Praca misyjna w Afryce, a może szczególnie w Sudanie Południowym nauczyła mnie cierpliwości, umiejętności długiego czekania na owoce mojej pracy – powiedział polski kombonianin o. Krzysztof Zebik. W rozmowie opowiedział o różnych stronach swej pracy ewangelizacyjnej w tym kraju, do którego na początku lipca przyjedzie Franciszek, m.in. o bardzo tam rozpowszechnionym zwyczaju zemsty, ciągnącej się niekiedy wiele lat, o specyfice życia plemion pasterskich, których całe życie obraca się wokół krów i bydła itd. Wspomniał też o początkach swego powołania i o ciężkiej pracy w okresie seminaryjnym z imigrantami na polach południowych Włoch.
Oto zapis tego wywiadu:
Piotr Dziubak KAI Rzym: Ojciec zaczynał swoją misyjną przygodę przy zbiorze pomidorów wśród imigrantów w Apulii we Włoszech. Dla niektórych Afrykańczyków jest to jedna z pierwszych prac we Włoszech w rolnictwie, często naznaczona ogromnym cierpieniem.
O. Krzysztof Zebik: Nasza formacja w czasie nowicjatu wygląda właśnie w taki sposób. Po pierwszym roku mamy czas, który nazywamy “doświadczeniem”: idziemy tam, gdzie jest największa potrzeba. Jesteśmy wśród ludzi i pracujemy razem z nimi. Mimo wszystko było to piękne doświadczenie. Spędziliśmy tam ponad 2 miesiące. Dostaliśmy tylko skromne kieszonkowe, a o resztę trzeba było zadbać samemu, trzeba było znaleźć sobie pracę. Byliśmy przy parafii. Zajmowaliśmy się przyjmowaniem imigrantów. Razem z nimi siadaliśmy wcześnie rano na krawężniku, czekając aż nas ktoś weźmie do pracy. Czasami udawało się załapać do jakiejś roboty, a czasami nie.
Jeśli tak się stało, to praca trwała od godz. 6 rano do 18 wieczorem. Nie było łatwo zbierać w okropnym gorącu pomidory i inne warzywa. Ale można było poznać świat ludzi, którzy przyjeżdżali do Włoch w poszukiwaniu lepszego życia, żeby móc pracować, zarobić i wesprzeć swoje rodziny. Imigrantów było bardzo dużo. Byli niestety bardzo źle traktowani. Kiedy zbieraliśmy karczochy, melony albo arbuzy, cały czas mieliśmy nad sobą kontrolę. Na koniec dnia, kiedy się rozliczaliśmy, to “kaprale” mówili nam: ty długo jadłeś, ty siedziałeś bezczynnie. Oszukiwali, jak mogli w płaceniu. Właściciele nigdy nie przyjeżdżali osobiście. Mieli swoich ludzi. A ci z kolei sami chcieli jak najwięcej zarobić, tnąc przy tym nasze płace jak tylko mogli.
Przy pomidorach płacili 10 euro od każdej zebranej dużej skrzyni. Trzeba było się bardzo napracować, żeby kilka takich skrzyń zebrać w ciągu dnia. Jeśli było nas wielu, to zebranie pomidorów i załadowanie ciężarówki szło składnie. Jeśli jednak było nas mało, to oni nas strasznie poganiali. Zdarzały się też bójki między imigrantami, bo każdy chciał jak najwięcej zebrać. To była taka smutna walka o przetrwanie. Bywało też, że nikt nie dostawał pieniędzy za pracę. To była mafijna rzeczywistość.
KAI: Czy nie stawiał sobie wtedy Ojciec pytania: po co mi to? Dlaczego jestem gdzieś koło Foggi na polu pomidorów, spocony, umorusany? I jeszcze trzeba się szarpać z dziwnymi typami…
KZ: Trudno odpowiedzieć. Ludzie, z którymi tam pracowałem, też nie wiedzieli, dlaczego tak jest. Kiedy pierwszy raz pomyślałem o powołaniu, wstąpiłem do seminarium diecezjalnego we Wrocławiu. Po dwóch latach bardzo poruszyła mnie sprawa misji, niesprawiedliwości, opowieści misjonarzy, że czekają na nowych, że miejscowi ludzie też czekają na Pana Boga, że brakuje tych, którzy mogliby im przekazać Ewangelię. Potrzeba posłanych, żeby ludzie mogli poznać Pana Jezusa. Zacząłem zadawać sobie pytanie: a może ja? A może to ja mogę to zrobić? Ludzie poświęcają się dla rodziny, to ja mogę poświęcić się dla tych, o których świat zapomniał.
KAI: Może trzeba było od razu wsiąść do samolotu z Biblią i polecieć gdzieś na misje?
