O. Wojciech Pawłowski SVD: „Cicha” wojna w Sudanie Południowym

„Nie ma tu frontu działań militarnych, jak na przykład w Ukrainie. Wojna w Sudanie Południowym ma charakter lokalny. Jednego dnia są strzelaniny w jednej części kraju a następnego dnia działania zbrojne mają miejsce gdzieś zupełnie indziej” – opowiada w rozmowie z KAI o. Wojciech Pawłowski, werbista, misjonarz w Sudanie Południowym, pracujący obecnie w obozie „Bidi Bidi” w Lodonga, w Ugandzie dla uchodźców z tego kraju.

Piotr Dziubak (KAI): Jak znalazł się Ojciec w czasie wojny w Sudanie Południowym?

O. Wojciech Pawłowski: Sudan Południowy jest pierwszym krajem mojej misyjnej pracy. Zawsze marzyłem, aby pracować w Afryce. Większość moich kolegów z seminarium jechała do Ameryki Południowej. Nie widziałem, żeby specjalnie ktoś garnął się do wyjazdu na misje do Afryki. Pojawiła się możliwość pracy w Sudanie Południowym, państwie powstałym w 2011 roku. Rok później pojawili się tutaj pierwsi misjonarze werbiści. Kończyłem seminarium w 2013 roku i zgłosiłem się od razu na misje do Sudanu Południowego. Niektórzy się dziwili z mojego wyboru, ponieważ tam potrzebowano doświadczonych misjonarzy, tym bardziej, że był to kraj ogarnięty wojną.

KAI: Potrzebowano doświadczonych, misyjnych „Rambo”?

– Od połowy XX wieku, czasu odzyskania niepodległości, Sudan Południowy znajduje się w stanie wojny. Wojna przybierała różne kształty. Najpierw walczyła północ z południem. Było to starcie różnych światów kulturowych: świata arabskiego, muzułmańskiego z kulturą afrykańską, mieszanką różnych wyznań tradycyjnych oraz chrześcijaństwa. Muzułmańska północ siłą chciała narzucić swoją dominację na południu kraju. Cały czas dochodziło do starć. W 2005 roku południe oswobodziło się z tych zapędów. Nastał czas autonomii. Państwo zostało podzielone na dwie części. Tak naprawdę Sudan Południowy odzyskał niepodległość 9 lipca 2011 roku. Myślano z euforią, że zapanuje pokój. Nie wzięto jednak pod uwagę faktu, że ludzie w tym kraju nigdy nie rządzili państwem i nie byli zjednoczeni. Byli to ludzie pochodzący z wielu plemion, które nie miały żadnych wspólnych interesów i celów. Wcześniej łączył ich tylko wspólny wróg, czyli świat arabski.

KAI: Zatem odzyskując niepodległość pojawiło się pytanie: kto ma rządzić krajem?

– Tak zdecydowano, że będą rządzić przedstawiciele najliczniejszych plemion. Takim silnym plemieniem byli m.in. Dinka. Stanowią oni ok. 30 proc. całej populacji Sudanu Południowego. Drugim najliczebniejszym plemieniem jest Nuer. Między tymi dwoma plemionami dochodziło do największych starć. Tak powstały dwa obozy władzy. Pierwszym prezydentem został Salva Kiir z plemienia Dinka. Dla swego rodzaju równowagi politycznej wiceprezydentem został Riek Machar z plemienia Nuer. W konstytucji zapisano, że po kilku latach prezydent ma być zmieniony, co miało też pomóc w przyjęciu takiego rozwiązania. Wierzono, że będą wybory. Myślano, że plemię Nuer będzie miało szansę przejąć władzę w kraju. Jednak jak ktoś raz dojdzie do władzy, to trudno mu z nią się rozstać. Prezydent Kiir za wszelką cenę chciał utrzymać władzę. Między dwoma plemionami zaczęło dochodzić do silnych napięć. Z tego powodu w 2013 roku wybuchła wojna plemienna. Jednak konflikt nie rozlał się na cały kraj. Najpierw wojna pojawiała się wokół stolicy, miasta Dżuba, i w miejscach, gdzie plemiona Dinka i Nuer zamieszkiwały razem. Co ważne, w tych rejonach są też duże złoża ropy naftowej. I to też jest jedną z przyczyn konfliktu. Rządzi ten, kto ma kontrolę nad złożami.

KAI: Przez te lata udawało się znajdować jakieś pokojowe rozwiązania?

