Misjonarz z Madagaskaru: odzyskiwaliśmy dla Pana wioski, w których nikt nie modlił się od 30 lat

Franciszek Chrószcz był pierwszym oblackim misjonarzem na Madagaskarze. O tym, jak rozpoczęły się misje na malowniczej Czerwonej Wyspie, jak wygląda dzień buszowego misjonarza na Madagaskarze i dlaczego przed przybyciem oblatów nie nosiło się tam sutann rozmawia z nim Karolina Binek.

Karolina Binek: Północ Kamerunu. To tam dziesięć lat wcześniej, bo w 1970 r., rozpoczęli pracę polscy oblaci. Do tej pory są tam zaangażowani w posługę w interiorze, w lasach tropikalnych, w sanktuarium w Figuil. Dbają o miejscową kulturę, wydają mszały w miejscowych językach. Dlaczego Ojciec, pracując w Kamerunie, wyjechał na misje akurat na Madagaskar?

Franciszek Chrószcz OMI: Na początku wcale nie chciałem jechać na Madagaskar. Byłem już osiem lat w Kamerunie, zdążyłem się nauczyć języka gidarskiego – bo przecież nie wszyscy Kameruńczycy mówią po francusku, to nie jest takie łatwe. Misje polskich oblatów dobrze się rozwijały. Akurat wtedy biskup Toamasiny z Madagaskaru – Jérôme Razafindrazaka – oraz prowincjał misjonarzy montfortanów poprosili o pomoc. Pracujący tam misjonarze byli już starsi. Przyjechali więc do oblackiego Domu Generalnego, gdzie usłyszeli, że mają się zgłosić do Polski.

Wpierw poleciał Ojciec na rekonesans, aby wybrać miejsce posługi polskich oblatów. Od czego zaczęliście tam swoją pracę?

FCH: Pojechałem na Madagaskar z ojcem Alfonsem Kupką, polskim prowincjałem, 2 lata wcześniej, aby wybrać jedną z trzech diecezji proszących o misjonarzy i ustalić obszar misji oblackiej, na terenie której mieliśmy pracować. Kiedy Malgasze nas zobaczyli, wołali: „A, Polacy! To ci od nowego papieża”. Wróciłem do Kamerunu na 2 lata i w sierpniu 1980 r. razem ze współbraćmi – ojcami: Janem Sadowskim, Janem Wądołowskim, Marianem Lisem i Romanem Krauzem – wyjechaliśmy z Polski do Francji. Oni zaraz poszli do szkoły w Paryżu, na dalszą naukę języka francuskiego, a ja poleciałem na Madagaskar. Poznawałem misje ojców montfortanów i metody pracy misjonarzy, które przecież w każdym państwie są inne. Odwiedziłem nasze przyszłe placówki misyjne w tzw. Dystrykcie Lasów Tropikalnych na terenie diecezji Toamasina, zapisując co nam będzie potrzebne. Miałem już adresy różnych instytucji pomagających misjom w Polsce, Europie, Kanadzie i wysyłałem prośby z projektami. 4 grudnia 1980 r. przyjechało moich czterech współbraci i zaczęły się misje – od nauki języka malgaskiego. Choć wcześniej mieli już przygodę misyjną. Gdy wylatywali samolotem z Antananarywy do Toamasiny, czyli ze stolicy Madagaskaru na wybrzeże, ich samolot Air Madagascar uległ awarii, dekompresji. Lecieli bardzo nisko, pobożnie się modląc. Na lotnisku przywitaliśmy ich z biskupem Jérôme Razafindrazaką, siostrami i księżmi. Podsumowując, zaczęliśmy od nauki języka i od strachu.

Jak widać, było wiele emocji. A czy od samego początku odróżniano polskich misjonarzy od innych misjonarzy z Europy?

FCH: Najpierw, jak wspominałem, głównie witały nas siostry zakonne i inni misjonarze, bo miejscowa ludność o nas nie wiedziała. Dla nich byliśmy „biali”, „wazaha”. Nie wiedzieli, skąd pochodzimy. Później natomiast przyjmowali nas po prostu jak misjonarzy, nie rozróżniali nas od Francuzów i Włochów.

A jak wyglądały Wasze pierwsze dni na Czerwonej Wyspie? Trzeba było przecież poznać kulturę, języki, styl duszpasterzowania.

FCH: Każdego dnia chodziliśmy odwiedzać kościoły, parafie oraz siostry pracujące w różnych ośrodkach. Uczyliśmy się też języka malgaskiego. Nie jest on prosty, bo nie należy do grupy języków afrykańskich, ale do rodziny języków austronezyjskich (malajsko-polinezyjskich). Już w miarę dobrze czytałem i mówiłem, bo spędziłem tam wcześniej trzy miesiące. Ale na miejscu języka uczył nas francuski misjonarz. Wieczorami natomiast graliśmy w siatkówkę na plaży. W soboty i niedziele często chodziliśmy też do buszu. Uczyliśmy się odprawiać mszę świętą w języku malgaskim. Dużo rozmawialiśmy z ludźmi, zdarzało się, że dostarczaliśmy im podstawowe leki i leczyliśmy ich.

