Czas słabości dał mi do zrozumienia, że niestety supermanem nie jestem i czasami z jednego dnia na drugi nasze ciało może odmówić posłuszeństwa. I przychodzi zdenerwowanie i okrzyk, tego nie planowałem, nie mogę teraz paść, nie mogę zawieść tych do których przyszedłem. Była to chyba największa walka w moim życiu – walka o siłę która powoli opuszczała. Czasami dla dobra ludzi warto podjąć ryzyko, zaprzeć się samego siebie, uwierzyć w siebie i iść. Jakże mogłem odwiedzić prawie wszystkie centra, a jedno zostawić na boku – przecież i tam także ludzie chcą razem z misjonarzem świętować Boże Narodzenie. Oczywiście młodzież zawsze pociesza – daleko?, nieee, niedaleko. Zawsze przed takimi podróżami towarzyszy mi modlitwa. Co można robić, gdy się maszeruje godzinami? Troszkę można porozmawiać, przechodząc przez wioski pozdrowić ludzi, pobłogosławić im. Postraszyć dzieci, które krzyczą, śmieją się i wracają. W dalszej części podróży rozmyślanie i modlitwa. A gdy siły opuszczają? Tylko modlitwa.
Na pewno większość z nas szła kiedyś na pielgrzymkę i wie, że pomimo bólu napełnia nas radość, z tego co robimy, dla kogo i jaki jest nasz cel. Dla mnie na pewno jest to miłość do Boga do ludzi, do tego szczególnego daru powołania, służby w tym szczególnym dla Boga miejscu. Miejscu gdzie panuje wojna, gdzie ludzie żyją w niepewności, gdzie walczą z głodem przemierzając kilometry w poszukiwaniu żywności, gdzie żyją w obozach dla uchodźców. I tak to chcę im tylko powiedzieć jestem z wami, nie jesteście sami. Ponieważ poniekąd stajemy się częścią ich życia. Chodzimy tak jak oni, cierpimy tak jak oni, jemy to co oni, modlimy się razem, radujemy się razem i smucimy się razem. To co przynosi nam misjonarzom wielką radość to to, że ludzie chcą abyśmy byli z nimi. Widać to, kiedy po drodze starszy mężczyzna ofiaruje mi kurę, kobiety przyniosą posiłek i zapytają z uśmiechem czy mi smakuje. Inni przyniosą herbatę. Katechista przygotuje chatę i przyniesie najlepsze łóżko w całej wiosce i materac jak jest. Młodzież przygotuje miejsce na prysznic i przyniesie wodę. Wieczorem posiedzimy razem patrząc w gwiazdy oganiając się od komarów.
Moja walka akurat musiała się rozpocząć, kiedy byłem w najdalszej części naszej parafii, na południe, dobre 45km od Old Fangak. W każdym momencie towarzyszyła mi teraz modlitwa o siłę. Wiedziałem, że będę jej potrzebował bardzo dużo. Czasami towarzyszyła mi walka i pytania, dlaczego teraz. Dzień za dniem stawał się coraz cięższy, ale i codziennie napełniała mnie nadzieja, jutro będzie lepiej. Jednak kolejna Msza i znowu zasłabłem, po chwili się podniosłem – Panie Jezu dzięki, że mnie podtrzymałeś do końca, westchnąłem. Jakimś cudem doszedłem do Phayad, do miejsca gdzie schodziły się wszystkie centra na świętowanie Nowego Roku. Czasami nogi odmawiały posłuszeństwa, wątroba bolała, a w głowie wirowało. Jednak co zrobić? Przeszukuję mój organizm w poszukiwaniu siły, przekonuję go, że jest dobrze, a w myślach staram się być cały czas pozytywnie nastawiony – dojdę. Czas ten przybliżył mnie do Boga jeszcze bardziej, wiara w to co robię i każda myśl – Panie Jezu ty mnie tu posłałeś, zajmij się tym, abym mógł Ci jeszcze długo służyć bo jak nie, to zakopią mnie pod najbliższym drzewem. Wiara jednak daje wielką moc. Ile razy nie słyszymy w ewangelii – jak byś miał wiarę, robiłbyś wielkie rzeczy, ta sama wiara uzdrowiła by cię, dała by ci moc. Jednak nie myślałem o sobie, niektórzy mi mówili, mogłeś od razu iść w kierunku Old Fangak. Jednak mając przed oczami tych wszystkich ludzi, którzy zmierzają do Phayad bo między innymi ojciec do nich przyjdzie i będzie Msza, dodawała mi więcej sił i wiarę w to, że dam radę. Panie Jezu chciałeś, idę – idę w Twoim imieniu więc będzie dobrze.
