Ukraina: o. Bartłomiej Przepeluk SJ o sytuacji w Chmielnickim po roku od rozpoczęcia wojny

Początek wojny

Wieczorem w przeddzień rozpoczęcia agresji rosyjskiej razem z grupą przyjaciół z duszpasterstwa młodych dorosłych postanowiliśmy poświętować w gruzińskiej restauracji. Przy przepysznym jedzeniu i winie dzieliliśmy się marzeniami, planowaliśmy rozwój duszpasterstwa i wspólne wakacje. Kiedy wracaliśmy do domów, nikomu z nas nie przychodziło do głowy, że nad ranem będziemy świadkami rozpoczęcia wojny. Około piątej godziny przebudził nas niezrozumiały i złowrogi pomruk silników wrogich samolotów, które przelatując nisko nad naszymi miastami, niszczyły czasy ciche i spokojne.

W pierwszym dniu ataku na Ukrainę (czwartek 24 lutego 2022 roku) byłem w trakcie indywidualnych rekolekcji ignacjańskich, które prowadziłem dla dwóch księży. Znamienne, że jeden ksiądz przeżywał temat I tygodnia, a więc osobisty grzech i jego skutki. Drugi natomiast modlił się tematyką III tygodnia i towarzyszył Chrystusowi cierpiącemu.

Po konferencji postanowiłem wyjść na spacer, żeby pomodlić się i zebrać myśli. Chciałem jakoś podtrzymać ludzi i pokazać im, że jestem z nimi. Założyłem więc jezuicką sutannę i poszedłem do centrum miasta. Na obliczach ludzi widziałem strach, niepewność, zaskoczenie. Wszędzie zalegała ponura cisza. W pewnym momencie w mojej głowie pojawiła się świadomość, że już za chwilę do naszego miasta przyjadą uchodźcy – jacyś ludzie, których nie znamy, z którymi nic nas nie łączy i którymi trzeba będzie się zająć i jakoś im pomóc. Wracając ze spaceru, zaszedłem do naszej kawiarenki parafialnej, w której zebrali się młodzi z duszpasterstwa. W ponurym nastroju śledzili najnowsze informacje o postępującej inwazji. Usiadłem między nimi i zasugerowałem, że możemy się w tę wojnę włączyć, pomagając ludziom w potrzebie. Możemy spróbować zło dobrem zwyciężać. Zaproponowałem, żebyśmy wspólnie przeorganizowali rekolekcyjny dom jezuitów na potrzeby uchodźców, którzy szukaliby gościny, będąc w drodze, albo miejsca na przeczekanie wojennej zawieruchy. Młodzi zrozumieli idee i od razu postanowili wcielić ją w życie. Możliwe, że ich zaangażowanie wynikało trochę z młodzieńczego zapału i bohaterstwa; trochę z chęci ucieczki, by zapomnieć o strachu i niepewności; trochę z desperackiej potrzeby działania, kiedy tak naprawdę czujemy się bezradni i nie wiemy co robić. Ważne jednak, że od drugiego dnia wojny pracujemy nieprzerwanie 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu.

Od rozpoczęcia wojny minął już ponad rok, i tyle się wydarzyło… Nasze miasto jest ważnym komunikacyjnym węzłem, w związku z czym wiele osób zgłasza się do nas po pomoc. Odpowiadamy każdemu w miarę naszych skromnych możliwości. Większość zgłaszających się to rodzice z dziećmi. Nierzadko przywożą z sobą zwierzęta domowe. Pragną przenocować lub zatrzymać się na dłuższy czas w bezpiecznym, miejscu.

Goście domu

Przez pierwsze półtora miesiąca wojny gościliśmy osoby, które zatrzymywały się u nas na krótki czas (1-5 dni). Ludzie przybywający do domu byli poddawani kontroli, by zapewnić bezpieczeństwo. Nasz dom współpracuje z policją, dzięki czemu udawało się ochronić przed incydentami. Takich osób przyjęliśmy ponad tysiąc! Po wielu osobach widać było, jak bardzo przeżywają wojnę i swoją ucieczkę. Niektórzy wyglądali jak cień człowieka: smutni, zamknięci w sobie, zastraszeni. Świadcząc im pomoc duchowo-psychologiczną, pomagaliśmy im otworzyć  się i po prostu wylać zduszone emocje, a potem cierpliwie wysłuchiwaliśmy ich opowieści.

Do tej pory jestem pod wrażeniem wyrazów solidarności, ofiarności i samoorganizacji ze strony naszych parafian, którzy w godzinie próby stanęli na wysokości zadania. Jako wolontariusze zajmowali się gotowaniem, praniem, sprzątaniem, ochroną i logistyką. Słowem wszystkim!

