Home WiadomościZe Świata W seminarium piekliśmy ze Zbyszkiem chleb

W seminarium piekliśmy ze Zbyszkiem chleb

Redakcja

Rozmowa z o. Zbigniewem Świerczkiem OFMConv, misjonarzem w Boliwii z 20-letnim stażem, w latach 2008-2016 Sekretarzem ds. misji w Prowincji św. Antoniego i bł. Jakuba Strzemię Zakonu Braci Mniejszych Konwentualnych, obecnie proboszczem franciszkańskiej parafii w Limie.

Ojcze, zacznijmy od początku. Spotkaliście się z bł. Zbigniewem w nowicjacie w Smardzewicach, a potem studiowaliście razem, ale nie kończyliście studiów w tym samym czasie…

Wynikało to z tego, że idąc do zakonu byłem już po studiach z inżynierii budownictwa i ówczesny prowincjał z profesorami z seminarium doszli do wniosku, że ci, którzy są po studiach świeckich mogą mieć własny rytm studiów w seminarium. W praktyce wyglądało to tak, że na pierwszym roku studiów zdawaliśmy już niektóre przedmioty z drugiego roku, a potem po pierwszym roku wskakiwaliśmy na trzeci rok i tam zdawaliśmy niektóre egzaminy wstecz, z drugiego roku. Idąc takim indywidualnym kursem szybciej skończyłem studia w seminarium.

A gdzie Ojciec trafił na pierwszą placówkę po święceniach?

Przez rok pracowałem w parafii pw. św. Karola Boromeusza we Wrocławiu. Trzy lata później Zbyszek też został skierowany do Wrocławia, ale na krótko, tuż przed wyjazdem na misje, żeby się tam przygotowywać i nauczyć języka. Z Wrocławia od razu pojechałem do Boliwii na misje, a później Zbyszek stamtąd wyruszył na misje do Peru.

We Wrocławiu uczyliśmy się hiszpańskiego. Uczyła nas pani, która jako wolontariuszka-misjonarka wybierała się na misje, ale zdrowie jej na to nie pozwoliło i nic z tego wyjazdu nie wyszło. Nauczyła się jednak języka hiszpańskiego i potem uczyła także nas. Dzięki temu, gdy pojechałem na misje, miałem już jakąś językową bazę, co bardzo pomagało.

Ojcze, razem z bł. Zbigniewem współtworzyliście Franciszkański Ruch Ekologiczny Św. Franciszka z Asyżu (REFA). Skąd w latach 80. XX w. u kleryków franciszkańskich zainteresowanie ekologią?

Kiedy byliśmy w nowicjacie (w latach 1979-1980), to 29 listopada 1979 r. papież Jan Paweł II ogłosił św. Franciszka patronem ekologów. Była to dla nas wspaniała wiadomość, że nasz św. Franciszek został tak bardzo doceniony. Zaczęliśmy się wtedy interesować, czym jest ta „ekologia”. Dlatego, gdy zaczęliśmy studia w seminarium franciszkańskim w Krakowie w 1980 r., utworzyliśmy tam koło ekologiczne. W seminarium funkcjonowały już wtedy różne koła zainteresowań. Oprócz mnie i Zbyszka w kole byli jeszcze inni bracia, w tym Zdzichu Kijas, Jarek Wysoczański, Krzysiek Kukułka.

Naszym wykładowcą teologii moralnej był wtedy o. Marian Lisowski OFMConv, który miał kolegę, profesora socjologii, Zbigniewa Wierzbickiego, członka Polskiej Akademii Nauk w Warszawie. Obaj popierali akcje trzeźwościowe. O. Marian opowiedział prof. Wierzbickiemu o naszym kole, a on zainteresował się naszą grupą i uważał, że jako franciszkanie powinniśmy zająć się poważnie tematem ekologii. Motywował nas, zorganizował w Krakowie swoich znajomych naukowców z dziedzin przyrodniczych, rolnictwa, żeby nas dokształcali. W 1981 r. zorganizował również specjalny tygodniowy kurs wakacyjny, coś w rodzaju sympozjum-obozu, w Puszczykowie. Takie były początki Ruchu Ekologicznego św. Franciszka z Asyżu.