Afryka to też czarownicy, świat duchów, świat przodków…

FCH: Jestem egzorcystą i często mówię, że ludzie w różnych krajach szukają pośredników do Pana Boga. Polacy modlą się za wstawiennictwem Matki Bożej lub świętych. W Kamerunie często mieli na swoich podwórkach lub w domach małe figurki bogów domowych. Malgasze to w większości ludy, które mają pochodzenie azjatyckie, i które przywiozły z Azji „kult przodków”. Uważają przodków za pośredników w kontakcie z Bogiem. Często ich wywołują i proszą za ich wstawiennictwem, pytają o coś Pana Boga. Następnie taki czarownik tłumaczy usłyszaną od przodków odpowiedź. Dla Malgaszy ważne jest też, by groby ich przodków były w dobrym stanie. Często nawet można zauważyć, że malgaskie domy nie mają dachów z blachy, ale groby są porządnie wykonane i przykryte blachą.

Byliście zaskoczeni sposobem prowadzenia misji przez montfortanów? Nie zawsze na pierwszym miejscu stawiali oni przekazywanie wiary. Od lat nie zakładali habitów.

FCH: Wielu montfortanów francuskich, wcześniej przebywających na Madagaskarze, było po służbie wojskowej w Algierii, prawie wszyscy też przeżyli wojnę. I, co było dla mnie, Polaka, dziwne, wszystkie tzw. pobożnościowe praktyki były odsuwane. Tam, gdzie my byliśmy, wszystkie welony zostały podarte i wyrzucone. W ogóle nie dbano o dewocjonalia. Nie rozdawano cudownych medalików z Matką Boską, które katechumeni nosili aż do chrztu. W Kamerunie były też różne etapy dla katechumenów przed chrztem, a na Madagaskarze nie było to praktykowane przez misjonarzy. Byli bardziej rozluźnieni, nie mieli żadnego rygoru. Sam zapytałem biskupa, czy możemy ubierać się w sutanny. Zezwolił i powiedział, że ostatnio ktoś w tym miejscu nosił sutannę 20 lat temu i dzieci się go bały. Zaczęliśmy też organizować uroczyste procesje oraz chrzty, żeby było trochę inkulturacji.

Oblacka ewangelizacja opierała się na pobożności ludowej, trosce o powołania, docieraniu do najbiedniejszych ludzi, mieszkających w buszu, wprowadzaniu pobożności maryjnej.

FCH: W prawie siedmiuset wioskach założyliśmy wspólnoty chrześcijańskie. Odzyskiwaliśmy dla Pana Jezusa wioski, w których nikt nie modlił się od 30 lat. Na Madagaskarze były bowiem miejsca, do których misjonarz przyjeżdżał raz w roku. Od samego początku staraliśmy się również o nowe powołania. Prosiliśmy też biskupa, żeby otworzył niższe seminarium, bo rzadko kto z młodych mógł zdać maturę i pójść do seminarium. Nasze największe misje znajdowały się 200-360 km od Toamasiny – dużego miasta i siedziby biskupa oraz dobrych szkół katolickich. Na naszym terenie były tylko dwie szkoły – jedna luterańska i jedna państwowa. Poziom w nich nie należał do najwyższych – na sto osób maturę co roku zdawały tylko dwie. Nie było tam sensu szukać jakichkolwiek powołań. Kiedyś montfortanie zbudowali niższe seminarium, ale panowała w nim inna mentalność. I na prawie 250 chłopców, którzy je ukończyli, dwóch zostało księżmi, a reszta urzędnikami, nauczycielami i policjantami. Z czasem zamknięto więc i to seminarium. Na naszą prośbę (mieliśmy dobrą młodzież, ministrantów) udało się otworzyć niższe seminarium, które wciąż działa. A dla nas, oblatów, otworzyliśmy nowicjat i wyższe seminarium. Ponadto, w ciągu czterdziestu lat posługi na Madagaskarze wybudowaliśmy kilkadziesiąt kaplic i kościołów, prowadzimy też szkoły, przedszkola i ośrodki zdrowia. Dzisiaj 98 oblatów na Madagaskarze (w tym kilkunastu Polaków) stanowi ważny element Kościoła katolickiego na Czerwonej Wyspie.

Czy łatwo było Ojcu wrócić?

FCH: Wcale nie chciałem wracać. Było mi dobrze na Madagaskarze. Prowincjał Polski (kolega!) Jan Bielecki poprosił, abym pojechał w 1996 r. na dwa lata kierować Prokurą Misyjną w Polsce, a potem wrócę na Madagaskar. Nawet wielu bagaży nie zabrałem. Zostałem w Polsce do dziś.

Za: www.misyjne.pl

Wpisy powiązane

Michalickie misje w Zambii

Odznaczenie dla ks. Jana Wojczyńskiego SChr

Kamerun: nowy kościół marianów – sanktuarium św. Jana Pawła II