Oblat, ojciec Piotr Wróblewski z Czernihowa, jest energicznym, pogodnym duchownym – tak o nim opowiadają ludzie znający go na długo przed wojną i takiego widzimy go dzisiaj. Nie wiemy na pewno jaki był w marcu tego roku – bo został w piekle ostrzeliwanego miasta, choć o stolicy tego północnego obwodu Ukrainy mówiło się w tej wojnie niewiele.
Ludzie przychodzili już od pierwszego dnia, najpierw parafianie, potem ich przyjaciele i sąsiedzi. Piwnice w blokach nie były dostosowane do życia – opowiada nam duchowny.
Czernihów został zaatakowany w pierwszych godzinach wojny. Ostrzał tego miasta trwał 35 dni, północno-wschodnia dzielnica, Bobrowica, złożona głównie z domków jednorodzinnych, została doszczętnie zniszczona w 70 proc., ale uszkodzenia zabudowy dotyczą ponad 95 proc. budynków. Na miasto spadały tysiąca rakiet i bomb. 3 i 16 marca Rosjanie urządzili zmasowane ostrzały, Rosjanie urządzili mieszkańcom katastrofę humanitarną, odcinając z każdej strony drogi dojazdu, 25 marca zniszczono most przez rzekę Desnę. Ukraińcy dostarczali żywność piechotą i na łódkach – pod ostrzałem. Miasto było pogrążone w dymach pożarów.
Ja się strasznie bałem, ale miałem silne poczucie, że Pan Bóg jest z nami, tylko w tym strachu trzeba go ponownie znaleźć – opowiada o. Wróblewski – Logika bitwy oraz rozmowy z wojskowymi wskazywały, że okolica, w której znajduje się klasztor, będzie zbombardowana. Wraz z ojcem Dimą z Białorusi i po konsultacjach z żołnierzami uznaliśmy, że trzeba będzie wyjechać z miasta. Poinformowałem biskupa, który poprosił tylko, by przed tym spożyć Pana Jezusa z tabernakulum.
W życiu duchownego nastąpił krytyczny moment.
Zacząłem zbierać swoje rzeczy oraz rzeczy parafialne i popłakałem się. Poszedłem do kaplicy i zacząłem się modlić. „Panie Jezu boję się – mówiłem – ale nie mogę wyjechać. Nie wyjadę” – wspomina oblat.
W tym czasie w mieście nie było już połowy z 300 tysięcy mieszkańców, a ci, co pozostali, żyli w podziemiach, piwnicach, schronach. Czernihów zszedł do podziemia. Parafianie przeżyli chwilę grozy, gdy po kolejnym ostrzale urwała się łączność z dwoma młodymi mężczyznami, którzy poszli oddać krew do szpitala, gdzie uderzyła rosyjska rakieta.
Myśmy się półtorej godziny modlili na różańcu, trwał ostrzał, a potem okazało się, że rakieta uderzyła nie w szpital ale w blok obok, a nasi parafianie zdążyli pobiec do schronu i dlatego nie mieli zasięgu w telefonach.
Było zimno, nie było prądu, w pomieszczeniach było 8-9 stopni. Zewsząd było słychać wybuchy, w podziemiach klasztoru schroniło się kilkadziesiąt osób, w tym dzieci.
Najbardziej bałem się, że zobaczę zwierzęce zachowania okupantów na swoich oczach, że do klasztoru wejdą żołnierze, zaczną strzelać, że będę bezradny wobec tego co się dzieje. Był i taki scenariusz, że przeżyję zdobycie miasta i będę żył przez jakiś czas pod rosyjską okupacją, ale tak wewnętrznie dałem sobie pozwolenie na odejście z tego świata – wspomina duchowny.
O. Wróblewski jednak przetrwał, pozostał w mieście do końca, z początkiem kwietnia Rosjanie wycofali się. Trudno powstrzymać się refleksję, że oto tak wygląda bohaterstwo duchowieństwa.
Cieszę się, że wytrwałem, ale wiem, że nie zrobiłem tego swoimi siłami. To nie ja, to Pan Bóg zrobił.
Ostatnio otrzymaliśmy informację od mieszkańców miasta na temat ich życia po oblężeniu.
Niedaleka granica jest ostrzeliwana kilka razy dziennie. Teraz bardzo boimy się syren, w czasie bitwy pracowały tylko w niedziele, bo były zniszczone. Wnuki są w strasznej panice. Płaczą i pytają, czy znowu będą chcieli nas zabić. (…) Strach i niepokój towarzyszą nam cały czas. (…)
Ojciec Piotr Wróblewski powrócił jednak do swojej dawnej energii i pogody ducha. Wspiera parafian i nowych przyjaciół, którzy – miejscowi – zaczęli pojawiać się na nabożeństwach.
(część artykułu opublikowanego na portalu “wPolityce.pl)
Zobacz wywiad z o. Piotrem Wróblewskim OMI:
Za: www, oblaci.pl