Świadectwo Błażeja Gawliczka OMI: Droga powołania nie zawsze jest oczywista

„Skoro Bóg wybrał mnie do takiej pracy, to musi się ze mną uporać. I On radzi sobie z tym najlepiej”.

Myślę, że każde powołanie jest inne i w moim przypadku nie było jakiejś wyjątkowej niewiadomej. Od dzieciństwa podobało mi się to, co ksiądz robi przy ołtarzu, jego ubranie… Ale to był wymiar bardziej zewnętrzny niż duchowy, a wiadomo, że Pan Bóg może działać na bardzo różne sposoby, więc myślę, że to też mogło przyciągać mnie w określony sposób.

Poważne myśli o wyborze drogi powołania kapłańskiego zaczęły pojawiać się już w wieku 14-15 lat, jeszcze w czasie nauki w szkole średniej, jednak ze względu na wiek nie traktowałem ich wówczas poważnie. Nigdy nie należałem do żadnej grupy parafialnej, nie brałem czynnego udziału w życiu mojej parafii, choć w niedziele i święta zawsze całą rodziną chodziliśmy do kościoła. Momentem drogi nawrócenia można nazwać moją pierwszą bardziej świadomą spowiedzią, po której poczułem się „lekki” jak piórko. Miałem wtedy około 16 lat.

Kiedy znów zaczęły pojawiać się myśli o kapłaństwie, natychmiast je odrzucałem, myśląc, że to nie dla mnie i nie wybiorę tej drogi, bo jestem zbyt grzeszny i nie będę w stanie sobie z tym poradzić. Jednak poczucie wyboru kapłaństwa stale rosło. Wszystko zmieniło się podczas dalszej nauki. Nie ukrywam, że na profil humanistyczny wszedłem z podświadomością, że po jego ukończeniu być może pójdę jeszcze do seminarium, ale moje pragnienia się zmieniły, bo chciałem zostać dziennikarzem muzycznym, nauczycielem języka angielskiego… Pracowałem jako kelner, ale przede wszystkim chciałem realizować się w branży hotelarskiej. Kiedy byłam już w trzeciej (ostatniej) klasie liceum, koleżanka zaproponowała mi wizytę w klasztorze. Jeden z braci, który zaprosił mnie i moją koleżankę do siebie, jak się później okazało, był naszym wspólnym znajomym, bo był wujkiem i ojcem chrzestnym jednego z moich kolegów z klasy. I wtedy po raz pierwszy miałem okazję poznać życie zakonne. Był to klasztor braci franciszkanów w Krakowie. Pamiętam, że pierwszy film o zakonnikach, który mi się podobał, dotyczył św. Jana Bosko i jego zgromadzenia. Później nawet szukałem informacji o salezjanach, bo chciałem iść w tym kierunku, ale nic nie mogłem znaleźć. Dzięki tym dwóm dniom w klasztorze poznałem lepiej życie we wspólnocie: jak się modlą, jak pracują, wspólne posiłki… wiele rzeczy robili razem. I naprawdę mi się to podobało.

Później trafiłem na rekolekcje o powołaniowe do Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej. Kiedy miałem już 18 lat, jeden z moich znajomych z parafii, który studiował w Niższym Seminarium Duchownym oblatów, podał mi numer telefonu ojca, który był wówczas odpowiedzialny za powołania, i w ten sposób trafiłem do młodzieżowego ośrodka w Kokotce. Pojechałem tam, nie wiedząc zupełnie nic o tym zgromadzeniu.

Był luty. Tygodniowe rekolekcje, trzeciego dnia byłem już gotowy wracać do domu, ale przyjaciel przekonał mnie, żebym został do końca. Po głęboko przeżytej spowiedzi na zakończenie rekolekcji, nie żałowałam już, że przyjechałem na te rekolekcje. Kolejne takie rekolekcje przeżyłam w marcu tego samego roku na Świętym Krzyżu i stały się one punktem zwrotnym. Wtedy dowiedziałam się jak wygląda nowicjat u misjonarzy oblatów – cudowna atmosfera, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Po powrocie zaczęłam zadawać Jezusowi pytanie: „Czego ode mnie chcesz? Dlaczego ostatnio w moim życiu pojawiło się tak wielu oblatów? Mam tu przyjść czy nie?” W pewnym sensie atakowałem Pana tymi wszystkimi pytaniami. Potem miały być egzaminy maturalne.

Pamiętam, że postawiłam wtedy Bogu warunek: Jeśli mam się uczyć, żeby zostać księdzem, żeby zostać oblatem, to pomóż mi zdać te egzaminy.

O dziwo, wszystkie egzaminy zdałem dobrze, z wyjątkiem matematyki. Nigdy nie odnosiłam sukcesów z matematyki, nic więc dziwnego, że musiałam powtarzać ten przedmiot. Powtórka odbyła się w sierpniu. Pamiętam, że do egzaminu podszedłem ze spokojem i mimo to udało mi się zdać ten przedmiot za drugim razem. Pod koniec maja tego samego roku pojawiła się możliwość ponownego udania się na Święty Krzyż.

