Ostatnie lata mojego misyjnego życia były przebogate w niezwykłe doświadczenia. Najpierw, w 2016 roku, nagły wyjazd z Kenii z powodów zdrowotnych, długie leczenie i niepewność. Potem, zakrawająca niemal o szaleństwo, nowa misja na Alasce wśród Eskimosów–Yupik. A na koniec powrót do kraju i oczekiwanie na nowe. Wszystko to buduje w człowieku niepewność, ale też nadzieję.
Muszę powiedzieć, że moja praca na Alasce, że była to misja wszystkich misji. Niezmiernie trudna pod każdym względem. Warunki klimatyczne, które, jak się później okazało, biorąc pod uwagę moją kondycję zdrowotną, były strzałem w dziesiątkę. Pomieszane pory roku, czyli jasne noce i ciemne dni, wielu wprowadziły w depresję. A mnie jakoś nie! Ludność eskimoska sympatyczna, ale bardzo zamknięta w sobie i silnie przywiązana do tradycji, nie pozwalała z łatwością wejść w ich środowisko. Język yupik, którym się posługują, jest niezwykle trudny, bo tylko mówiony, edukacja na dość niskim poziomie i – przede wszystkim – ogromna izolacja. Wioski wzdłuż wybrzeża nie są połączone systemem dróg. Jedynym środkiem transportu i kontaktem ze światem był mały samolot. On dowoził do wioski każdą rzecz, ale też, gdy pojawiła się potrzeba, mógł zabrać do najbliższego miasta.
Po Mszy św. w Newtok (for. archiwum autora)
Przygód z podróżowaniem było co niemiara. W ciągu roku, mimo restrykcji covidowych, które nas bardzo ograniczyły, odbywałem około 75 lotów. Miałem do obsługi dwie parafie i co 2 tygodnie latałem do każdej z nich. Wszystko było zależne od pogody, która zmieniała się nawet kilka razy w ciągu dnia. Samoloty latały tylko przy dobrej pogodzie.
Niezmiernie trudne było owo przemieszczanie się, bo nie było bezpośrednich połączeń z wioskami. Zdarzyło się kiedyś, że utknąłem w połowie podroży i na małym lotnisku wielkości klasy w szkole czekałem na połączenie 9 dni. Pomimo wielorakich kłopotów, dziś odczuwam brak tego wszystkiego, bo owe podróże były czasami większą misją niż ta, która odbywała się w kościele.
Proces ewangelizacji był niełatwy z wielu powodów. Kościół w wioskach jest młody, świadomość chrześcijańska wciąż wymaga solidnych podstaw. Z tego powodu przez wielu Eskimosów ksiądz jest raczej traktowany jak szaman, który daje bezpieczeństwo przed złymi duchami. Były oczywiście sakramenty, ale i te miały właśnie taki kontekst: bezpieczeństwo. Katechizacja była niemal niemożliwa ze względu na brak zainteresowania – ludziom chodziło jedynie o natychmiastowy sakrament i tyle.
O. Stanisław Róż SVD z biskupem Chadem Zielinskim podczas przeprawy do wioski (fot. archiwum autora)
Innym bardzo poważnym problemem było zastosowanie metod i struktur kościoła z głównych stanów USA. Kościół w rękach świeckich, którzy nie mieli pojęcia, jak on funkcjonuje, stał się niemal korporacją. Do tego bardzo bogata i przerośnięta struktura administracyjna. A jednak wszystko, mimo tak wielu zastrzeżeń, działa do dziś dnia i mam nadzieje, że w przyszłości zacznie owocować.
Wspólnoty chrześcijańskie nigdy nie będą takie, jakie sobie wyobrazimy. W Polsce Kościół przechodzi przez trudne czasy, a jednocześnie bardzo się zmienia. Po jakimś czasie będzie miał inny kształt, ale jednak to jest ciągle ten sam Kościół Chrystusowy. Podobnie na Alasce – kryzys, jaki się pojawił, najbardziej uderzył w młodzież i dzieci i też doprowadzi do zmian. Jak będzie wyglądało to młode pokolenie, uzależnione od mediów, używek i braku wartości, w których my zostaliśmy wychowani? Nie wiemy. Nie wolno nam jednak się poddawać.
Kościół w Newtok (fot. archiwum autora)
Mój pobyt na misjach na Alasce bardzo sobie cenię. To jeden z najtrudniejszych, ale też pięknych, okresów mojego życia. Trzeba było rzeczywiście doświadczyć wielu trudności, ale one na końcu są warte zachodu. Pan Bóg dał mi tam względne zdrowie, bezpieczeństwo i motywację. A to najważniejsze.
Podczas gdy na początku ludzie patrzyli na mnie z dystansu, to pod koniec mojego pobytu z żalem mówili, że gdy się wreszcie do mnie przyzwyczaili, opuszczam ich. To wielka nagroda usłyszeć takie słowa. Bo misje na Alasce są bardziej próbą dotarcia do pojedynczych osób i małych grup, a nie do tłumów.
Czy zatem będąc tak kosztowne, są warte zachodu? Tak, bo nie ma ceny za pozyskanie człowieka. Podobnie bezcenna jest pomoc w zrozumieniu, że Bóg nie czyha na nasze porażki, ale zaprasza, by radośnie z Nim żyć i się realizować.
Stanisław Róż SVD
Z wizytą u chorego w wiosce Mertarvik (fot. archiwum autora)
Po Mszy św. przed kościołem w Newtok (fot. archiwum autora)
Kościół w Chefornak po burzy śnieżnej (fot. archiwum autora)
Za: www.werbisci.pl