O. E. Viscardi: Adwent na mongolskich stepach

W Afryce byliśmy przyzwyczajeni do wielkich tłumów i pełnych kościołów. Msza św. niedzielna trwała trzy godziny. Były tam tańce. Setki chrztów każdego miesiąca. A tu nic. W całej Azji Kościół katolicki jest mniejszością. W Mongolii jest 1400 katolików na 3,5 mln mieszkańców. Tak o swojej posłudze w tym rozległym kraju azjatyckim opowiedział w rozmowie z KAI ks. Ernesto Viscardi ze Zgromadzenia Misjonarzy Matki Bożej Pocieszenia, który pracuje tam od kilkunastu lat.

Piotr Dziubak (KAI): Mongolskie przysłowie mówi: w kraju, w którym pijesz wodę, szanuj prawa.

O. Ernesto Viscardi: To jest bardzo mongolskie, tradycyjne powiedzenie, które ludzie tutaj przekazują sobie z pokolenia na pokolenie. Tam, gdzie żyjesz, naucz się szanować miejscowe prawa i tradycje. Dla każdego misjonarza to pierwsza reguła działania. Musi to wdrożyć wobec siebie samego i wobec wszystkiego, co robi. Musi nauczyć się pić miejscową wodę. Smak wody się zmienia. Nigdy nie jest taki sam, gdziekolwiek jesteśmy. Temperatura wody też się zmienia. Mongolia także ma swoje osobliwości.

KAI: Co szczególnego Ojciec znalazł po przyjeździe do Mongolii?

– Przyjechałem tu do pracy misyjnej. Wcześniej przez kilkanaście lat byłem w Kongu. Zupełnie inna treść i kontekst pracy. Zawsze mnie fascynowały tradycje i religie Azji. Najbardziej uderzyło mnie po przyjeździe to, że stare i wypróbowane schematy pracy misyjnej tu nie działają.

KAI: W jakim sensie?

– W Afryce byliśmy przyzwyczajeni do wielkich tłumów i pełnych kościołów. Msza niedzielna trwała 3 godziny. Były tam tańce. Setki chrztów każdego miesiąca. A tu nic. W całej Azji Kościół katolicki jest mniejszością. W Mongolii jest 1400 katolików na 3,5 mln mieszkańców. Łatwo sobie wyobrazić, jak wyglądają tutejsze wspólnoty. Tłumy, do których byłem przyzwyczajony, są tutaj bardzo ograniczone. Nie mówię tego w sensie negatywnym. Chodzi mi o to, że tu żyjemy początkiem Kościoła, jego narodzinami. To jest wielką nowością.

Kościół odrodził się w Mongolii w 1992 roku, a więc 30 lat temu. My, misjonarze ze Zgromadzenia Matki Bożej Pocieszenia, przyjechaliśmy tu w 2003 roku. Żyjemy tu tak, jak Kościół w Dziejach Apostolskich. Myślę, że to bardzo ciekawy aspekt. Tu nie mamy takiej historii, jak w Afryce. Jeśli tam się przejmuje jakiś punkt misyjny, to okazuje się prawie zawsze, że ma on już bogatą historię, że już jakieś inne zgromadzenia tam pracowały. W Mongolii natomiast nie było nikogo wcześniej. Trzeba wszystko zaczynać od początku. Ma się przed oczami ogromną przestrzeń, zupełnie nieznaną na początku. Trzeba się nauczyć poruszać po tej okolicy w znaczeniu misyjnym.

KAI: To jak trzeba się tam poruszać?

– Żeby móc ruszyć z czymkolwiek, trzeba się uczyć. Bardzo dużo czasu należy poświęcić na naukę tego błogosławionego języka (śmiech). To trudny język, zwłaszcza dla nas, Europejczyków. Mongolski należy do rodziny języków ałtajskich i ma struktury gramatyczne zupełnie odmienne od naszych. Trzeba dwóch lat na jego naukę. Bez tego nic nie można zrobić. Nie można z nikim porozmawiać. Człowiek nie ma pojęcia, co się dzieje wokół ciebie.

Następnie trzeba rozejrzeć się wokół siebie. Popytać o doświadczenia tych, którzy przyjechali tu wcześniej. To jest bardzo ważne. W Mongolii odwiedziliśmy wiele miejsc, żeby poznać ten kraj. Chcieliśmy choćby trochę go zrozumieć. Nie chcieliśmy znać tylko Ułan Bator. Trzeba było ruszyć na peryferie Mongolii. Potem wybraliśmy miasteczko Ajwer, w którym zaczęliśmy naszą działalność. Tam też przez dwa lata praktycznie tylko patrzyliśmy na to, co nas otaczało, poznając miejscową rzeczywistość i budując relacje z ludźmi, z miejscowymi władzami.