Pewnej nocy, nie mogłem spać. Po pewnym czasie ogarnęło mnie zmęczenie i zasnąłem. Pamiętam, jak w tej wizji stałem na skrzyżowaniu dwóch dróg, z których jedna prowadziła do bycia oblatem, a druga do zostania księdzem diecezjalnym, ponieważ wciąż wahałem się, gdzie się zgłosić. Zawsze byłem sceptyczny co do interpretacji snów, ale wtedy, gdy stanąłem przed wyborem, poczułem, że Matka Boża Pszowska, która jest mi bardzo bliska, bo sam pochodzę z Pszowa, kazała mi wybrać drogę bycia oblatem misjonarzem, czyli w sposób szczególny poświęcić swoje życie Niepokalanej Maryi. Po tym śnie poprosiłam o spowiedź i adorację. Podczas tej modlitwy w myślach krzyczałem do Pana: „Czego ode mnie chcesz?!”. Teraz, wracając do tej chwili, dałbym sobie następującą odpowiedź: „Dlaczego tak się opierasz i tak tu przyjdziesz!” Po tych rekolekcjach podjęłam stanowczą decyzję, że złożę dokumenty umożliwiające przyjęcie do nowicjatu.

Byłem najmłodszy z rodzeństwa. Tata zmarł, gdy miałem trzy lata. O moje wychowanie dbała mama, dziadek i babcia. Mój jedyny biologiczny brat, starszy ode mnie o sześć lat, w wieku osiemnastu lat wyjechał za granicę i tam się osiedlił, a moja mama martwiła się, że najmłodszy syn też ją tak wcześnie opuści, bała się, że zostanie sama. Zapewniałem ją jednak, że jeśli taka jest wola Boga, na pewno nie pozostawi jej samej.

Pierwszy kryzysowy moment nastąpił już w nowicjacie, kiedy trzeba było obchodzić święta Bożego Narodzenia nie w gronie rodzinnym, ale w klasztorze. Pomocą była wspólnota nowicjuszy i oblatów. Przyzwyczajenie się do seminarium zajęło około pół roku. Na trzecim roku ponownie przyszedł okres kryzysu, który był związany z dalszymi wyborami życiowymi, gdyż konieczne było złożenie prośby o dopuszczenie do ślubów wieczystych. Nie zdałam też egzaminu z łaciny, ani egzaminu powtórkowego, więc musiałem powtarzać cały roczny kurs. Był to dla mnie swego rodzaju „gwoźdź do trumny” i byłem już gotowy opuścić zgromadzenie. Zacząłem nawet dopytywać się znanych mi księży diecezjalnych o możliwość przeniesienia się do ich seminarium duchownego, aby później móc pracować w rodzimej diecezji. Myślałem też o przejściu do innego zgromadzenia. Wtedy wydawało mi się, że jeśli zaczną się poważne problemy ze studiami, to będzie to znak, że tu nie pasuję.

W ostatniej chwili pojawił się pomysł, aby poprosić o roczną praktykę duszpasterską, aby lepiej rozeznać swoje powołanie i wolę Bożą. W ten sposób trafiłem na Ukrainę. Pierwsze sześć miesięcy w Tywrowie było dla mnie czasem regeneracji. Praca na budowie, trudności społeczne pokazały mi, kim naprawdę jestem i co muszę w sobie naprawić. Później było kolejne sześć miesięcy w Połtawie. Ten rok był dla mnie czasem ewangelicznej przypowieści o Chrystusie, który chciał wykopać drzewo figowe, które od wielu lat nie przynosiło owoców, a sługa poprosił, aby je pozostawiono na kolejny rok, i obiecał się nim zająć. Mnie też trzeba było „wykopać i przykryć nawozem”, żeby w przyszłości przynosić owoce. Teraz za każdym razem z wielką radością przyjeżdżam do Tywrowa. Wróciłem do seminarium ze spokojem i pewnością, że chcę zostać oblatem. Zanim zostałem dopuszczony do ślubów wieczystych, a następnie do święceń diakonatu i kapłaństwa, za każdym razem byłem niemal pewien, że nie zostanę przyjęty. Czuję, że Bóg ma ze mną wiele kłopotów z powodu mojego sceptycyzmu i uporu, ale skoro wybrał mnie do takiej pracy, to musi się ze mną uporać. I On radzi sobie z tym najlepiej.

o. Błażej Gawliczek OMI (Ukraina)

Za: www.oblaci.pl

Wpisy powiązane

Kościół na świecie 2024 – najważniejsze wydarzenia

Franciszkańskie zdumienie wyśpiewane w centrum Rzymu

Kalendarz wydarzeń Roku Jubileuszowego 2025