Ludzie sami muszą dostać łaskę wiary (REPORTAŻ Z INDONEZJI)

Moje spotkanie z o. Stefanem Wroszem SVD rozpoczyna się drogą mailową jeszcze w grudniu 2023 roku. Przestrzega mnie od początku, że kontakt z nim może być kłopotliwy ze względu na postępujące pogorszenie słuchu. Na maile jednak odpowiada od razu. To mnie uspokaja. Obmyślam strategię, że jeśli na miejscu rzeczywiście będzie ciężko nam się dogadać, to będziemy używać kartki i długopisu.

7 sierpnia przyjeżdżamy z Ruteng do Kisol. O. Stefan wita nas serdecznie. Musimy mówić powoli, ale z pomocą gestów dogadujemy się. Z małymi trudnościami, ale oswajamy się ze sposobem komunikacji z misjonarzem, który jest bardzo otwarty i zdyscyplinowany.

– Jak to się stało, że trafił ojciec do 20-stki wyjeżdżających w 1965 roku do Indonezji – pytam jakoś spontanicznie już pierwszego wieczoru.

– W 1963 roku, po święceniach kapłańskich, które cała nasza 12-stka otrzymała z rąk bpa Kazimierza Wilczyńskiego, udaliśmy się do Bytomia. Tam w tzw. „szkole misjonarzy ludowych” uczyliśmy się przygotowywać i głosić kazania. Przełożeni to sprawdzali w terenie – wspomina z uśmiechem. – Po pół roku zostałem wikarym w Pieniężnie. Pamiętam moje pierwsze msze odprawiane w dojezdnych kościołach. I tak nagle przyszła wiadomość, że jest możliwość wyjazdu na misje do Indonezji. I zaproszenie dotyczyło aż 20 osób. O razu się zgłosiłem, chociaż burzyło to moje plany. Sporo wkładałem w naukę języka rosyjskiego, bo byłem poruszony wezwaniami objawień Matki Boskiej Fatimskiej i na misje chciałem pojechać do Rosji.

indonezja wrosz09O. Stefan Wrosz SVD, Szymon Gołąbek i o. Krzysztof Kołodyński SVD z pracownikami parafii w Tilir (fot. Krzysztof Kołodyński SVD)

– Ojca misja w Indonezji, przez te dobiegające 60 lat, rozegrała się w jednej prowincji Ruteng. Całe życie spędził ojciec w pobliżu Kisol. Jak to wyglądało w poszczególnych latach? – zapytuję, cały czas majstrując przy adaptacji nowego aparatu słuchowego.

– Najdłużej, bo 24 lata, pracowałem na pierwszej misji w Lengnor. Ta parafia wygenerowała dwie kolejne, Wukir i Mamba, gdzie spędziłem 8 lat.

– Pamiętam, że po 31 latach przestaliście używać koni i kupił sobie ojciec motor. To było gdzieś w tym czasie? – wtrąca nowy wątek Szymon.

– Taaak! Zbudowano już w tym czasie drogę asfaltową do Mukun, a później jeszcze dalej, w głąb misji. Zresztą, powoli już nie było gdzie wypasać koni i je sprzedaliśmy. Nowy środek lokomocji pomógł w rozległej parafii Tilir, z której powstała kolejna w Mbeling. Tam spędziłem kolejne 7 lat. Potem trafiłem do Mukun, gdzie po 8 latach urodziła się nowa parafia w Mbata. Ukończyłem wtedy 75 lat i nie mogłem być już dłużej proboszczem. Zostałem kapelanem i pozwolono mi przenieść się do Mbeling. Tam ponownie udało mi się postawić murowany kościół i plebanię. Potem biskup poprosił mnie o przeniesienie się do Perang, gdzie również udało mi się zbudować kościół i plebanię. Potem już z powodu głuchoty, przeniosłem się tutaj, do Kisol, gdzie przeżywam mój emerycki wiek. W niedzielę jeżdżę do dojazdowych stacji parafii Kisol, Borong i Waerana. Po celebracji wracam do centrum w Kisol, bo trudno mi się komunikować z ludźmi. Ot, całe moje misjonowanie – z prostotą kończy opowieść o swojej pracy o. Wrosz.

indonezja wrosz09O. Stefan Wrosz SVD w Riung (fot. Krzysztof Kołodyński SVD)

Nazajutrz, przed poranną mszą o 6 rano, doznajemy zaskoczenia. Modlitwom, w których uczestniczy przełożony wspólnoty o. Emmanuel i młody postulant, przewodniczy nie kto inny jak o. Stefan. Wymieniamy z Szymonem uśmiechy, bo dostrzegamy, że o. Stefan nie założył nawet nowego aparatu słuchowego.