Na początku kwietnia zaczęliśmy przyjmować osoby na dłuższy pobyt. Nie wiedzieliśmy, jak nasi goście znosić będą trudy przedłużającej się wojny i życia w dość ciasnym domu. Chętnych do zamieszkania było sporo – aż 60 osób. Warunki lokalowe zapewniały względny komfort dla 30 mieszkańców. Nie zważając na osobiste wygody, zdecydowaliśmy się pomagać większej ilości osób. Prawdziwym wyzwaniem było m.in. współdzielenie wielu przestrzeni, takich jak: pokoje, toalety, sala rekreacyjna, jadalnia czy kuchnia. Nasi domownicy dość cierpliwie i z wyrozumiałością poddawali się pełnym napięć procesom odkrywania silnych i słabych stron sąsiadów, z jakimi powiązał ich los. Z czasem wraz z postępami wojska ukraińskiego na froncie naszych domowników zaczęło ubywać. Niektórzy, po upewnieniu się o zaprzestaniu działań wojennych, wracali w rodzinne strony. Inni znaleźli sobie mieszkanie w mieście lub w innych częściach kraju i przeprowadzili się. Część zdecydowała się pozostać u nas i z czasem stworzyła prawdziwą wspólnotę rodzin, które są solidarne i pomagają sobie w potrzebie. Do czego mógłbym porównać to, przez co przeszliśmy i dalszym ciągu przechodzimy? Może do bardzo długiej podróży morskiej, która nie wiadomo kiedy się zakończy. Płyniemy na wypełnionym po brzegi okręciku, który przypomina arkę Noego. Na pokładzie nie brakuje zwierząt, bo w każdym pokoju znajdzie się kot albo pies. W podróży z różnych przyczyn nie jest nam łatwo, ale jesteśmy zmotywowani, by dopłynąć razem do końca tej wojny.

Duszpasterstwo dla uchodźców

Wspomniałem wcześniej, że wraz z rozpoczęciem posługi dyrektora domu rekolekcyjnego towarzyszyło mi pragnienie stworzenia domu-przystani, gdzie każdy gość miałby szansę rozpocząć przygodę z Jezusem lub wzmocnić się na swojej drodze. Zależało mi na tym, by nasz dom był ważnym punktem na mapie nie tylko regionu, ale miejscem kojarzonym w całym kraju. Ciekawe, że przez politykę gościnności i drzwi otwartych na potrzebujących w jakimś stopniu udało się zrealizować przyświecające idee.

Wojenna zawierucha skierowała do naszego domu ludzi różnych religii i wyznań. Proszę sobie wyobrazić: prawosławni, katolicy, żydzi i muzułmanie mieszkający pod jednym dachem. Ludzie połączeni wspólną niedolą, pomagający sobie nawzajem i dzielący się odrobiną dobroci. Toż to przedsmak Królestwa, w którym już nie ma Greka ani Żyda, obrzezania ani nieobrzezania, barbarzyńcy, Scyty, niewolnika, wolnego, lecz wszystkim we wszystkich [jest] Chrystus (Kol 3,11). Pisząc te słowa, przypomniało mi się jedno zabawne wydarzenie. Otóż zdarzyło się, że po kilku dniach udzielenia gościny pewnemu żydowskiemu tacie z synem, zostałem przez nich pozdrowiony słowami: niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Zaniemówiłem i przyznaję, że nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Zdezorientowany wypaliłem: Amen!

Głęboko przeżyliśmy Wielkanoc. Jej data zbiegła się z przybyciem wielu osób, które postanowiły zatrzymać się u nas na dłużej. Wszyscy goszczący w naszym domu zostali zaproszeni, by wspólnie z naszymi parafianami przeżywać Paschę w obrządku rzymskim. Aby ułatwić nieco uczestniczenie w liturgii tym, którzy obrządku rzymskiego nie znali, zorganizowaliśmy cykl spotkań dla chętnych. To co „nowe i odmienne” przyciąga. Wszyscy byli bardzo zaciekawieni (nawet niewierzący). Zadawali wiele pytań, porównywali zwyczaje nasze z obrzędami prawosławnymi. Wielu po raz pierwszy spotkało się z rzymskimi katolikami i inną tradycją chrześcijańską. Po liturgii Triduum razem świętowaliśmy przez całą noc. Chociaż wojna siała strach i zbierała śmiertelne żniwo, my na Greczanach przeżywaliśmy zwycięstwo Dobra nad złem; Życia nad śmiercią; Chrystusa nad księciem tego świata…

 

 

Innymi wymownymi, duchowymi i jednoczącymi momentami były celebracje sakramentu pojednania, chrztu św. i bierzmowania, jakich udzielaliśmy w naszej kaplicy wszystkim chętnym i potrzebującym. Nie zapomnę muzułmanina – prawnika, który przywiózł pewnego zagubionego życiowo prawosławnego, by ten się wyspowiadał i pojednał z Bogiem. Nie zapomnę setek bolesnych historii, od których ludzie uwalniali się, goszcząc w naszym domu. Wracam pamięcią do chrztu i bierzmowania, których udzieliłem pewnej młodej dziewczynie. Chrzest był organizowany naprędce, a rodzicami chrzestnymi byli pośpiesznie zwołani wolontariusze, którzy od tej pory zaczęli zwracać się do siebie per „kum/kuma”.