KZ: Trzeba zapytać samego siebie: gdzie mogę być najbardziej potrzebny? Oczywiście jest to związane z tym, dlaczego wybrałem kombonianów. My zajmujemy się pierwszą ewangelizacją, nie mamy parafii. Jeździmy do miejsc, w których zakładamy parafie, a następnie przekazujemy je miejscowym księżom. Są to często miejsca, do których nikt nie chce iść, a ludzie czekają na Dobrą Nowinę. Już w postulacie, gdy robiłem rozeznanie, to dobrowolnie postanowiłem, żeby być z takimi ludźmi. Wtedy powołanie się umacnia.
Oczywiście trzeba wybrać konkretny kierunek. Kiedy przychodzili Polacy z prośbą o pomoc, towarzyszyłem im w rozmowach z pracodawcami przy zbiorze warzyw we Włoszech. Wykłócałem się o ich płace, ryzykując przy tym, bo tam się działy różne dziwne rzeczy. Ludzie znikali czasami. I to dosłownie. Gdyby mnie nie było, kto by im pomógł? Przyjechała raz rodzina z Polski. Trochę się błąkali. Na szczęście trafili do naszej parafii. Próbowaliśmy pomóc znaleźć im zakwaterowanie. Razem z innymi seminarzystami przygotowywaliśmy na okres zbioru pomidorów toalety, miejsca, gdzie Polacy, Rumuni, Afrykańczycy mogli trzymać swoje rzeczy. To była konkretna pomoc dla tych ludzi. Pomagaliśmy im z żywnością, z ubraniami. My, seminarzyści, chodziliśmy do pracy tak jak oni.
KAI: Co Ojciec zrozumiał z czasu pracy na apulijskich polach z warzywami, ze spotkań z imigrantami?
KZ: To jeszcze był czas formacji. Kombonianie są w Azji, w Afryce, w Ameryce Łacińskiej. Ja już miałem wtedy świadomość, że o wyjazd na misje do Chin czy choćby do Ameryki Łacińskiej nie będę prosił. To Afryka sprawiła, że wstąpiłem do zgromadzenia kombonianów. Miałem już jasno w głowie, że będę prosił przełożonych o wyjazd na ten kontynent. Na polach pomidorów we Włoszech uderzyło mnie to, jak Afrykańczycy, ale nie tylko oni, byli wykorzystywani. Jak ci ludzie przez imigrację, ucieczkę z afrykańskiej ziemi próbują znaleźć coś dla siebie i wysyłać jakieś pieniądze swojej rodzinie, żeby ją wesprzeć. To był swego rodzaju przedsmak Afryki.
KAI: I wyjechał Ojciec do Afryki. Czy od razu był to Sudan Południowy?
KZ: Najpierw przyjechałem do Kenii. Przez pierwszy rok uczyłem się języka angielskiego. Następnie ukończyłem ekologię. Później prawie dwa lata pracowałem z plemionami Pokot i Old Fangak. To było przy granicy z Ugandą, w której z kolei żyły plemiona: Turkana i Karimojong. Byłem jeszcze wtedy studentem.
KAI: A później znalazł się Ojciec w diecezji Rumbek w Sudanie Południowym?
KZ: Trafiłem tam w 2016 roku, do misji w Old Fangak w diecezji Malakal. Pracował tam nasz ojciec Christian Carlassare, obecny biskup Rumbeku. To on przekazał mi parafię, w której przepracowałem dwa lata. Niestety z powodu poważnej choroby musiałem przerwać pracę i opuścić tę misję. Praca tam była naprawdę bardzo ciężka, panuje bardzo trudny klimat. Wszędzie tam chodzi się piechotą, bardzo często w wodzie. Z wyżywieniem jest problem. Czasami przez miesiąc odwiedzamy wioski. Jemy to, co ludzie nam przygotują, ugotują. Trudno sobie często wyobrazić, w jakich warunkach higienicznych jest przygotowane to jedzenie. Ogólnie jest bardzo skromnie.
KAI: Teraz pracuje Ojciec w parafii w Yirolu.
KZ: Od 2018 roku jestem tam proboszczem, a mój wikariusz – o. Justin pochodzi z Konga. Mamy też brata zakonnego, który zajmuje się naszymi trzema szkołami. Miejsce jest bardzo trudne nie tylko ze względu na klimat, chociaż do tego można się przyzwyczaić. Yirol jest większym miasteczkiem, w którym na przykład można już zrobić podstawowe zakupy.
Jest to trudna misja także z powodu mentalności i obyczajów miejscowych ludzi. W życie plemienia Dinka, z którym mam do czynienia, mocno wpisana jest kultura zemsty, co niestety bardzo komplikuje stosunki między ludźmi i rodzi ciągłe konflikty. I ta kultura zemsty może też dotknąć nas. Nieświadomie można kogoś upomnieć, osoba poczuje się dotknięta i oni wezmą odwet. Zrobią to na swój sposób. Dla nich jest to sprawa honoru. Jeśli ktoś kogoś zabije, to trzeba się zemścić. Rodziny ukrywają się latami, ponieważ wzięto odwet nie na zabójcy, ale na tym, kto jest najważniejszy dla danej rodziny. Ludzie pamiętają o zemście całymi latami.