Później staraliśmy się, żeby REFA została formalnie zatwierdzona przez władze kościelne, dlatego przedstawiliśmy prośbę o to księdzu kardynałowi Franciszkowi Macharskiemu, do którego wybraliśmy się już jako klerycy – przedstawiciele trzech seminariów. Pierwsze szkolenie odbyło się tylko dla naszego seminarium franciszkańskiego, ale na kolejne szkolenia wciągaliśmy już kleryków z innych seminariów. Obecnie REFA jest stowarzyszeniem, posiada prawne struktury, zarząd itd.

Dziś z ekologią kojarzone są często akcje związane z przykuwaniem się do drzew, blokowaniem inwestycji przez różne grupy… Co oznaczała „ekologia” dla Was?

Niestety pojęcie ekologii zostało zagarnięte przez ideologów, którzy zrobili przez to wiele zła.

W latach 80. zaczęliśmy od tego, aby samemu się przygotować, zdobyć wiedzę. Nie chcieliśmy opowiadać rzeczy niesprawdzonych, ani powielać tego, co drukowała PRL-owska prasa. Ważne było, aby ujawnić, jaki naprawdę jest stan środowiska w Polsce. Zajmował się tym także Polski Klub Ekologiczny, który powstał mniej więcej w tym samym czasie.

Na początku lat 80. zaczęły się pojawiać pierwsze raporty przyrodników, ale nie wolno było zrobić całościowego raportu o stanie polskiego środowiska przyrodniczego. Naukowcy mogli zrobić np. raport o stanie roślinności na jakimś obszarze, o zagrożeniach dla zwierząt, o stanie powietrza lub gleby. Tyle „władza ludowa” dopuszczała. Nasi zaprzyjaźnieni naukowcy pomagali nam te dane gromadzić, pozyskiwać kopie tych raportów, tak, abyśmy mogli mówili o tym ludziom. Byliśmy jednymi z pierwszych obywateli w PRLu, którzy wiedzieli, co tak naprawdę dzieje się ze środowiskiem w Polsce i chcieliśmy się tą wiedzą dzielić. Traktowaliśmy to jako pewien rodzaj duszpasterstwa, a jako klerycy chcieliśmy także przekazać te idee wewnątrz zakonu.

W seminarium zaprzyjaźniliśmy się ze słynnym wtedy lekarzem Julianem Aleksandrowiczem. Był już wtedy staruszkiem, ale zasłynął z tego, że jako pierwszy, już w latach 60., przeprowadził badania o ekologii chorób – albo inaczej – geografii chorób. Powiązał miejsce występowania danej choroby z występowaniem różnych czynników na danym obszarze. W tych badaniach wyszło, że np. chorzy na raka żołądka mieszkają w kilku większych skupiskach na terenie Polski. Dlaczego w tych, a nie innych miejscach? Okazywało się, że np. piją wodę z jednej studni, a ona – co badano – była zanieczyszczona azotanami i azotynami, które powodują raka. Skąd się tam wzięły te zanieczyszczenia? Albo z nawozów, albo z przeciekającego szamba.

Profesor Aleksandrowicz uczył nas także dbania o zdrowie, o prawidłowe żywienie. Propagował też bardzo dolomit, czyli skałę magnezowo-wapniową. Wtedy nie było dostępnego magnezu w tabletkach, jak dziś, a jeśli był, to w ampułkach, bardzo drogi, sprowadzany z zagranicy i na receptę. A on jako lekarz widział, że w Krakowie mamy bardzo duże zanieczyszczenie ołowiem. Dolomitem odtruwał nasze organizmy. Ten dolomit był drobno mielony, przygotowywany w specjalnych młynach. W klasztorze św. Franciszka, gdzie mieszkaliśmy jako klerycy, na stole stała taka specjalna solniczka z napisem „Dolomit”, i dosypywaliśmy to do jedzenia.

