O. A. Dzida SVD: praca wśród uchodźców uczy cierpliwości

Wydaje mi się, że przebywając od lat wśród mieszkańców Sudanu Południowego najpierw w tym kraju, a teraz w Ugandzie, stałem się nieco bardziej cierpliwy i ciągle się tego uczę – powiedział KAI polski werbista o. Andrzej Dzida. Podkreślił, że ważne są stosunki międzyludzkie a nie tylko to, co sobie zaplanujemy, potrzeba rozmowy, wyjaśnienia, bycia razem. Misjonarz opowiedział też o trudnej sytuacji uchodźców południowosudańskich w Ugandzie, o problemach z nauczaniem dzieci, ale też o ich pragnieniu zdobywania wiedzy.

Oto treść tej rozmowy:

Piotr Dziubak KAI Rzym: Ojciec pracuje od wielu lat w Sudanie Południowym, teraz zaś wraz ze swoimi parafianami-uchodźcami przebywa w obozie Bidi Bidi na terenie Ugandy.

O. Andrzej Dzida: W tym obozie wszyscy są uchodźcami z Sudanu Południowego i liczy on 300 tysięcy osób. Południowosudańczycy przebywają jeszcze w innych obozach w Ugandzie – łącznie jest to ok. 1,2 mln ludzi. Ok. 3 mln uchodźców z tego kraju znajduje się w państwach ościennych: w Kongu (Kinszasa), Kenii, Sudanie i Etiopii. W Ugandzie znaleźli schronienie również uchodźcy z czasów wojen domowych w Rwandzie i w Kongu.

Mieszkańcy Sudanu Południowego zaczęli napływać do Ugandy w roku 2016. Fala uciekinierów dotarła do naszej diecezji w Yei i do naszej parafii w miasteczku Lainya, które liczyło wtedy 20 tysięcy mieszkańców. Pod koniec 2016 roku było ich już tylko ok. 200. My podążyliśmy za naszymi parafianami do Ugandy. Mieszkamy przy obozie, w którym znajduje się 30 stacji misyjnych. Sam obóz liczy 250 km kw. (dla porównania Warszawa zajmuje powierzchnię 517 km kw.). 80 proc. mieszkających tam osób to dzieci i młodzież, 15 proc. stanowią kobiety a 5 proc. – mężczyźni.

Uciekały przede wszystkim dzieci i młodzież, żeby ratować życie, ale też dlatego, żeby mieć jakąkolwiek szansę na naukę w przyszłości. Młodym chłopcom i mężczyznom groziło wcielenie do wojska albo do oddziałów rebelianckich. Dziewczęta i młode kobiety były zmuszane do małżeństw, były gwałcone.

KAI: Czy na terenie obozu są jakieś możliwości uczenia dzieci?

AD: Tak, istnieje taka możliwość, zwłaszcza na poziomie szkoły podstawowej (klasy 1-7). Szkoły są przepełnione. W jednej klasie potrafi być ponad 300 uczniów. Jest duży problem z dostępem do nauki w szkole średniej, ponieważ na terenie obozu w pięciu strefach może być tylko jedna taka szkoła, do każdej z nich chodzi po 300 uczniów, czyli tylko 1500 młodych ludzi będzie mogło nadal się uczyć. Szkołę podstawową kończy ok. 10 tysięcy uczniów. Z naszej, europejskiej perspektywy 300 osób to bardzo dużo. Tutaj dzieci bardzo się cieszą, że mogą w ogóle chodzić do szkoły. W ich ojczyźnie, czyli w Południowym Sudanie, jest to niestety niemożliwe.

Konflikty zbrojne lub problemy z wynagrodzeniem dla nauczycieli powodowały przerwy w nauce. Zdarzało się, że uczniowie pracowali na polu nauczyciela, żeby on mógł ich kształcić. Staramy się pomóc dzieciom i młodzieży i jako werbiści przyznajemy 150 stypendiów. Siostry ze zgromadzenia Służebnic Ducha Świętego wspierają 40 dzieci. To niestety jest kroplą w morzu potrzeb.

Wielkim problemem, z którym muszą się zmagać uchodźcy, jest żywność. Po przybyciu do obozu każda rodzina dostała ziemię o powierzchni 30 na 30 metrów i narzędzia, dzięki którym udało im się zbudować chatki do mieszkania. Na tak małej działce nie ma już miejsca na uprawy. Ludzie nie mają tu pracy. Tylko ci, którzy znali bardzo dobrze język angielski, znaleźli zatrudnienie w organizacjach pozarządowych albo należących do ONZ.

KAI: Czy żywność dociera tylko dzięki pomocy organizacji międzynarodowych?