Dla naszych gości mieszkanie w domu rekolekcyjnym jest nieco niespodziewanym, ale i niezwykłym doświadczeniem. Domownicy mają świadomość, że mieszkają w klasztorze, który znajduje się w sąsiedztwie kościoła parafialnego, a cały kompleks otacza cmentarz komunalny. Większość z nich to ludzie poradzieccy. Chociaż formalnie zostali oni ochrzczeni, to jednak w domu rodzinnym byli wychowywani w duchu ateizmu państwowego. Ponadto w swoich ojczystych stronach nie mieli okazji spotkać i doświadczyć tego, czym jest wspólnota chrześcijańska. Z kolei te wspólnoty, które były w zasięgu, zdawały się im grupami zbyt konserwatywnymi, zamkniętymi i niedostępnymi. Niestety jest to wynik niedostatecznej pracy ewangelizacyjno-katechetycznej, pokutujący w kościołach prawosławnych. Wielu naszych domowników, mając sporo wolnego czasu, zaczęło stawiać sobie ważne życiowe pytania. Niektórzy powoli odkrywają obecność Boga, którego doświadczają w rozmowach z naszymi wolontariuszami i parafianami. Zachęceni gościnnością i otwartością miejscowych, zaczynają brać udział w życiu domu rekolekcyjnego i parafii, w liturgiach i modlitwach. Z czasem się spowiadają. Co więcej domownicy odkrywają wartość wspólnoty sąsiedzkiej, otwierają się na innych i uczą się współpracy. Każdy ma swój dyżur i pomaga w utrzymywaniu porządku lub w kuchni. Na chwilę obecną ponad połowa z 30 osób, które u nas żyją, zaczęła praktykować w Kościele. Mogę powiedzieć, że wojna w ich przypadku zamieniła się w wielkie rekolekcje.

Jak ja to wszystko przeżywam?

W obecnym czasie silnie odczuwam działanie Ducha Świętego, a wojna sprawia, że Ukraina przechodzi ekspresową szkołę dojrzewania i zjednoczenia. Tak, Duch Święty jest tutaj silnie „skondensowany”. Każdego dnia ludzie się modlą. Duchowni mówią ludziom, żeby nie mieli w sobie nienawiści, żeby modlili się o przejrzenie i nawrócenie dla przeciwnika, a dla naszych o wytrwałość i opiekę Bożą. Żołnierze z frontu proszą nas, byśmy modlili się za nich, bo dokonują się rzeczy po ludzku niemożliwe, omijają ich kule. Dostrzegam, w jak przyspieszonym tempie ten naród dojrzewa, jak jest zmotywowany, jak wzrastają w nim przekonania, jak coraz głębiej rozumie wartości, których gotowy jest bronić za wszelką cenę, i jak wzmacnia się w nim tożsamość. I ja chcę brać w tym udział i jakoś się przysłużyć. Poczytuję sobie za zaszczyt, że mogę w tym wszystkim uczestniczyć. Dla mnie Ukraińcy są teraz Chrystusem, który przechodzi swoją drogę krzyżową ze wszystkimi stacjami, z byciem wydanym, męczonym, biczowanym, zabijanym, ale w końcu także zmartwychwstałym. Jestem z nich dumny, i to dla mnie zaszczyt móc służyć Chrystusowi obecnemu między nimi w takim właśnie czasie. Ludzie są solidarni i zjednoczeni, pokochali się. Ta wojna bardzo zjednoczyła ten naród… nigdy czegoś takiego nie widziałem. W kaplicy mamy codziennie Mszę św. dla chętnych. Słowo Boże nas karmi i prowadzi. Wiemy, co robić, i bynajmniej nie zabieramy się do uciekania. Przeciwnie jest w nas zdecydowana gotowość do służby tym, którzy znajdują się w potrzebie. Każdego, kto czyta ten tekst, chciałbym poprosić o modlitwę. Zło ma swoje granice, a my pokonujemy je dobrem.

Za: www.jezuici.pl

Wpisy powiązane

Kościół na świecie 2024 – najważniejsze wydarzenia

Franciszkańskie zdumienie wyśpiewane w centrum Rzymu

Kalendarz wydarzeń Roku Jubileuszowego 2025