Co teraz, doszedłem do Phayad, leże w chacie i ruszyć się nie mogę. Gdzie ta siła? Godziny mijają, a ja walczę z sobą i z myślami jak to będzie i czy dam radę. Wiedziałem że Msza będzie trwała 3 – 4 godziny. Modlitwa ma być żywa, radosna, z mocą – a tu u mnie mocy ni ma. Każde wypowiedziane czy przeczytane zdanie było walką i wielkim wysiłkiem. Jednak szybko się nie poddaję, na chwilę siadam, na chwilę wstaję i do przodu. Po mszy z powrotem do chaty i na łóżko. Do północy przeleżałem i na modlitwę, aby przywitać nowy rok. Udało mi się przekazać ludziom kilka słów, a katechista odprawił liturgię słowa, chyba chłód trochę dopomógł. Skończyliśmy o 2.00 w nocy. Jeszcze jedna msza o jedenastej. Wciąż walczę z samym sobą prosząc o jeszcze trochę sił. Pan Bóg mnie wysłuchał bo poczułem się trochę lepiej. Nogi utrzymywały mnie trochę dłużej. Dziwne, przecież wcale nie są przesilone, tylko sterta kości do podtrzymania. Tym razem nasza uroczystość trwała dobre pół dnia. Ani się nie obejrzałem jak wybiła 16.00. Dużo ludzi, młodzieży, grup parafialnych, dzieci i kobiety, mężczyźni i starcy – naliczyli 3.500 osób. Patrząc na nich wszystkich, ze zmęczeniem westchnąłem, dobrze że jestem. Nie żałowałem żadnej decyzji, że postanowiłem tutaj przyjść. Ludzie napełnili mnie nową energią – ich uśmiech, każde dobre słowo, czy wdzięczność za to, że do nich przyszedłem. Jeden ze starszych wyszedł na środek i w swoim przemówieniu wyraził wielką wdzięczność z mojej obecności. W pewnym momencie powiedział, że chciałby mnie unieść w górę, ale jest za słaby. W tejże chwili poprosił młodzież, aby mnie unieśli w górę – jednak z powodu obolałej wątroby i całego ciała musiałem z uśmiechem na twarzy odmówić. Następnym razem możecie mnie podrzucać ile chcecie – odpowiedziałem, ale nie dzisiaj. Następnie rzekł, że każdy powinien mieć lokalne imię, młodzież od razu wykrzyczała keer weer !!!, czyli byk z rogami do przodu. Ciekawe dlaczego takie? 😉 Ten dzień przyniósł mi wiele radości i choć wciąż słaby, nie żałowałem żadnej mojej decyzji. Ludzie zrozumieli, że jestem tu dla nich, że chcę z nimi być, z nimi się modlić, że ofiarowałem im samego siebie. Daniel Comboni pisał o swoim oddaniu, idę do was, aby na zawsze pozostać waszym i dla waszego dobra poświęcam się na zawsze. Za dnia i w nocy, w słońcu i w deszczu pozostanę niezmienny, zawsze gotowy do spełniania waszych potrzeb duchowych. Bogaty i biedny, zdrowy i chory, młody i stary, pan i sługa będą mieć zawsze dostęp do mego serca. Wasze dobro będzie moim dobrem, wasze trudy będą moimi. Idę ręka w rękę z każdym z was.
Piękne chwile się skończyły, a po mojej głowie zaczęły krążyć myśli, jak wrócę do domu. Piechotą to 20km, do jeziora 7km i przeprawa przez zielone dywany wodorostów, albo piechotą do głównej rzeki 10km i kanu do Old Fangak. Leżę i myślę – nie mam siły, aby przejść nawet jednego kilometra – co teraz. Po głowie chodziła mi jednak wdzięczność za to, że mogę chodzić. Chyba wtedy przyszły myśli o chorobach i miejscu w jakim się znajduję. Do kliniki mam 20km do najbliższego szpitala 500km (Dżuba), do najbliższego dobrego szpitala 1.400km (Nairobi). Wiara i ufność towarzyszyły mi przez cały czas. Damy radę, powtarzałem – przecież nie jestem sam.
Ktoś by powiedział, jak ci źle to wracaj do Polski. Czasami i takie myśli przychodzą, dobre jedzenie, łóżeczko, dobry transport, wygodne życie. Jednak są to osoby, które wiedzą niewiele o powołaniu misyjnym. Osoby, które myślą o swoim życiu, o swoim dobrym życiu, o dążeniu aby mieć, zarabiać, abym wygodnie żył ja i moja rodzina. I to jest dobre, powołanie do rodziny, powołanie dla tych którzy nas otaczają, zapewnienie im miłości, wychowanie dzieci, aby byli dobrymi ludźmi – to także szczególne powołanie, ale nie jedyne. Powołanie misyjne to rezygnacja z dążenia do polepszania własnego życia. To ofiarowanie własnego życia, po to aby inni – ci, którzy są najbiedniejsi, opuszczeni, zapomniani – choć trochę tego dobrego życia doświadczyli. To ofiara dla innych. Dla wielu te słowa są niezrozumiałe. Tutaj jednak tkwi tajemnica Bożego powołania. Dlatego też, choć tyle niedogodności przeżywamy – to ileż radości ofiarujemy i w zamian otrzymujemy. Z iluż rzeczy zrezygnowaliśmy, a jakże wielkie dary otrzymaliśmy. Jeżeli ofiaruję tym najmniejszym choć jeden uśmiech, nadzieję, możliwość spełnienia ich marzeń – jak ukończenie szkoły, jak modlitwę razem, jak pocieszenie w tragediach, jak słowo które ich uleczy, jak sakrament który im otworzy drogę do nieba, a może zwykła rozmowa po której powiedzą, dziękuję – to powiem, warto było. I kiedy pomimo tych chorób i zmęczenia, ciało staje się słabe – duch rośnie, pełen radości z przeżytych dni. Ktoś by powiedział, ale cierpiałeś. Ciało tak, lecz duch się radował i weselił z każdego dnia i spotkania.
Nawet jeżeli ta ostatnia podróż nie należała do najłatwiejszych to i tak jestem za nią wdzięczny. Siła, która szła razem z WIARĄ; w Boga – że nie jestem sam, że On mnie kieruje, mnie podtrzymuje oraz w to co robię i kim jestem – bez wiary tej siły by nie było. Może po drodze bym się poddał, może bym zrezygnował, może bym usiadł i się rozpłakał. Jeżeli tracimy wiarę w Bożą obecność, w siebie, w to kim jesteśmy, w to co robimy, w to co możemy zrobić – to pozostaje nam tylko usiąść i zatrzymać się w miejscu, wegetować. Jednak nie jesteśmy sami, Bóg jest z nami, my w Nim oraz wszyscy ci, którzy nas otaczają, dobrzy ludzie którym zależy na nas i się za nas modlą.