AD: Uchodźcy żyją w praktyce wyłącznie dzięki żywności otrzymywanej ze Światowego Programu Żywnościowego. Od czasu covidu i wybuchu wojny na Ukrainie racje pokarmowe zdecydowanie maleją. Jedna osoba dostaje miesięcznie 6 kg mąki albo fasoli i ok. 3/4 litra oleju. To musi im wystarczyć na cały miesiąc. Najgorsze są dni przed dostawą nowych porcji żywności, ponieważ otrzymywane racje nie starczają. Kolejnym wyzwaniem jest woda. Na terenie obozu są wykopane studnie. Z różnych powodów brakuje wody w obozie. Czasami nie ma jej przez 2-3 dni.

Problemem jest też opieka zdrowotna, która jest bardzo ograniczona. Brakuje nawet podstawowych leków na malarię. Jeśli trzeba zrobić jakieś poważniejsze badanie albo zabieg trzeba jechać poza obóz. To z kolei jest problemem, ponieważ uchodźcy nie mają pieniędzy. Żeby opłacić przejazd, muszą sprzedać swoją żywność. Te problemy pojawiają się też przy okazji pogrzebów osób z rodziny. Sytuacja jest bardzo skomplikowana.

KAI: Czy udaje się Wam zorganizować jakieś formy pomocy w nauczaniu dzieci?

AD: Dzieci i młodzież, mimo tych trudności, o których wspomniałem, cieszą się, że mają jakiekolwiek możliwości nauki, że w przyszłości może będą mogli wykorzystać swoją wiedzę i zostaną liderami w swoich wspólnotach w Sudanie Południowym. Jako Kościół staramy się edukować jak najlepiej dzieci i młodzież. W Papieskich Dziełach Misyjnych jest zarejestrowanych 1500 dzieci z naszych 30 stacji misyjnych na terenie obozu. które otrzymują wsparcie. Na przykład poza formacją chrześcijańska, szkolną, mogą one uczestniczyć w pantomimach i zajęciach teatralnych. To jest bardzo ważne dla nich, że mogą pokazać swoje talenty. Pomaga to załagodzić traumę po przejściach w Sudanie Południowym i to, że są ciągle nazywani uchodźcami. To gdzieś w nich tkwi, a one chcą być tylko zwykłymi dziećmi.

Przy wsparciu stowarzyszenia Pomoc Kościołowi w Potrzebie udało się nam otworzyć nowe centrum oświatowo-duszpasterskie. Dzieci mogą się tam jeszcze dodatkowo uczyć, odrabiać lekcje. W porze deszczowej chatki niestety przeciekają, kiedy jest gorąco i słońce wdziera się do środka, też trudno się uczyć. W tej naszej nowej placówce będzie im dużo łatwiej i wygodniej. Jest tam też mała scena teatralna. Dzieci cieszą się, że są dowartościowane. To one są przyszłością Sudanu Południowego. Staramy się, żeby pobyt w obozie dla uchodźców nie był czasem straconym w ich rozwoju.

KAI: Takim przykładem może być historia południowosudańskiego biskupa Eduardo Hiiboro Kussali, który jako dziecko był uchodźcą.

AD: Jego historia pokazuje nam, że nikogo nie można przekreślać, że trzeba zachęcać do odkrywania zdolności. W latach sześćdziesiątych stracił matkę. Niemowlęciem zaopiekowała się jakaś kobieta. Znaleźli się na terenie obozu dla uchodźców w Kongu. Dzięki nauce w obozie mógł pójść na studia a później został biskupem. Miejmy nadzieję, że wśród naszych dzieci i młodzieży, stanowiących 80 proc. mieszkańców obozu, znajdzie się w przyszłości wielu liderów czy to w Kościele południowosudańskim, czy w polityce tego kraju. Może to obecne doświadczenie pozwoli w przyszłości na współpracę między plemionami.

KAI: Dlaczego większość mężczyzn pozostała w Sudanie Południowym?

AD: Oni zostali w kraju, żeby pilnować ziemi, żeby np. inne plemiona jej nie ukradły. Czasami starają się tam wracać i uprawiać coś na swoich polach, ale to jest bardzo utrudnione, choćby dlatego, że rebelianci, żołnierze albo uzbrojeni bandyci mogliby zabrać plony. Żeby uratować życie, trzeba wtedy oddać prawie wszystko. Podobnie ma się sprawa ze zwierzętami domowymi. Nasz katechista, który pozostał w naszej parafii w Lainya i którego odwiedziłem w tym roku, opowiadał mi, że przyszły osoby z innego plemienia i zabrały mu 5 kóz. Podobna sytuacja spotkała też inne rodziny. Pomimo bardzo niepewnej sytuacji w kraju, niektórzy starają się utrzymać ojcowiznę na lepszą przyszłość.

Ogólnie biorąc poruszanie się drogami po tym kraju na pograniczu z Ugandą zarówno w dzień, jak i w nocy jest bardzo niebezpieczne. Jedynie w większych miejscowościach można mówić o jakimś poziomie bezpieczeństwa. Jeśli trzeba poruszać się między miastami, to niestety trzeba trochę szczęścia. Często można znaleźć się w zasadzce na środku drogi. Sprawa nierzadko nie kończy się tylko na kradzieży. Bandyci nie chcą mieć świadków i mordują wszystkich.

