjedliśmy z nim obiad, a następnie daliśmy mu trochę pieniędzy na zakup telefonu i dodatkowe wsparcie finansowe, gdyż jego żona oczekuje operacji w szpitalu.
Codziennie odbieram wiadomości tekstowe lub telefony, starając się zaradzić podstawowym potrzebom ludzi. Przede wszystkim jednak staram się być dla nich duchowym wsparciem. Dla naszych uchodźców bardzo ważne jest to, że z nimi jesteśmy, nawet na odległość. Cieszą się, że z nimi zostaliśmy i nie powróciliśmy do swoich krajów. W końcu to nasi przyjaciele, nieprawdaż?
Jezus przychodzi z przesłaniem pokoju
Śmierć każdego człowieka na świecie jest bardzo ważna. Ludzie umierają z powodu różnych chorób i starości (ok. 4-5 mln miesięcznie, czyli do 60 mln rocznie), jednakże cały czas jest nadzieja, bo na świat przychodzi rocznie 140 mln dzieci. Każdy z nas jest ważny, każdy to inna historia, ale każdego z nas Bóg znał już w łonie matki i woła po imieniu.
Czy w ostatnim czasie, zajęci koronawirusem, mieliśmy czas zatrzymać się nad sensem naszego życia? To pewne, że każdy z nas umrze na ziemi, nie wiemy jednak jak, kiedy i z jakiego powodu. Może to jednak czas, aby być z tymi którzy żyją wśród nas. Jezus Zmartwychwstały przychodzi do nas i ofiaruje nam życie wieczne. Ale jest ono możliwe, gdy przezwyciężymy nasze lęki i umrzemy w Chrystusie, aby się w nim na nowo narodzić.
W liturgii Niedzieli Miłosierdzia mamy wspaniały fragment skierowany do przerażonych uczniów.„Gdy drzwi były zamknięte z obawy przed Żydami, przyszedł Jezus, stanął pośrodku i rzekł do nich; Pokój wam!” (J 20,19b). Jezus przychodzi do uczniów i do nas z przesłaniem pokoju, abyśmy się nie bali i do Niego się zwrócili, otrzymując Ducha Świętego z jego darami. W szczególności prosimy o dar mądrości, roztropności i męstwa dla Was i nas samych.
Chrystus żyje, prawdziwie zmartwychwstał, alleluja!
Andrzej Dzida SVD
Bidibidi, Uganda
O. Andrzej Dzida SVD pochodzi z Poznania. Jako kleryk odbył praktykę misyjną na Madagaskarze. Święcenia kapłańskie przyjął w 2013 roku w Pieniężnie. W tym samym roku wyjechał na misje do Sudanu Płd., gdzie do 2016 roku był wiceprzełożonym misji i proboszcz Parafii św. Rodziny w Lainya (diecezja Yei). Po wybuchu wojny domowej w 2016 roku wraz z innymi misjonarzami wyjechał z kraju i do 2018 roku studiował w Kairze arabistykę i Islam. Od sierpnia 2018 roku pracuje wśród uchodźców z Sudanu Płd. w Ugandzie. Od października 2018 roku jest koordynatorem pastoralny dla obozu Bidibidi, a od marca 2020 roku przełożonym werbistowskiej misji Uganda/Sudan Południowy.
Za: www.werbisci.pl