Czy wtedy bł. Zbigniew zainteresował się medycyną i opieką nad chorymi?

To zaczęło się od doktora Aleksandrowicza. On dla nas nawiązywał kontakty np. z osobami, które zajmowały się ziołolecznictwem, zdrową żywotnością, higieną. Zbyszek zresztą już wcześniej w techniku, w ramach lekcji z przysposobienia obronnego, nauczył się jak oczyszczać rany, nałożyć bandaż, co robić, by rana się goiła. W Pariacoto nie było lekarza i te umiejętności Zbyszka były tam bardzo potrzebne.

W seminarium piekliśmy też ze Zbyszkiem chleb. Chodziło nam bardziej o to, żeby pokazać, że można upiec samodzielnie zdrowy chleb z pełnego ziarna, wymoczonego, przepuszczonego przez maszynkę do mięsa, z dodatkiem grubej soli i ziół. Wyszedł nam bardzo smaczny i całe seminarium mogło skosztować dobrego, naturalnego chleba.

Przy klasztorze św. Franciszka, a więc w centrum Krakowa, znajdował się też ogród. W tamtym czasie był to ogród warzywny. Nasi przyjaciele przyrodnicy zwrócili nam uwagę, że w Krakowie gleby są bardzo mocno zanieczyszczone ołowiem, zwłaszcza przez hutę aluminium ze Skawiny. Odradzali nam uprawę czegokolwiek w tym ogrodzie, bo warzywa i owoce stamtąd były mocno skażone. Staraliśmy się o to, aby ogród zmienił charakter i stał się miejscem rekreacyjnym. To były trudne czasy, jedzenia nie było dużo, ale zadecydowały tu względy zdrowotne i świadomość, że to, co rośnie w tym ogrodzie nie jest zdrową żywnością.

W jaki sposób, bez Internetu i mediów społecznościowych, docieraliście Ojcze z tą wiedzą do ludzi?

Nie prowadziliśmy jakichś wielkich akcji, ale zależało nam na pracy bardziej wewnątrz środowiska, na docieraniu do młodych. Jednym z takich sposobów na dotarcie do większej grupy ludzi była wystawa, którą przygotowaliśmy w 1983 r. na krużgankach klasztoru św. Franciszka w Krakowie.

Ponieważ ze Zbyszkiem mieliśmy wykształcenie techniczne, to budowaliśmy tę wystawę własnymi siłami. Mieliśmy deski, piłę tarczową, projekt i jakoś ją wykonaliśmy. Były to takie sześciany skonstruowane z płyt i drewna metr na metr i ustawione na wzór schodów – jeden, potem dwa, potem trzy. Na ściankach były zdjęcia i teksty. Wystawę tworzyły więc trzy bloki tematyczne.

Pani Barbara Konarzewska i pani Aleksandra Konior, plastyczki, współpracowały z nami w wykonaniu wystawy. Przy dobraniu tekstów pomagała nam pani z katedry biologii PAN oraz o. Piotr Kyć OFMConv, który studiował botanikę i filozofię przyrody.

Wystawa zawierała w pierwszej części naukę Kościoła na temat relacji człowieka ze stworzeniem, drugi blok to była nauka św. Franciszka – wybrane teksty z jego pism, biografii. Trzecią część stanowiła dokumentacja zniszczeń polskiego środowiska, czyli pokazanie faktycznego stanu. Co ciekawe, choć wystawa ta była sporych gabarytów i trudno było ją przewozić, to pojechała do innych klasztorów, a nawet na KUL.

Popularne wtedy były spływy kajakowe, w których razem z bł. Zbigniew Ojciec brał udział. Jak wspomina Ojciec tamten czas?