– Po pewnym czasie zawierano pierwsze układy pokojowe. Ale nawet po przyjęciu jakiegoś wstępnego porozumienia zaraz było ono zrywane. Działacze partyjni i władze plemienne naciskały na liderów, żeby nie przyjmować żadnych porozumień. Żadna ze stron nie chciała i nie dążyła do pokoju. Zapomniano też o tym, że w Sudanie Południowym mieszkają inne plemiona, jak na przykład: Bari, Szylluk, Azande, Aczoli i inne. Każde z nich też miało coś do powiedzenia. Sytuacja zaczęła się dodatkowo zaogniać kiedy plemiona Dinka i Nuer, które zajmują się przede wszystkim pasterstwem i posiadają bardzo duże stada bydła, zaczęły poszukiwania nowych pastwisk. Dla nich taką ziemią obiecaną było południe kraju, które jest bogate w żyzne tereny i lasy równikowe. Kiedy plemię Dinka przeprowadzało swoje stada zdarzało się, że zwierzęta wchodziły w szkodę, niszcząc pola uprawne innych plemion. Dinka i Nuer są bardzo bogatymi plemionami. Stać ich także na kupno broni, aby chronić swoje stada. Jakakolwiek uwaga: „Dlaczego niszczysz moje pole?”, doprowadzała od razu do strzelaniny. Ma to miejsce do dzisiaj. Dinka chce przejąć południe kraju dla siebie. Sukcesywnie obsadzali swoimi ludźmi miejsca w lokalnych władzach.

KAI: A co na to mniejsze liczebnie plemiona?

– Kiedy mniejsze plemiona zauważyły, co się dzieje, zdecydowały się bronić. Do wojny pomiędzy dwoma dużymi plemionami włączyła się trzecia grupa, złożona z mniej liczebnych plemion. Nie chcieli być traktowani jak mrówki w starciu dwóch słoni. Ktokolwiek z tych dwóch wygrałby, to i tak oni byliby skazani na porażkę. Podjęli desperacką próbę ratowania swojej ziemi i życia. Pomimo porozumień pomiędzy Dinka i Nuer, małe plemiona kontynuują walkę o swoje terytoria. Co raz dochodzi do napadów i segregacji plemiennych. Jak źle trafisz, to z powodu złej przynależności plemiennej możesz zostać zastrzelonym. Kobiety są gwałcone. Wioski są palone. Jest to podobna sytuacja do Rwandy w latach 90. XX w., chociaż nie na taką skalę. Nikt nie nagłaśnia aktów przemocy. W konsekwencji doprowadziło to do exodusu małych plemion poza granice Sudanu Południowego. Armia rządowa jest bardzo dobrze uzbrojona. Kupuje na Zachodzie bardzo nowoczesną broń. Sudan Południowy ma ropę naftową, jest więc za co kupować nowoczesną broń. Wojsko gwarantuje utrzymanie władzy. I taką mamy sytuację.

KAI: Jak wasza czwórka misjonarzy odnajdywała się w czasie wojny?

– Nie ma tu frontu działań militarnych, jak na przykład w Ukrainie. Wojna w Sudanie Południowym ma charakter lokalny. Jednego dnia są strzelaniny w jednej części kraju, a następnego dnia działania zbrojne mają miejsce gdzieś zupełnie indziej. Pomimo, że konflikt zbrojny ma miejsce od 2013 roku, to wojna nie docierała do naszej misji. Zdarzało się, że regularne walki były prowadzone 30 km od naszego domu. Przyjaciele z innych zgromadzeń zakonnych przywozili do nas rannych, brali żywność, lekarstwa. Ginęli ludzie, ale dla nas było to gdzieś ciągle obok. Karabinowe strzały słychać było na naszej misji. Z czasem nam to spowszedniało i nie paraliżowało naszej pracy. Musieliśmy być tylko bardzo ostrożni, podróżując główną drogą. Zawsze ktoś nas ostrzegał, aby tego dnia nie jeździć tą trasą.

KAI: Kiedy wojna bezpośrednio do was dotarła?

– Jest lipiec 2016 roku. Mój przełożony wracał z Indii z wakacji. Pojechałem na lotnisko do Dżuby, aby go odebrać. Jechaliśmy 9 lipca, w dniu niepodległości Sudanu Południowego. Wracaliśmy do naszego domu w Lainya, ok. 100 km od stolicy kraju. Po przejechaniu 30 km zaczęła się strzelanina. Było to starcia armii rządowej i rebeliantów. Muszę przyznać, że nie zrobiło to na nas specjalnego wrażenia, ponieważ takie sytuacje często się zdarzały. Następnego dnia, w niedzielę rano, pojechaliśmy odwiedzić nasze kaplice i widzieliśmy na drogach uciekających ludzi w jednym kierunku. Zaczęliśmy pytać, co się dzieje. Nasi katecheci powiedzieli nam, że armia rządowa zamierza zaatakować nasze miasteczko, ponieważ są przekonani, że jest u nas wielu rebeliantów. Była to prawda. Wielu rebeliantów było pośród naszych parafian.