Również w naszej parafii są miejsca, gdzie ciągle trwają takie konflikty. Ludzie potrafią się zabijać, bo 5 lat temu wydarzyło się coś, co ich dotknęło. Dlatego droga do pokoju między różnymi zwaśnionymi klanami z plemienia Dinka jest bardzo długa. A co dopiero jeśli dojdzie do czegoś między plemionami Dinka a Nuer? A to są dwa naprawdę bardzo skonfliktowane ze sobą plemiona.
KAI: Jak wobec tego głosić Ewangelię? Na czym to głoszenie możecie opierać, jeśli tak łatwo o konflikty? Czy ludzie szukają Was, czy chcą uczestniczyć w katechezach?
KZ: Młodzież i dzieci przychodzą, słuchają. Muszę powiedzieć, że po czterech latach pracy widać pozytywne zmiany. Dzieje się to bardzo powoli. Potrzeba dużo cierpliwości, w której się mocno zaprawiamy. Trudno dotrzeć do ludzi. Oni są bardzo dumni z tego, kim są. Ciężko jest im coś przekazać. Mówi się przecież, że trudno dolać coś do szklanki, jeśli ta jest jeszcze pełna. Cały czas powtarzają: my wiemy lepiej. W kazaniach, katechezach, kursach próbujemy powoli docierać do ich serc. Niełatwo jest przekazać prawdę o przebaczeniu, o Ewangelii, a tym bardziej powiedzieć, że Pan Jezus chce, żeby wybaczać, modlić się za swoich nieprzyjaciół. Mogę sobie tylko wyobrazić, co dla nich takie pojęcia mogą znaczyć.
KAI: Ale w Europie też to pozostaje w dalszym ciągu niedoścignionym ideałem.
KZ: Tak, oczywiście. Jakieś 5-6 lat temu ktoś pobił naszą siostrę ze zgromadzenia sióstr Maryi Matki Kościoła. W jednej z naszych szkół zdarzyło się, że uczeń nie zdał egzaminu i nazajutrz przyszedł z granatem. Trzeba było dzwonić po ochronę, żeby opanować tę sytuację. Innym razem jeden z uczniów chciał zabić nauczyciela, ponieważ nie zdał do następnej klasy. My również nigdy nie jesteśmy pewni ich reakcji. Zdarzyło mi się dostawać pogróżki. Ale dzięki Bogu przez te cztery lata mojej pracy w parafii nic złego się nie wydarzyło.
KAI: Sudan Południowy to państwo bardzo młode, istnieje dopiero 11 lat. Jak Ojciec postrzega świadomość przynależności do tego państwa, do tamtejszego Kościoła? Czy w dalszym ciągu należenie do plemienia, do klanu jest silniejsza?
KZ: Mieszkańcy Sudanu Południowego nadal będą mówili o sobie, że są z Południa. To jest wynikiem konfliktu Północy z Południem. Północ próbowała narzucić prawo szariatu. Al Baszir – prezydent Sudanu w latach 1989-2019 – celowo nie pozwalał rozwinąć się gospodarczo południowej części kraju i mocno ją kontrolował. Był to też jeden z powodów oderwania się Południa w wyniku referendum. Uzyskanie niepodległości w 2011 roku było wielkim świętem. “Nareszcie jesteśmy na swoim! Jesteśmy z Południa, nie ma mowy, żebyśmy łączyli się z tymi z Północy” – mówili obywatele południowosudańscy. Oderwanie się od Północy bardzo wzmocniło ich tożsamość.
Język arabski jest używany w dalszym ciągu, ale o wiele chętniej ludzie mówią po angielsku. Ten język też jednoczy ich.
Trzeba jednak pamiętać, że to jest dopiero 11 lat niepodległości. Do tej pory było jasne, kto jest wrogiem i to też w jakiś sposób jednoczyło ludzi. Teraz wroga już nie ma, a zaczęły się niestety konflikty wewnętrzne. Kto ma zostać prezydentem? Kto będzie lepiej działał dla nas, dla naszych wiosek, które należą do naszego plemienia? Kto ma zostać przy władzy? Kto więcej na tym zyska?
Cały czas trwa w praktyce wojna domowa, która obraca się wokół tych pytań. Większość ludności to plemiona pasterskie. Można by też powiedzieć, że wszystko kręci się tu wokół krów. Codziennie dowiadujemy się, że tu zginęło 30 osób, tam spalono wioskę. W dalszym ciągu konflikty na północy czy w innych częściach kraju toczą się ze względu na krowy, które są kradzione. Bydło to bogactwo dla pasterzy.