W czasie spływów dbaliśmy o to, żeby nie były to tylko wyprawy turystyczne. Chcieliśmy łączyć wypoczynek na łonie przyrody ze szkoleniem, z poznawaniem ekosystemów i występujących w nich gatunkach roślin. Dlatego zawsze zabieraliśmy zaprzyjaźnionego przyrodnika, żeby nam o tym opowiadał, uczył obserwacji świata wokół nas. Pierwszy spływ kajakowy – z tego co pamiętam – odbył się prawdopodobnie w 1983 r. na Czarnej Hańczy, obecnie szlakiem papieskim.

Spływy organizował jeszcze przed powstaniem REFA o. Piotr Kyć OFMConv, a ja brałem w nich udział jeszcze jako świecki student. Potem jako klerycy też korzystaliśmy z jego pomocy i doświadczenia w organizowaniu tego typu wypraw. O. Piotr Kyć OFMConv pomagał nam także zorganizować ten pierwszy spływ w ramach REFA.

Jak wyglądał taki spływ?

Płynęliśmy, płynęliśmy, płynęliśmy… A wieczorem przy ognisku były pogadanki przyrodnicze, śpiewy przy gitarze. Czasem w trakcie postoju na odpoczynek przyrodnik pokazywał nam rośliny i gatunki zwierząt wokół nas, nazywał fachowo środowisko, żebyśmy obyli się z tą przyrodniczą terminologią. Zbyszek jeździł na spływy jeszcze wtedy, gdy ja już pojechałem na misje.

Spływy były też sprawdzianem tego, kto się szybko adaptuje do życia obozowego. Bo wiadomo, że na spływie woda zimna, brak wygód, czasem się płynie w deszczu. To był taki czas hartowania ducha. Zbyszek nie był lalusiem, nie zrażał się niedogodnościami, tylko wszystkie przeciwności przyjmował po góralsku. Miał coś z góralskiego, twardego charakteru, czasem padło „cholera jasna”, jak widział u kogoś takie „mameństwo”. Tak nazywaliśmy kogoś, kto był rozlazły i nieobowiązkowy.

Musiała być dyscyplina?

Oj tak. Ale na spływy raczej jechali ci, którzy wiedzieli, na co się piszą i co ich czeka. Spływy to była cudowna przyroda, pływanie, obozy, kajaki. Dla mnie to najpiękniejsza forma spędzania wakacji. Żałuję, że teraz już nie jeżdżę na spływy, bo dawne towarzystwo spływowe się wykruszyło. Ale nadal są u nas bracia, którzy dopytują o spływy, więc kto wie, może jeszcze kiedyś popłyniemy.

Bł. Zbigniew wyruszył na misje do Pariacoto w 1988 r. W tym czasie franciszkanie byli już w Boliwii?

Misja w Boliwii powstała wcześniej, już w roku 1976. Wyjechałem tam we wrześniu 1986 r., czyli rok po swoich święceniach. W Peru nie było wtedy jeszcze placówki misyjnej. W Boliwii mieliśmy krótkie przygotowanie językowe, żeby utrwalić to, czego nauczyliśmy się w Polsce. Niedługo po moim przyjeździe odbyła się kapituła i zostałem proboszczem i gwardianem w Sucre. Pół roku po przybyciu na misje. To było bardzo szybko, ale taka była sytuacja i trzeba było sobie radzić. Ludzie w Sucre byli bardzo życzliwi, parafia przez wieki była franciszkańska, choć przez pewien czas pracowali na niej księża diecezjalni. Pracowałem tam do 1989 r., a potem, po kolejnej kapitule, zostałem przeniesiony do Cochabamby, do dzielnicy położonej na skraju tego miasta. W tamtym czasie znajdował się tam franciszkański postulat.

Odwiedzaliście się, gdy bł. Zbigniew i bł. Michał byli w Peru?

Niektórzy misjonarze, jadąc z Polski na misje do Boliwii, zatrzymywali się w Peru. Ja też tak przyleciałem – przez Peru, ale wtedy jeszcze nie mieliśmy tam misji, więc przyjęli mnie franciszkanie brązowi. Potem misjonarze nocowali najczęściej w Limie lub w Pariacoto.