– O 9 ruszamy na wyprawę w głąb naszego rejonu – informuje nas pełen energii jeszcze przed śniadaniem o. Stefan.

– Dobrze, Ojcze – potwierdzam naszą gotowość. – Tylko niech ojciec założy aparat. Powinien go ojciec nosić teraz jak najwięcej, aby na nowo zaadaptować się do dźwięków – dodaję kilka porad przekazanych od pani doktor z Polski.

Po śniadaniu pakujemy się i ruszamy najpierw do pobliskiej parafii w Mbeling. To parafia, która przeszła już w ręce franciszkanów. Ruszamy dalej. Po kilku kilometrach droga zaczyna się wznosić. Podziwiamy pejzaże małych wiosek i poletek uprawianych z mozołem. Polom w końcu ustępuje dzika roślinność. Słońce smaga nas to z jednej, to z drugiej strony. Droga wąska, ale z dobrym asfaltem, wije się i nieustannie wznosi.

O. Stefan Wrosz SVD z młodzieżą w Mukun (fot. Krzysztof Kołodyński SVD)

Przy większej wiosce napotykamy rozwidlenie dróg. Nasz kierowca nie jest pewny drogi. Dopiero teraz dostrzegam na poboczu kilku mężczyzn ładujących na wózek ciężkie żerdzie.

– Pater Steff! – wykrzykuje jeden z mężczyzn.

Rzuca trzymaną belkę, jeszcze raz powtarza zawołanie i rusza w kierunku auta.

– Dzień dobry, Ojcze! – z wielką radością podaje rękę przez otwarte okno i uśmiech się szeroko. – Gdzie jedziecie?! – zapytuje rozemocjonowany.

– Dzień dobry! To ty, Gladius! – wita go misjonarz.

– Jedziemy do Tilir.

– To tu w lewo! – wskazuje mężczyzna.

Jego towarzysze dopiero teraz podbiegają i witają się z dawnym duszpasterzem.

Ruszamy. Miło patrzeć na rozradowanych mężczyzn. Docieramy od Tilir, które położone jest w małej dolinie. Dochodzimy na plac przed kościołem, a z budynków usytuowanych obok wyskakuje kilka osób. Rozpoznają dawnego proboszcza. Z namaszczeniem prowadzą nas przed plebanię. Ojciec Stefan nie może nadziwić się zmianami, które tu poczyniono. Nie zastajemy diecezjalnego duszpasterza, ale pracownicy parafii przyjmują nas serdecznie kawą.

O. Stefan Wrosz SVD, Szymon Gołąbek i o. Krzysztof Kołodyński SVD z pracownikami parafii w Tilir (fot. Krzysztof Kołodyński SVD)

– Rozpocząłem tu pracę w 1989 roku. O. Simon Simpau SVD doznał paraliżu i mnie poproszono, abym przeniósł się tutaj. Wtedy jeszcze kończyłem budowę kościoła w Mamba. Dużo się tu zmieniło. Ostatnio nie było tu asfaltowej drogi i dojeżdżało się tylko koniem. Jeździło się od wioski do wioski. Od kaplicy do kaplicy. Msze, chrzty, śluby. I tak bez przerwy – wspomina wpatrzony w dal.

Około 13.00 dojeżdżamy do Mukun. Na drogę wypada czekający na nas katechista. On również nie może się nacieszyć obecnością dawnego proboszcza. Wchodzimy do jego domu. Zasiadamy w małym gościnnym pokoiku. Na ścianie zauważam powiększone, czarnobiałe, dowodowe zdjęcie o. Wrosza. Katechista zasiada z o. Steffem na jednej sofie. Obejmuje go serdecznie i wypytuje o nowinki. Otrzymujemy zaproszenie na obiad.

– Trochę pomagałem im skończyć studia i wybudować pierwszy dom – zwraca się do nas nasz przewodnik. – Po studiach oboje z żoną zostali urzędnikami państwowymi z dobrym wynagrodzeniem. Teraz nadal posługują wiernie lokalnej wspólnocie. Wspierają swoje dzieci, a czasami i mi przysyłają pieniądze, chociaż nigdy o to nie proszę. Są wdzięczni – wyjaśnia.

W oczekiwaniu na posiłek katechista oprowadza nas po terenie misji. Są tu dwie szkoły i kilka dodatkowych budynków. Niektóre to internaty. Docieramy do kościoła, kiedy tam właśnie kończy się msza św. Wierni, gdy tylko widzą kogo pod rękę prowadzi katechista, ruszają na powitanie.