Podobne historie zdarzają się w Ugandzie i w Kenii. Te dwa kraje można uważać za rozwinięte (jak na warunki afrykańskie), a mimo to praca z ludami pasterskimi jest bardzo skomplikowana. Trudno powiedzieć, czy mieszkańcy tego kraju mieli jakąś okazję do odetchnięcia od ciągłych konfliktów.
KAI: Na wielu zdjęciach na Ojca blogu (krzysiekimisje.pl ) można zobaczyć choć trochę, jak wyglądają jego spotkania z parafianami, z dziećmi. Nie boi się Ojciec usiąść na ziemi i opowiadać im o Ewangelii…
KZ: Żeby ludzie mogli coś wynieść z ewangelizacji, to nie jest łatwa sprawa. Jak już wspominałem, musimy być bardzo cierpliwi. Gdy sobie przypomnę początki mojej pracy w Afryce, to chciałem robić wszystko i szybko: ja coś powiem i ludzie od razu reagują. Tymczasem możemy głosić kazanie wiele razy, a nasi słuchacze nadal będą postępować jak dotychczas. Może to za wcześnie dla nich, może to zbyt trudne, może nie są przygotowani? Inkulturacja jest związana ze świadectwem i z byciem blisko ludzi.
Nie wiem, czy to można zobaczyć na zdjęciach, ale bardzo ważna jest nauka miejscowych języków. W naszej parafii musiałem nauczyć się dwóch różnych języków: dinka jang i atuot. Ten drugi jest bardziej zbliżony do języka nuer. Idąc do ludzi, jeśli znamy ich języki, oni to bardzo doceniają. Mówią wtedy, że “on jest jednym z nas, przyjechał do nas, zależy mu na nas”.
Jeśli chodzi o ewangelizację, to formacja jest stopniowa. Właśnie w taki sposób staramy się wprowadzać wartości ewangeliczne. Tak też tłumaczymy, czym są sakramenty. To długa droga. Priorytetem naszej komboniańskiej parafii jest wybudowanie centrum formacyjnego. Już udało mi się zbudować miejsce, gdzie ludzie mogą się przespać. Możemy przyjąć ponad 90 osób. Teraz staramy się zbudować dużą salę, dzięki której będziemy mogli prowadzić spotkania formacyjne. To na pewno przyniesie owoce w przyszłości. To dzieło realizujemy dzięki Caritas Polska i Pomocy Kościołowi w Potrzebie.
KAI: Jakie nadzieje wiążecie z pielgrzymką Franciszka do waszego kraju [5-7 lipca 2022 roku]?
KZ: Franciszek przyjedzie na pewno jako głosiciel pokoju. Wybrał Sudan Południowy i Demokratyczną Republikę Konga jako miejsca, gdzie ludzie bardzo cierpią: u nas z powodu nie tylko wojny domowej, ale też powodzi, głodu itp. Od 2016 roku panuje tu duży głód, po części wywołany także przez powodzie. Mamy nadzieję, że przede wszystkim papież przyniesie głos pokoju, że podpowie rządzącym, aby otworzyli się na przebaczenie, żeby byli jedno. To zresztą jest hasłem papieskiej pielgrzymki do naszego kraju: “Modlę się za nich, aby byli jedno”. Również nasz biskup Christian ma w swoim zawołaniu te słowa: “Abyście byli jedno”. Cały czas o to się modlimy.
Widzieliśmy pierwsze kroki Ojca Świętego poczynione wobec Sudanu Południowego, gdy w Watykanie ucałował stopy przywódców tego kraju ku ich zaskoczeniu [16 III 2019]. Myślę, że będzie on przemawiał nie tylko do zwykłych ludzi, ale też do rządzących, żeby się opamiętali, żeby zrozumieli, że wskutek ich działań tak wiele osób nie może nadal wrócić do swych domów.
Ludzie tutaj niestety ciągle nie mogą zaznać spokojnego życia, pracując, uprawiając ziemię, posyłając dzieci do szkoły. Tutaj wciąż pójście dzieci do szkoły pozostaję w kręgu marzeń. Jeszcze 5-6 lat temu nikt tu nie wspominał w ogóle o oświacie. Kombonianie zachęcają rodziców, żeby zaczęli posyłać dzieci do naszej szkoły w Yirolu.
Ufam, że wizyta Franciszka wpłynie bardzo pozytywnie na naszą rzeczywistość. Organizujemy pieszą pielgrzymkę z naszej diecezji Rumbek do stolicy – Dżuby. Dystans 400 km to będzie ok. 10 dni marszu, żeby spotkać się z papieżem.
Piotr Dziubak (KAI) / Rzym