W 2016 r., po dziewięciu latach pracy w sekretariacie misyjnym, wróciłem do pracy misyjnej w terenie i tym razem wyjechałem do Peru. Przez dwa miesiące byłem w Pariacoto jako wychowawca w postulacie. Akurat w tym czasie ogromne ulewy i powodzie urwały nam drogę i dojazd nie był możliwy, ani nie było prądu czy Internetu. Dlatego po tych wydarzeniach stwierdziliśmy, że postulat musi być w innym miejscu, został wtedy przeniesiony do Limy, a obecnie znajduje się w Chimbote. Od 2018 r. jestem proboszczem w Limie.

Są jakieś różnice między misjami w Peru i Boliwii?

Nie są aż tak duże. Większe różnice są pomiędzy miastem i wsią – tak samo w Boliwii, jak i w Peru. Poza tym sposób reagowania ludzi jest podobny. Podobne jest myślenie, religijność, zwyczaje, co wynika z tego, że w przeważającej części są to ludy andyjskie.

U Peruwiańczyków i Boliwijczyków rodzina jest bardzo ważna, a rola matki jest ogromna. To matka jest zawsze odpowiedzialna za swoje dzieci. Niestety często jest tak, dzieci w jednej rodzinie mają różnych ojców, bo mężczyźni nie są odpowiedzialni.

A jak jest z przychodzeniem na Mszę Świętą niedzielną, angażowaniem się w życie parafii?

Ludzie są wierzący, ale nie jest to chrześcijaństwo niedzielne. Niewiele osób ma poczucie, żeby być zawsze na Mszy Świętej w niedzielę. Ludzie przychodzą raczej na nabożeństwa z okazji świąt, odpustów, czy za zmarłych. Modlitwa za zmarłych jest dla nich bardzo ważna – gdy umiera ktoś znajomy lub członek rodziny, to rozsyła się wiadomość, kiedy jest za tę osobę Msza i trzeba na niej koniecznie być.

Na wiejskich parafiach raczej nie ma żadnych grup parafialnych. W naszej miejskiej parafii, istniejącej od 1990 r., mamy różne grupy parafialne i ludzi świeckich, którzy jako wolontariusze angażują się w życie parafii. Dotyczy to katechezy, przygotowania do I Komunii Świętej, bierzmowania, przygotowania do sakramentów dla dorosłych, przygotowania narzeczonych do małżeństwa, rodziców chrzestnych itd. Angażują się w to katecheci świeccy. W naszej parafii mamy około trzydziestu katechistów świeckich.

W Pariacoto ojcowie Michał, Zbigniew i Jarosław też chcieli już od początku trwania misji zaangażować świeckich w katechezę…

To była jeszcze inna forma organizowania życia parafii. Chodziło o to, aby w każdej wiosce, w każdej osadzie, czasami niewielkiej, był ktoś, kto jest katechistą, takim liderem religijnym. Katechista był przygotowany do prowadzenia katechezy, przygotowywał dzieci i dorosłych do I Komunii Świętej, rodziców i chrzestnych do chrztu, ale także modlił się nad grobem zmarłego, a w niedzielę poprowadził liturgię słowa. Realia górskich miejscowości są takie, że kapłan nie może tam dotrzeć co niedzielę, ani nawet na wezwanie. Dlatego ważna była formacja katechistów wiejskich.

Wróćmy do 9 sierpnia 1991 r., gdy bł. Michał i bł. Zbigniew zostali zamordowani…

Byłem wtedy w Cochabambie, w domu formacyjnym postulatu w Boliwii. Nad ranem zadzwonił o. Szymon Chapiński OFMConv i powiedział, że zamordowano Michała i Zbyszka. Poczułem wielki żal, ból w sercu. Powiedziałem wtedy przełożonemu, że mogę jechać do Pariacoto choćby zaraz, ale usłyszałem, że nie da rady, bo muszę dokończyć tę pracę, którą tutaj zacząłem.