Dwa lata temu dwie siostry zakonne z miejscowego zgromadzenia Najświętszego Serca Jezusa zostały zabite na drodze między Dżubą a Nimulą. Nasza siostra Weronika Raczkova, Słowaczka, ze zgromadzenia Służebnic Ducha Świętego, zginęła 16 maja 2016 roku. Wiozła dwie kobiety do porodu. W ośrodku zdrowia św. Józefiny Bakhity, w którym pracowała, nie było odpowiedniego sprzętu. To były skomplikowane porody i trzeba było pacjentki przewieźć do kliniki odległej o 5 km. Kiedy siostra Weronika wracała do domu, została niestety postrzelona. Mimo operacji nie udało się jej uratować. Zmarła 4 dni później. To tylko kilka przykładów. Proszę pamiętać, że tam codziennie ginie wiele osób w taki sposób.

KAI: Kiedy w marcu ub.r. ogłoszono nominację o. Christiana Carlassare na biskupa Rumbeku, kilka dni później ktoś strzelał do niego, raniąc go zresztą bardzo ciężko. Przemoc nie oszczędza nikogo.

AD: To prawda. Nikogo ta przemoc nie oszczędza. W czasie wojny kiedy nasza misja została zaatakowana, dwie osoby żołnierze wyprowadzili z naszej misji. Jedną z tych osób – nauczyciela zabito. Drugi porwany – Gerald, mimo poważnego zranienia z broni palnej w cudowny sposób przeżył. Powiedział nam potem, że cały czas modlił się na różańcu i udawał martwego. Z przestrzeloną klatką piersiową dotarł do nas na drugi dzień. Kula na szczęście nie uszkodziła głównych narządów. Gerald dotarł ze swoją rodziną do Ugandy i przygotowuje się teraz do bycia katechetą.

KAI: Czy w rozmowie w obozie z uchodźcami słyszy Ojciec o ich chęci powrotu do swojego kraju?

AD: To zależy, z kim się rozmawia. Niby mówią, że tak, że chcieliby wrócić, ale im dłużej trwa ta sytuacja, tym większa część uchodźców zamierza pozostać w Ugandzie i ułożyć sobie życie tutaj.

KAI: To znaczy opuścić obóz i zamieszkać gdzieś w Ugandzie?

AD: Pozostać na razie w obozie. Może jakoś to będzie. Niektórzy rzeczywiście chcieliby wyjechać z obozu i znaleźć sobie jakieś nowe miejsce.

KAI: Co jest dla Ojca największym wyzwaniem na misji w Sudanie Południowym czy teraz w obozie w Ugandzie?

AD: Niektóre rzeczy można planować, ale sytuacje i ludzie zmieniają nasze wizje, nasze plany duszpasterskie czy pomaganie ludziom. Dużym wyzwaniem jest cierpliwość. I to nie tylko w tym, co się robi, ale też wobec zmieniających się warunków. Niektóre rzeczy mogłyby być zrealizowane wcześniej. Nie można też uciekać w jakąś superaktywność. Jak mówi psalm: jeśli Pan nie zbuduje domu, to na nic nasze wczesne wstawanie i późne chodzenie spać. Trzeba odnajdywać wolę Bożą, żeby to nie były tylko nasze plany, ale żeby to była misja Jezusa. Różnie z tym bywa. Trzeba ufać, że będzie lepiej. Trzeba uczyć się cierpliwości, przebywania na modlitwie i bycia z ludźmi. Kiedy nasi uchodźcy uciekali z Lainya, my podążyliśmy za nimi. W jakimś sensie staliśmy się uchodźcami razem z nimi. Nawet miejsce, w którym mieszkamy teraz, jest bardzo tymczasowe. My też uczymy się być pielgrzymami na ziemi.

KAI: Co udało się ludziom zmienić w Ojcu w czasie pobytu na misji najpierw w Sudanie Południowym a teraz w Ugandzie?

AD: Wydaje mi się, że jestem nieco bardziej cierpliwy i ciągle się tego uczę. Ważne są stosunki międzyludzkie a nie tylko to, co sobie zaplanujemy. Potrzeba rozmowy, wyjaśnienia, bycia razem. Trzeba zrozumieć, że na wszystko jest czas. Mówi się, że Afrykańczycy mają czas a Europejczycy mają zegarki. Mówi się, że my mamy czas napięty, pełen spotkań a i tak wszystko dzieje się w swoim czasie. Płynie z tego nauka dla mnie, żeby być każdego dnia obecnym.

P. Dziubak (KAI Rzym) / Rzym

Wpisy powiązane

Indie: 8 milionów pielgrzymów złoży hołd relikwiom misjonarza Azji

Ukraiński jezuita wzywa Europę i Watykan do przemyślenia wojny Rosji z Ukrainą

Generał dominikanów wskazuje na aktualność przesłania Piotra Jerzego Frassatiego