Mogłoby się wydawać, że nic nie robiliśmy. Byliśmy pierwszymi misjonarzami katolickimi, którzy się tam pojawili. Ludzie wiedzieli bardzo mało o Kościele katolickim. Oczywiście nie można powiedzieć, że dzisiaj zostali ekspertami w tej sprawie. Staraliśmy się opowiadać, że jesteśmy misjonarzami ze zgromadzenia zakonnego i że nie jesteśmy pracownikami pomocy społecznej. Później kilka osób zaczęło nas odwiedzać, przychodzić do nas. Następnie ci ludzie zaczęli przyprowadzać swoich bliskich i znajomych. Obecnie w Ajwerze wspólnota liczy 45 chrześcijan. Przyjęli już wszystkie sakramenty. Tak wygląda działanie misjonarzy, wszystko krok po kroku. Trzeba bardzo dużo cierpliwości. Do wszystkiego.

KAI: Czy Mongołowie to ludzie religijni?

– W Mongolii stosunki międzyludzkie są bardzo ważne. Zazwyczaj jeśli ktoś zaczyna przychodzić do naszego kościoła, jest jedyną osobą z rodziny, która albo wyznaje buddyzm, albo nie wierzy w nic. Dla naszych chrześcijan decyzja o przyjęciu sakramentów jest dużym wyzwaniem. Rodziny zwykle nie akceptują, żeby jeden z ich członków wyznawał inną religię. Jeden z mnichów buddyjskich powiedział, że dwie religie w jednej rodzinie przynoszą nieszczęście. Ja rozumiem, że on coś takiego mógł powiedzieć. Nagle w jego otoczeniu wyrosła wspólnota katolicka, w innym miejscu protestancka. Oni wszyscy organizują swoje spotkania, modlitwy i dlatego pewnie poczuli coś w rodzaju “inwazji”. Podobnie było w Europie, np. we Włoszech, gdy przyjechali Marokańczycy czy Libijczycy. Wszyscy przestraszeni zaczęli krzyczeć: uwaga islam. I o co? Ich religia różni się od naszej. Poruszenie było duże. Że robią nam inwazję. W Mongolii staramy się myśleć długookresowo. Co będzie się działo za 5, 10 lat, co będziemy mogli robić? Nie tylko z punktu widzenia Kościoła, powiedziałbym przede wszystkim w sprawie analizy tutejszego społeczeństwa.

KAI: Co to dokładnie oznacza?

– Badanie tradycji jest dość łatwą rzeczą. Są one związane z czasem. Odnawiają się. Trudno natomiast uchwycić ewolucję tradycji: jak zmieniają się one w chwili pojawienia się nowych elementów. W Mongolii dużą rolę odgrywają media. Ludzie jeżdżą. Trzeba zrozumieć, gdzie i w jaki sposób będziemy istnieli tutaj jako misjonarze za kilka lat. Jak będzie wtedy funkcjonował tutejszy Kościół. Trzeba zwracać też uwagę na dynamikę zmian Mongolii. Jak to państwo będzie wyglądało za kilka lat?

Widać ogromną różnicę między młodym pokoleniem a ich rodzicami, nie mówiąc o dziadkach. Wzorce życia i dążenia są zupełnie inne. Ten proces rozpoczął się w bardzo krótkim okresie. W Europie zawsze mieliśmy trochę więcej czasu, żeby oswoić się ze zmianami. W Mongolii nie było go zbyt dużo, żeby panować nad dynamiką zmian. Jako misjonarze musimy mieć tego świadomość. Tradycja pozostanie, ale trzeba zrozumieć elementy ewolucyjne. One wpływają na zmianę interpretacji tradycji. Jeśli mam opowiadać o Jezusie ludziom, którzy żyją w sposób tradycyjny to jedna rzecz, a zupełnie inną będzie głoszenie Ewangelii młodym ludziom w stolicy kraju, którzy żyją w fazie ewolucyjnej i bardzo dynamicznej. To nie jest łatwe.

KAI: Jak mówić o Jezusie w kulturze, która nie jest chrześcijańska, ale jest bardzo religijna, uznaje byt absolutny?

– Dużo pracy pochłonęły tłumaczenia tekstów. Ten Kościół, który zrodził się z niczego, nie miał nic. Nie było tekstów katolickich. Na mongolski przetłumaczyliśmy mszał, kompendium katechizmu, modlitewniki, teksty o duchowości. To był duży wysiłek. Musieliśmy stworzyć swój język i własne słownictwo, które miało być właściwe dla naszej tradycji katolickiej, ale też żeby było zrozumiałe i miało sens dla tych, którzy będą to czytać. Ważne jest, żeby słownictwo dobrze oddawało to, w co wierzymy.

Taka była nasza praca w pierwszych dwudziestu latach w Mongolii. Nie udało nam się jeszcze rozpocząć systematycznego procesu stopniowej inkulturacji, bo najpierw było potrzebne słownictwo, potem tłumaczenie tekstów. Teraz wchodzimy na etap symbolizmu wyrazu religijnego naszych wiernych. Proszę pamiętać, że oni urodzili się w kontekście buddyzmu. Staraliśmy się postawić na nogi naszą misję, żeby mogła iść naprzód. Ten proces, o którym wspominam, przeprowadzą już nie misjonarze z Włoch tak jak ja, albo z Kenii czy z Bułgarii, ale zrobią to miejscowi. Jest to zadanie dla Mongołów.

