Trudno było ukryć wzruszenie, kiedy staliśmy przed trumną i przed ołtarzem w kościele Miłosierdzia Bożego w Oruro, gdzie Mariusz odprawiał swoje pierwsze msze na ziemi boliwijskiej. Przyjechało prawie 40 Polaków, misjonarzy i misjonarek ze wszystkich zakątków Boliwii. Siostry dominikanki raz i drugi zaintonowały pieśni o zmartwychwstaniu w języku polskim. Nawet na Wielkanoc nie będziemy mieli okazji głoszenia zmartwychwstania Pana w tak mocnym polskim chórze. Cieszyłem się z tej pięknej liturgii, która trwała chyba 3 godziny i miałem tę silną wiarę, że Mariusz razem z nami uczestniczy w liturgii, chwaląc Boga razem z aniołami i świętymi.
W Boliwii misjonarze się skarżą czasem, że wiara ludzi kończy się na wielkim piątku. Wszyscy rozumieją cierpienie, ale nieliczni świętują zmartwychwstanie. Może nie bardziej niż w innych krajach, ale tu wśród ludzi czuje się lęk przed śmiercią i przed chorobą. Nie obce są czary i gusła, które mają chronić przed złem. I wiara staje się siłą rzeczy niekiedy magiczna. Dlatego jestem przekonany, że śmierć Mariusza była dla wielu jak wyzwolenie z lęku o śmierć. Widząc jak ginie 35-cio letni kapłan, człowiek dobrego serca, zawsze usłużny, prawdziwy pasterz, który oddawał swoje życie ludziom, musiała zrodzić się refleksja o tym, że ostatecznie życie nie jest najważniejsze. Najważniejsze jest kochanie. Ze świadectw ludzi i ze spowiedzi wysłuchanych przed mszą i po mszy za Mariusza wiem, że wiele osób zostało uwolnionych z panicznego lęku o swoje życie, o życie swoich dzieci. Prawda o zmartwychwstaniu stała się dla nas nagle czymś bardzo namacalnym.
Modliliśmy się, żeby krew Mariusza była posiewem nowych powołań, których Boliwia i Oruro tak bardzo potrzebują. I dziękowaliśmy zwyczajnie za życie, nie tylko za to piękne życie które się już skończyło, ale także za to które dopiero się zaczęło dla Mariusza, za wieczność.
Ks. Wojciech Błaszczyk