Franciszkanie w Peru mieli świadomość zagrożenia i niebezpieczeństwa ze strony senderystów, ale nie mówili o tym ani nam, ani tym bardziej rodzinom. Do nas nie docierała skala tego zagrożenia, ale oni czytali lokalną prasę, wiedzieli o zamachach w okolicy, widzieli jak ludzie uciekają z samego Pariacoto, jak teren stopniowo przejmują senderyści. Już wcześniej zaatakowano posterunek policji, zniszczono go, a policjanci przenieśli się do większej miejscowości. To był znak, że władza wycofuje się z tych terenów. Senderystom zależało na zniszczeniu wszelkich instytucji państwowych, aby na gruzach starego porządku wybudować nowy porządek komunistyczny.

A jak jest w Peru dzisiaj?

W dżungli zachowały się grupki terrorystów, które współpracują z handlarzami narkotyków i wzajemnie sobie pomagają. Oni dają handlarzom obstawę zbrojną, a handlarze przekazują im pieniądze. Czasem, ale rzadko, zrobią jakąś akcję, np. zaatakują patrol policyjny czy wojskowy w swoim regionie. Senderyści nadal mają zwolenników wśród nauczycieli i na uniwersytetach. Nie wolno jednak robić propagandy przemocy i terroryzmu, za to grożą wysokie kary. Zwolennicy senderystów mogą tylko nieoficjalnie agitować. Naród nadal jest trochę podzielony, prezydent jest lewicowy, ale największym obecnie problemem Peruwiańczyków jest straszna korupcja. Załatwianie czegokolwiek w urzędzie trwa bardzo długo, jest ogromna biurokracja i niekompetencja. Jako misjonarze też z tym systemem się zmagamy.

Czy przesłanie ekologii franciszkańskiej jest aktualne dziś?

Ono jest zawarte w „Pieśni słonecznej” św. Franciszka z Asyżu. W tym utworze mamy spojrzenie na przyrodę, która wyszła z ręki Boga i jest Jego darem. Bogu dziękujemy za stworzenie, za świat przyrody, zwierząt, roślin a On przez to stworzenie działa w naszym życiu.

W Boliwii jakiś czas działałem w ruchu Justicia y paz, czyli „Sprawiedliwość i pokój”. I kiedyś zaproszono nas na jamboree, czyli spotkanie drużyn harcerskich z różnych regionów. I te drużyny przychodziły do naszego stanowiska, dostawały różne zadania do zaliczenia. Zrobiliśmy zadania związane z „Pieśnią słoneczną”, a jedno z pytań brzmiało: „Kto nas oświetla w ciągu dnia?”. I pierwsza odpowiedź padła: „Słońce”. Ale w tekście hymnu mamy powiedziane, że „przez brata słońce, przez którego nas oświetlasz i ogrzewasz”. Czyli to Bóg nas oświetla, ogrzewa, choć używa do tego słońca. Bóg nas karmi, używając do tego siostry ziemi. Zawsze jest skierowanie ku Niemu, widzenie wszystkich stworzeń przez Niego. Stworzenia zasługują na szacunek, to także dlatego, że to On jest ich Stwórcą. Człowiek jest stworzeniem, ale jest też koroną stworzenia. I dlatego jako starszy brat bierze na siebie odpowiedzialność za powierzony przez Boga świat. Jest opiekunem stworzeń.

Nie wiem, czy nie przegrywamy bitwy o taką wizję świata…

Ta bitwa się cały czas toczy. Chciałbym wierzyć, że przegrywamy teraz w niej tylko potyczkę.

Rozmawiała Anna Dąbrowska, Biuro Promocji Kultu Męczenników z Pariacoto

Za: www.franciszkanie.pl

 

SERWIS INFORMACYJNY KONFERENCJI WYŻSZYCH PRZEŁOŻONYCH ZAKONÓW MĘSKICH W POLSCE

Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie. Zgoda