Proces inkulturacji musi być przeprowadzony przez kogoś, kto jest już inkulturowany. Zagraniczny misjonarz może pomóc, ale kto lepiej będzie mógł przetłumaczyć wiarę na miejscowy, zrozumiały język niż osoba stąd? Tylko ktoś tutejszy, który przyjął wiarę, żyje tym doświadczeniem, może to wyrazić w swoim języku innym ludziom. Dlatego ważną sprawą jest formacja miejscowych chrześcijan. Jestem przekonany, że w Mongolii potrzebujemy więcej takich tutejszych przygotowanych chrześcijan niż misjonarzy. Nie chodzi o to, żeby odesłać stąd misjonarzy. Kościół w Mongolii musi jednak wzrastać i musi mieć zapach tego miejsca, jak mówi papież. To jest smak wody, o który pytał pan na początku.

Trzeba widzieć w tym Kościele ogromne przestrzenie, pastwiska, stada owiec, ale też błędy, jakie się popełnia. My, misjonarze, musimy bardzo zaangażować się, poświęcić dużo czasu na formację miejscowych chrześcijan. Potrzebujemy mongolskich teologów, którzy będą w stanie prowadzić refleksję o Bogu z tutejszego punktu widzenia. To samo w kwestiach wiary, chodzi o rozwinięcie mongolskiej wrażliwości. Ważne, żeby o Kościele mówili mongolscy teologowie. Będą pewnie mieli inną wrażliwość, uchwycą sprawy, których misjonarze z zagranicy nie dostrzegaj. Przyszłość Kościoła w Mongolii tkwi właśnie tutaj. To wielkie wyzwanie.

KAI: Czy pojawił się już ktoś miejscowy, kto zaczyna myśleć o teologii?

– Na razie mamy dwóch miejscowych kapłanów, którzy skończyli seminarium w Korei Południowej. Jest wielu zaangażowanych świeckich, którzy działają przy parafiach, są świeccy katecheci. Udało nam się ich wykształcić na uniwersytetach w Rzymie, na Filipinach, w Korei Południowej. Kiedy spotykał się nasz “pastoral team”, zawsze zaskakiwali mnie ciekawymi pomysłami na duszpasterstwo, na to, co możemy zrobić w parafiach, na katechezie. To bardzo wrażliwi ludzie. Ważne jest, żeby mogli to wyrazić. Trzeba umieć ich słuchać. Zawsze jest niebezpieczeństwo, że misjonarz mógłby ich “zepchnąć na boczny tor”. Mnie się to też zdarzało w Afryce. Gdy pierwszy Kościół w Jerozolimie zaczął otwierać swoje drzwi, podniósł się krzyk: zamykajcie drzwi! (śmiech). Bo co tu się nam wydarzy? Ich początki też nie były łatwe. I u nas również coś takiego się dzieje.

KAI: Jak przeżywa się adwent i przygotowanie do świąt bożonarodzeniowych w Mongolii?

– Tu codzienne życie nie ulega zmianom. Tylko my, katolicy, przeżywamy tutaj adwent, no może jeszcze protestanci. Są obecne wszystkie symbole świąt Bożego Narodzenia. Są tutejszy św. Mikołaj, choinka, kolorowe światełka, gwiazda. Ale to wszystko ma zupełnie inne znaczenie. Miejscowy święty Mikołaj to dziadek mróz. Nosi kożuszek nie czerwony, ale niebieski. Dla nas choinka jest znakiem życia. W Mongolii oznacza ona życzenia szczęśliwego nowego roku. Z kolei gwiazda, która przypomina nam tę, która przyprowadziła do Dzieciątka Jezus trzech mędrców, też jest inaczej rozumiana. Ma czerwony kolor. Proszę pamiętać, że wpływ reżimu komunistycznego przez 70 lat odcisnął się na miejscowej kulturze.

W tym roku Boże Narodzenie wypada w niedzielę. To wspaniale! Bo jeśli byłby to zwykły dzień pracy, nikt by nie zauważył tego święta. To, co dzieje się teraz w Mongolii, podobnie wydarzyło się w Betlejem, kiedy rodził się Jezus. Kto zauważył, że przyszedł On na świat? Kilku pasterzy, których poprowadził tam anioł. Podobnie dzieje się tutaj. Jezus rodzi się. Malutka wspólnota katolicka przyjmuje Go w imieniu tych wszystkich, którzy Go jeszcze nie znają. To jest piękne, prawda?

Rozmawiał Piotr Dziubak

P. Dziubak (KAI Rzym) / Rzym

Wpisy powiązane

Indie: 8 milionów pielgrzymów złoży hołd relikwiom misjonarza Azji

Ukraiński jezuita wzywa Europę i Watykan do przemyślenia wojny Rosji z Ukrainą

Generał dominikanów wskazuje na aktualność przesłania Piotra Jerzego Frassatiego