KAI: Rebeliantów walczących o swoje prawa…

– Tak jest. Gdy wracaliśmy wtedy po Mszy św., nasze liczące 20 tys. mieszkańców miasteczko Lainya było prawie całkowicie opuszczone. Tego wieczora grupa ok. 200 osób przyszła na teren naszej misji, chcąc się schronić w budynku dla młodzieży, którego budowę ukończyliśmy miesiąc wcześniej. Zgodziliśmy się. Wśród nich było wiele kobiet, dzieci i osób starszych. W poniedziałek po porannym nabożeństwie, wychodząc z kościoła spotkaliśmy żołnierza, który powiedział nam, żeby mężczyźni szybko stąd uciekali, gdyż niedługo zacznie się ostra walka. Powiedzieliśmy, że opiekujemy się tutaj ludźmi i że nie mamy dokąd uciekać. O ucieczce do buszu nie można było w ogóle myśleć. Nie znaliśmy tych terenów. Dla 200 osób, które się u nas schroniły byliśmy jakimś gwarantem bezpieczeństwa. Nie mogliśmy ich zostawić, żeby ratować samych siebie. Niedługo później zobaczyliśmy łuny dymów unoszące się nad miasteczkiem. Okazało się, że to były stosy palonych ciał. W międzyczasie część młodych ludzi, którzy się u nas zatrzymali dowiedziała się o grożącej im śmierci i zdecydowała się na ucieczkę do buszu. Po kilku dniach pozostało z nami ok. 20 osób. Były to tylko kobiety z dziećmi i osoby starsze. Nie mieli oni odwagi i sił, żeby uciekać. W tej grupie było też kilku naszych pracowników pochodzących z Ugandy. Strzały były coraz bliższe i pociski odbijały się od naszego ogrodzenia i ściany tradycyjnych domków, nazywanych tukule, których ściany są zrobione z suchej trawy wymieszanej z błotem, co jest lichym zabezpieczeniem.

KAI: Jak się to zakończyło?

– Po kilku dniach zobaczyliśmy, jak drogą przy naszej misji jechał duży konwój wojskowy. Okazało się, że nie jest to armia, tylko coś w rodzaju lokalnej milicji plemiennej, która dopuszczała się czystek etnicznych. Chodzili po terenie naszej misji i szukali ukrywających się rebeliantów. Powiedzieliśmy im, że to teren katolickiej misji, ale nic im to specjalnie nie mówiło. Byli to młodzi ludzie i łatwo można było zauważyć, że mieli wyprane mózgi przez swoich przełożonych. Jeden z ich dowódców powiedział nam, że oni są szkoleni przez Amerykanów i znają prawa człowieka, nie zabijają cywilów i nie kradną. Z kryjówek wyciągnęli kilkoro osób i powiedzieli, że biorą ich na przesłuchanie. Próbowaliśmy ich powstrzymać. Zabrali ze sobą dwóch najmłodszych mężczyzn. Wyprowadzili ich za kościół, tam podjechał wóz pancerny i puszczono w ich kierunku serię z broni maszynowej. Następnego dnia rano pojawiło się kilkuset żołnierzy południowosudańskiej armii. Dowódca okazał się być cywilizowanym człowiekiem i zapewnił, że nie zostaniemy zabici. Przestrzegł nas jednak, że ci, którzy przyjdą po nich nie będą już tacy grzeczni i poradził nam, abyśmy uciekali. Wspomnieliśmy o ludziach, którzy u nas się schronili i że nie możemy ich zostawić samych. W tym samym momencie żołnierze znaleźli ciało rozstrzelanego wcześniej jednego z dwóch mężczyzn. Drugi był ciężko ranny, jego ciało było zmasakrowane. Miał wielką ranę na klatce piersiowej i zniszczony cały staw kolanowy. Szczęściem kula ominęła wszystkie organy istotne dla życia. Nie wiedzieliśmy jak mu pomóc, ale w końcu jakoś udało nam się go uratować. Później opowiadał nam, że kiedy był prowadzony na egzekucję to cały czas się modlił. Miał przy sobie różaniec i się modlił. Zabójcy myśleli, że nie żyje i rzucili go w krzaki. On cały czas się modlił. Powiedział nam, że przeżył dzięki Maryi.

KAI: Ktoś starał się wam wtedy pomóc?

