Nie miałam w życiu wiele marzeń, nawet nie pamiętam czy w ogóle miałam… Cieszyłam się z małych rzeczy, które przynosił mi los. A jednak od kilku lat, co jakiś czas wracała myśl, „żeby tak kiedyś choć na chwilę stanąć w miejscu, gdzie ponieśli śmierć z rąk terrorystów nasi franciszkańscy misjonarze, o.o.Michał i Zbigniew”.
Ta chęć bycia w tamtym miejscu, czyli w Pariacoto, była mało realna, bardzo długi lot, no a przede wszystkim duży koszt wyprawy. Już 4 lata temu zaczęłam się bliżej „przyglądać” tej ewentualnej podróży. Skontaktowałam się z naszymi misjonarzami pracującymi w Peru. Od nich otrzymałam adres polskiego biura podróży w Limie, które przygotowało nam indywidualny program pobytu w Peru. Oczywiście program obejmował najważniejszy dla mnie pobyt w Pariacoto.
Koszty jednak nas wtedy pokonały, bo wyprawa była dla trzech osób „z jednego gospodarstwa domowego.” No, nie było to „tanie marzenie …” Na początku tego roku wróciliśmy do tematu i do kontaktu z biurem. 14 kwietnia lecieliśmy już do Peru. Do końca nie wiedzieliśmy co nas tam czeka, jak zniesiemy bardzo długi lot, jak będzie wyglądała współpraca z biurem, które przygotowało nam plan pobytu. Nie wiedzieliśmy, jak zniesiemy duże wysokości i brak tlenu. Wszystko było w tle, najważniejsze było to, że będę w Pariacoto! I właśnie od Pariacoto zaczęliśmy swoją przygodę w Peru.
Wyruszyliśmy o 4 rano, bo droga z Limy do Pariacoto samochodem zajmuje ok. 7 godzin. Zanim dotarliśmy na miejsce czekała nas dodatkowa atrakcja. Zadzwonił misjonarz o. Bogdan Pławecki, że ma zamówioną Mszę św. w kaplicy dojazdowej i jak dotrzemy do Pariacoto, to będziemy musieli poczekać aż on wróci, bo drugiego misjonarza też akurat nie było. Spojrzeliśmy na mapę i niewiele myśląc zboczyliśmy trochę z trasy, żeby dojechać do Cachipampy. Ojciec Bogdan na motorze dojechał prawie równocześni z nami.
Kaplica nie zachwycała swoim wystrojem. Mieszkańcy niezbyt o nią dbają. Obok kaplicy stoi kościółek, ale trzęsienia ziemi, które w Peru nie są rzadkością spowodowały, że nie można wejść do środka. Wszystko co jest potrzebne do sprawowania Mszy św. o. Bogdan przywiózł ze sobą. Nawet podkłady muzyczne. Dla rodziny, która zamówiła Mszę św., nasza obecność była zaskoczeniem, ale kiedy misjonarz opowiedział im skąd jesteśmy, przywitali nas serdecznie i było im miło, że modlimy się razem z nimi za ich zamordowanego członka rodziny.
Po Mszy św. tradycyjnie jest poczęstunek, na który również my zostaliśmy zaproszeni i nie wypadało odmówić, choć zdawaliśmy sobie sprawę, że gospodarze podają wtedy wszystko to, co najlepsze i może pojawić się na talerzu cuj, czyli świnka morska, tak też się stało, bo jest to przysmak Peruwiańczyków. Dla tej rodziny było zaszczytem gościć w swoim domu gringo-białego, (na dodatek z kraju, z którego pochodzili bł. Męczennicy), ale również nam było miło poznać tych ludzi i dowiedzieć się o ich codziennym życiu. Po poczęstunku i wspólnej fotografii ruszyliśmy w dalszą drogę do Pariacoto.
Pariacoto, to mała miejscowość u podnóża Andów, na wysokości 1200 m.n.p.m. Nasza franciszkańska misja oficjalnie została tam otwarta 30. 08. 1989r. Przed przyjazdem naszych misjonarzy, o. Michała Tomaszka, o. Zbigniewa Strzałkowskiego i o. Jarosława Wysoczańskiego, w tym rejonie nie było żadnego kapłana. Znałam to miejsce ze zdjęć z okresu, kiedy przebywali tam nasi zamordowani misjonarze.
Od tamtej pory dużo się zmieniło. To zasługa naszych misjonarzy, tych którzy przyszli tam po śmierci o.o.Michała i Zbigniewa i tych obecnych o. Rafała Dryjańskiego i o. Bogdana Pławeckiego. Parafia p.w. „Senor de Mayo” (Podwyższenia Krzyża), bardzo się rozbudowała. Do kościoła, który był przedtem, dobudowano kaplicę, w której są groby naszych bł. Męczenników i na których złożyliśmy kwiaty z biało-czerwonymi wstążkami przywiezione z Polski (leciały w bagażu głównym).