– Pater Steff! – rozlegają się radosne okrzyki.

O. Stefan Wrosz SVD witany przez parafian w Mukun (fot. Krzysztof Kołodyński SVD)

Niektórzy podają tylko rękę na powitanie i robią miejsce dla kolejnych. Większość dorosłych ściska i przytula serdecznie o. Stefana.

Z Szymonem włączamy aparat i kamerę, aby uwiecznić ten poruszający obraz. W końcu doskakują do misjonarza dzieci. Podają rękę i charakterystycznie skłaniają głowę dotykając czołem dłoni kapłana. Po chwili udaje się wejść do kościoła. Przy bocznym ołtarzu jedna kobieta dyryguje chórem. Jak się później dowiemy to żona katechisty.

Wychodzimy w kierunku plebanii, aby przywitać się z proboszczem. Kolejne grupy otaczają misjonarza z Polski i proszą o pamiątkowe zdjęcie.

Powracamy do domu katechety na obiad. Obiad u katechisty to kolejna eksplozja radości i wspomnień. Ta atmosfera i nas wciąga w niesamowity klimat spotkania po latach. Robimy wspólne zdjęcie i powoli pakujemy się do samochodu.

To jednak nie koniec emocjonalnych zdarzeń. Gdy o. Stefan siada już do samochodu podbiega do niego żona katechisty. Dzięki otwartym jeszcze drzwiom, rzuca mu się w ramiona i wybucha gromkim płaczem. Zawodzi długo i głośno. Z Szymonem ledwo hamujemy swój płacz.

– A tam się przejmujesz – kieruje po polsku proste pocieszenie do kobiety misjonarz. – Jeszcze nie umieram – dodaje nadal zapominając zmienić język z polskiego na indonezyjski.

O. Stefan Wrosz SVD żegnany przez żonę katechisty w Mukun (fot. Krzysztof Kołodyński SVD)

W powrotnej drodze odwiedzamy jeszcze kilka miejsc związanych z pracą o. Wrosza. Do Kisol docieramy przed zmierzchem. Wymęczeni ale zadowoleni.

Kolejnego dnia, 9 sierpnia, wyruszamy w stronę misji Roe, gdzie pracuje o. Tadeusz Gruca SVD. Zabieramy ze sobą o. Stefana, aby z nim spędzić jak najwięcej czasu. W połowie drogi zatrzymujemy się w Mataloko.

– Tu cała nasza dwudziestka w 1965 roku uczyła się przez pół roku bahasa indonesia (języka indonezyjskiego) – wskazuje na drzwi do niewielkiego pomieszczenia. – Jednocześnie uczyliśmy się jazdy na koniu.

– Czy pół roku wystarczyło na język? – zapytuje Szymon.

– No tak… ten język był łatwiejszy od łaciny i sprawiał nam przyjemność. Pamiętam, że ogromnie się przykładałem, bo czułem, że jest to ważne. A później kontynuowaliśmy naukę już prywatnie, w miejscach naszego przeznaczenia. Ładnie nam tu było… w kupie – wspomina z uśmiechem.

O zmierzchu dojeżdżamy do misji o. Tadeusza. Misjonarze wpadają sobie w ramiona. Żartują z siebie. Wieczorem ucinamy sobie „Polaków długie rozmowy”. Następnego dnia nagrywamy z o. Stefanem długi wywiad. Wciąż pozostaje mi w głowie odpowiedź na jedno pytanie.

– Co to dla ojca znaczy być misjonarzem? – zapytuje pod koniec Szymon. – To jest przede wszystkim kontynuacja pracy samego Chrystusa. Głosić słowo Boże. Zajmować się chorymi i biednymi. Być wiernym słowu Bożemu i szanować liturgię. Jako werbiści powinniśmy nieustannie udoskonalać poziom naszego głoszenia i dostosowywać je do ludzi, którzy są coraz lepiej edukowani. My tylko uczymy i jesteśmy przy ludziach, a oni sami muszą dostać tę łaskę wiary w Chrystusa i religię chrześcijańską.

Krzysztof Kołodyński SVD / werbiści.pl

Wpisy powiązane

Rzym: Maltańczyk nowym generałem salezjanów

Przełożony Rodziny Wincentyńskiej na Ukrainie: niezachwiana wiara i chęć pomocy

Kard. Pizzaballa: w Ziemi Świętej wszystko mówi o zniszczeniu, jednak nadzieja istnieje