– Kiedy dowódca żołnierzy powiedział nam, że mamy uciekać z misji, pytaliśmy się: „Dokąd?”. Z jednej strony wojsko, z drugiej rebelianci, których nie znamy. Nas, misjonarzy może by puścili, ale nie mogliśmy zostawić tych, którzy się u nas schronili. Jeśli oni by z nami poszli, to na pewno zostaliby zamordowani. Znaleźliśmy się w pułapce. Prosiliśmy naszych przełożonych, miejscowego biskupa o pomoc. Oni z kolei starali się o wsparcie w siłach ONZ, w Czerwonym Krzyżu. Wszystkie te organizacje rozkładały ręce, mówiąc, że w takie miejsca nie ma co się już pchać, ponieważ to jest zbyt niebezpieczne. Polski rząd przekazał nam przez naszych przełożonych, że moglibyśmy zostać ewakuowani przez polskie służby, ale oni mogą zabrać tylko nas. Miejscowych, którzy u nas się schronili nie wezmą. Nie zgodziliśmy się na to, ponieważ nie chcieliśmy ich zostawić na pewną śmierć. Zrezygnowaliśmy z pomocy. Czekaliśmy na to, co się wydarzy. Pogodziliśmy się z tym, że raczej żywi stąd nie wyjdziemy. Czekaliśmy ok. 10 dni na południowosudańskią armię, która miała nadejść.

KAI: Przeżyliście….

– Wszystko powierzyliśmy Panu Bogu. Byliśmy przekonani, że nie możemy opuścić ludzi, którzy u nas się schronili. Byliśmy świadkami wielkiego exodusu ludzi, pustoszejących miast i wiosek. Pewnego dnia zajechał do nas wielki konwój żołnierzy z lokalnym gubernatorem. Poprosiliśmy go o przetransportowanie dwudziestu osób, które schroniły się w naszej misji i nas do stolicy naszej diecezji, dokąd jechał. Spytaliśmy, czy możemy naszym samochodem dołączyć do jego konwoju. Zgodził się. W tym samym momencie pojawił się biskup anglikański, który powiedział, że ma transport i że on osobiście zajmie się 20-osobową grupą, która przebywała u nas. Do naszego auta zabraliśmy rannego mężczyznę, jego żonę i dziecko. W wielkim stresie, powoli, przedostaliśmy się w konwoju do stolicy diecezji i regionu, do miasta Yei. Po kilku dniach dotarliśmy samolotem do Dżuby a następnie do Nairobi w Kenii. Zostawiliśmy naszą misję, ponieważ już nie było tam żadnego człowieka, nie było komu posługiwać. Nie było sensu tam zostać.

KAI: Teraz jesteście w obozie „Bidi bidi” dla uchodźców z Sudanu Południowego. Są tutaj też wasi parafianie?

– Tak się złożyło, że po dwóch latach naszego exodusu dotarliśmy do naszych parafian i to nie tylko znajdujących się w obozie „Bidi bidi”. Chociaż nie byliśmy zbyt długo w Sudanie Południowym, to bardzo zżyliśmy się z naszymi wiernymi. Poznaliśmy ich język i kulturę. Kapłan był dla nich wręcz ojcem, czego na przykład nigdy nie doświadczyłem w Polsce. Więź z nimi była tak silna, że wyjeżdżając z Sudanu Południowego mieliśmy łzy w oczach, że nie możemy tym ludziom pomóc. Naszą rozłąka trwała dwa lata. Po dwóch latach dostaliśmy zaproszenie od nuncjusza apostolskiego w Ugandzie, żeby przyjechać. Powiedział nam, że jest tu bardzo wielu uchodźców z Sudanu Południowego i trzeba im pomóc, że na północy Ugandy powstały wielkie obozy i trzeba otoczyć tych ludzi opieką duszpasterską. Była to piękna wiadomość, że możemy wrócić do naszych ludzi. W 2018 roku przyjechaliśmy do Ugandy. Spotkaliśmy naszych parafian z misji w Sudanie Południowym. Na ich twarzach też było widać radość, że nie zostawiliśmy ich samych, że tu w obozie dla uchodźców jesteśmy razem z nimi. Jest tu 300 tysięcy ludzi. Cieszymy się, że jesteśmy razem i możemy pomagać.

Rozmawiał Piotr Dziubak (KAI) / Lodonga

Wpisy powiązane

Dominikanie: Wszyscy potrzebujemy siebie nawzajem

Michalici: Konsekracja kościoła pw. Matki Bożej Różańcowej w Kuli (Papua-Nowa Gwinea)

Św. Franciszek w Muzeach Watykańskich, na 800. rocznicę stygmatów