W ostatnim czasie w Ugandzie, gdzie pracują polscy misjonarze wprowadzono wiele restrykcji w związku z koronawirusem. W obecnej, drugiej już fazie, potrwają one do 5 maja.
Nie funkcjonują szkoły, wstrzymany został transport publiczny pomiędzy stolicą Kampalą, a poszczególnymi kraju. Jest zakaz poruszania się samochodami prywatnymi, a popularne moto-taksówki „boda boda” mogą być używane wyłącznie do przewozu żywności, i to do godziny 14 tej. Kościoły i meczety zostały zamknięte i jest obowiązuje zakaz zgromadzeń religijnych. Lotniska i granice są otwarte tylko dla importu żywności i sprzętu medycznego.
„Zamykanie większości miejsc pracy, w szczególności miastach prowadzi do kłopotów z przeżyciem dla większości biednych mieszkańców przedmieść i slumsów stolicy kraju, którzy pracują na dniówki. Jeśli od 20 marca czyli przez prawie miesiąc nie mają z czego żyć, jak również ich rodziny to możecie sobie wyobrazić co się dzieje w większości biednych rodzin z przedmieści. Część młodych chłopaków, którzy byli wysłani przez rodziny, aby przywieźć pieniądze, teraz wraca z niczym na wieś. Zresztą na wsi sytuacja nie jest perfekcyjna, gdyż nie mogą sprzedać wszystkich produktów na rynku, a nie mają specjalnych miejsc do magazynowania. W związku z tym nieprzetworzone płody rolne też mogą ulec zepsuciu, a częściowo mogą zostać zjedzone przez szczury i inne insekty (jak termity). Miejscowi ludzie nie mają specjalnych piwniczek czy spichlerzy czy stodół. Większość ludzi żyła i funkcjonowała z dnia na dzień” – opisuje misjonarz.
A jak koronawirus wpływa na uchodźców z Sudanu Płd. w obozie Bidibidi, gdzie pracują polscy werbiści?
„Po pierwsze nie mają pracy. Ta garstka osób co pracowała w organizacjach humanitarnych też w większości potraciła pracę. Domki stojące na powierzchni 30 na 30 m nie dają szans na uprawę, ale też separację od innych rodzin. Dystrybucja żywności prowadzona na terenie obozu od lipca 2016 r. jest systematycznie zmniejszana. Obecnie na jedną osobę na miesiąc przypada 8kg kassawy, 6kg fasoli i 1,5 kubka oleju. Jak jest liczna rodzina i ma małe dzieci to może część wymienić na pieniądze i jakąś dodatkową żywność kupić. Muszą też kupić drewno na opał, gdyż wszystko wokół obozu jest wycięte. Ci którzy próbują iść gdzieś dalej aby znaleźć drzewo na opał narażają się na pobicie, gdyż ludność miejscowa broni naturalnie swoich terenów, gdy prawie 300.000 ludzi potrzebuje tylko parę gałązek dziennie na swój jeden dzienny posiłek to w krótkim czasie nie ma lasu i krzewów. Przy ograniczonej żywności i jedzenia tylko fasolki oraz kasawy, oraz warunków, które panują w domkach (lub raczej w większości lepiankach-szałasach) o choroby nie trudno. Tym bardziej, iż rozpoczęła się pora deszczowa i znowu nie ma wystarczającej ilości trawy do pokrycia dachu. Zznowu trzeba jeszcze mocniej ograniczyć jedzenie i coś sprzedać z tego co się prawie nie ma, aby kupić trawę, by chatka nie przeciekała” – opisuje o. Dzida.
Problemem nie jest tylko sam wirus, ale niedożywienie oraz fatalne warunki mieszkaniowe.
„Czasami jedna rodzina to mama, tata i 17-cioro dzieci. Z reguły część to własne a druga część to od siostry czy brata, którzy zostali zabici w czasie wojny w Sudanie Płd. lub umarli w obozie z powodu chorób. Największe żniwo zbiera malaria i tyfus, który łatwo atakuje niedożywiony organizm. Część osób nie wytrzymuje też traumy wojennej i obecnego wegetowania, oraz niemożliwości zapewnienia dzieciom podstawowych warunków do egzystencji”
Staje się to, jak zauważa misjonarz, przyczyną samobójstw, lub „znikania” bez wiadomości. Dodatkowym problemem jest brak personelu medycznego, a nawet wystarczającej ilości leków na malarię. Z powodu koranawirusa przyjęcia do szpitala na terenie Bidibidi ograniczono tylko do nagłych wypadków.
Czy pomoc w postaci maseczek, sprzętu, płynów dezyfenkujących pomoże? Zdaniem misjonarza zapewne, ale jedynie częściowo, gdyż problem jest w niedożywieniu i warunkach do życia („jak odseparujesz chorego od 17 osobowej rodziny na 30 m kwadratowych?).
Dzięki prywatnemu wsparciu z Polski o. Andrzej mógł zakupić do szpitala termometry („z których potem jeden został na siłę wzięty do szpitala w dystrykcie Yumbe, bo tam nie mieli” ), środki dezynfekujące, maseczki, rękawiczki itp., ale to kropla w morzu potrzeb.
„Na pewno nie jesteśmy w stanie pomóc wszystkim i zapewnić odpowiedniego bezpieczeństwa. Jednakże tego nie oczekują od nasi uchodźcy… Oni chcą tylko przeżyć. Kolejne redukcje żywności i perspektywa kolejnych ograniczeń czy opóźnień może wpłynąć na ich życie. Większość darczyńców jest zmęczona, iż pomoc udzielana uchodźcom tak długo trwa i nie są oni sami. Wiele problemów na świecie, a ostatnio pojawiający się koranawirus ograniczy zaangażowanie organizacji humanitarnych. Nasi przyjaciele z obozu Bidibidi przeżyli wojnę, przeżywają ograniczenia żywnościowe, sanitarne i mamy nadzieję, że przeżyją również koronawirusa” – pisze misjonarz.
Korespondencje o. Andrzeja Dzidy na jego misyjnym blogu: sudanpoludniowysvd.blogspot.com
Za: www.gosc.pl