Wybudowano również Dom Pielgrzyma, wewnątrz jest zadbane patio i ogród. To zasługa o. Rafała Dryjańskiego, bo rośliny to jego hobby. W miasteczku zagospodarował on opustoszałe miejsce, gdzie uprawia mnóstwo różnych warzyw, ziół i kwiatów. To z jego upraw jedliśmy w Pariacoto pomidory, ale również piliśmy ich własnej produkcji kawę. Misjonarze uprawiali ją na początku na swoje potrzeby i wypalali na zwykłej patelni… Obecnie mają niedużą maszynę do wypalania kawy, którą skupują po zebraniu od miejscowych rolników, wypalają i pięknie opakowaną sprzedają. W ten sposób rolnicy mają zarobek za swoją pracę a misjonarze na potrzeby parafii.
Ważnym dla nas momentem w Pariacoto było przejście całej drogi, którą byli wiezieni nasi misjonarze, od miejsca porwania- klasztoru, do miejsca ich śmierci- Pueblo Viecho. Wiele razy była odprawiana w naszej parafii „Droga Krzyżowa z bł. Męczennikami”, ale ta droga, którą szliśmy w Pariacoto była szczególna. Czytając poszczególne jej stacje, byliśmy w miejscu, w którym działo się to naprawdę.
Tak jak Jezus niosąc krzyż na Golgotę wiedział, że tam odda życie, tak nasi misjonarze jadąc tą drogą wiedzieli, że skończy się ona ich śmiercią. Szliśmy więc niosąc krzyż i rozważając to co się wtedy wydarzyło. Szliśmy Drogą Krzyżową bł. Męczenników. Poszczególne stacje mieściły się w różnych miejscach. Trzy w miasteczku, czwarta przy moście, przed którym terroryści kazali wysiąść siostrze Bercie a potem go podpalili, żeby utrudnić pościg. Kolejne rozmieszczone są przy kamienisto-piaszczystej wiejskiej drodze wiodącej do Pueblo Viecho.
Symbole stacji to zwykłe metalowe krzyże często zarośnięte chwastami. Niczym nie przypominają stacji dróg krzyżowych, jakie znamy z naszych polskich rejonów. Tylko ostatnia XIV-miejsce rozstrzelania Ojców wygląda nieco inaczej (choć również bardzo skromnie). Po śmierci o.o. Michała i Zbigniewa ich kult bardzo wzrósł wśród tamtejszej ludności. Wizerunki bł. Męczenników są umieszczone w witrynach sklepów, na domach, na miejscowych moto-taxi.
Uroczystości upamiętniające rocznicę ich śmierci-9.08, gromadzą tłumy ludzi z Pariacoto i okolicznych wsi a pamiętajmy, że wsie (często kilka domów), rozsiane są w dużych odległościach i na dużych wysokościach. Wiele dobra, które się wydarzyło i ciągle wydarza, to zasługa naszych franciszkańskich misjonarzy, ówczesnych, zamordowanych i tych, którzy mieli odwagę przyjść w to miejsce ponownie.
Kiedy o. Bogdan Pławecki zawiózł nas do jednej z wielu kaplic, które im podlegają, znaleźliśmy się na wysokości prawie 3500 m.n.p.m. Na najwyższe wzniesienie wokół Colcabamba weszliśmy na nogach, ale do kaplicy przyjechaliśmy samochodem wąskimi dróżkami wśród gór coraz wyżej i wyżej… Dech w piersi zapierały nie tylko krajobrazy, ale i brak tlenu. My jechaliśmy większość drogi samochodem, ale przed oczami miałam misjonarzy, którzy tak jak kiedyś o. Michał i o. Zbigniew wędrowali czasem 2, 3 dni na nogach lub jadąc na osiołku, żeby dotrzeć do ludzi, którzy na nich czekali w takich miejscach.
Obecnie nasi misjonarze mają 1 samochód i 1 motor. Kiedy my byliśmy tam w kwietniu było gorąco i nie padało, ale wyobrażam sobie i znam to z opowieści misjonarzy, jak wyglądają te drogi, kiedy jest pora deszczowa a z gór spływa nie tylko woda, ale spadają często kamienie a drogi w niektórych miejscach są na szerokość kół samochodu. Dlatego też o. Bogdan woli jeździć motorem, bo wąską, zalaną wodą drogę łatwiej pokonać.
Dziękuję Bogu za ten czas spędzony w serdecznej atmosferze z naszymi misjonarzami, i że mogłam choć w części poznać ich posługę dla ludzi w tej trudnej części świata. My w Peru spędziliśmy prawie trzy tygodnie. Pogoda nam cały czas dopisywała, nie pokonały nas też żadne kłopoty zdrowotne. Myślę, że to zasługa naszych bł. Męczenników, którzy wyprosili nam tę łaskę, bo to właśnie od Pariacoto i od modlitwy przy Ich grobach zaczęliśmy przygodę naszego życia.
Dziękuję Bogu za ten czas, ale dziękuję również moim „sponsorom” – córce i zięciowi, którzy zrealizowali moje marzenie.
Pokój i Dobro!