Kraków: u misyjnych dzieci w Ugandzie

Niedawno wrócili z dwutygodniowego pobytu w Ugandzie Państwo Kostrz z Krakowa, zaangażowani w adopcje na odległość prowadzona przez franciszkański Sekretariat Misyjny. Uczestniczą oni także w misyjnych spotkaniach środowych odbywających się co miesiąc w bazylice franciszkanów w Krakowie. Podczas pobytu w Ugandzie odwiedzili miedzy innymi misje prowadzone tam przez krakowskich franciszkanów. Bardzo chętnie dzielą się tym doświadczeniem.

 

Jak to się stało, że zdecydowali się Państwo na taką podróż?Od kilku lat przychodzimy na popołudnia misyjne organizowane w krakowskiej bazylice. Podczas pewnego spotkania zaproszony misjonarz opowiadał o pracy w jednym z krajów Ameryki Południowej. Przy tej okazji zapraszał i zachęcał do przyjazdu i do odwiedzenia tej misji. To było kilka lat temu. Minęło już więc trochę czasu, mieliśmy przeznaczone na podróż fundusze i myśleliśmy o jakimś wyjeździe. Rozmawialiśmy później z o. Piotrem Kyciem, który zaproponował nam, że moglibyśmy pojechać do Ugandy. Mamy tam trójkę dzieci, którym poprzez adopcję na odległość finansujemy szkołę. Pomyśleliśmy więc, że będąc tam będziemy mogli przy okazji się z nimi spotkać. Znając tamtejsze potrzeby, nazbieraliśmy trochę pieniędzy dla tej misji. Mieliśmy też przekazać pieniądze z Sekretariatu Misyjnego dla misjonarzy, którzy tam pracują.

Czy adoptują Państwo dzieci z parafii Kakooge? Tak, z Kakooge, z tej szkoły prowadzonej przez Braci Szkolnych, znajdującej się na terenie franciszkańskiej parafii. Dwójce z nich pomagamy już od kilku lat, obecnie są w siódmej klasie. Trzecie dziecko zaadoptowaliśmy później. Jeśli chodzi o adopcję na odległość, zdarza się, że to adoptowane dziecko się zmienia. Dzieje się to na przykład w przypadkach, gdy rezygnuje ono z nauki, albo rodzice się przeprowadzają i musi zmienić szkołę.

 

 

Jakie były pierwsze wrażenia po zetknięciu się z nieznanym lądem?Do Ugandy przylecieliśmy pięć godzin później niż było to planowane. O. Marek musiał tam na nas czekać. Pierwsze nasze wrażenia, oczywiście pomijając ogromne zmęczenie, to na pewno poczucie chaosu, jaki tam panuje. Tak naprawdę tam wszystko dzieje się na ulicy. Mogliśmy to zobaczyć, gdy jechaliśmy z lotniska do Matuggi. Przy drodze pracują rzemieślnicy, handlarze rozkładają swoje stragany… Można powiedzieć, że jadąc wzdłuż tych ulic mamy przegląd rzemiosła ugandyjskiego. Ludzie tam szyją, piorą. Naprawdę można zobaczyć tam wszelkiego rodzaju prace i zajęcia.

Przy ulicy, w odległości 5-10 metrów od jezdni, poustawiane są rozmaite budki, stragany z owocami. Dopiero gdzieś dalej znajdują się budynki mieszkalne, a w zasadzie takie slumsy – baraki przykryte blachą. Tych budynków wcale nie jest wiele, więc patrząc na nie, człowiek zastanawia się, skąd jest tam aż tylu ludzi. Być może w jednym pokoju mieszka czasem nawet dziesięć osób.

 

 

Interesując się już wcześniej misjami, pewnie mieli Państwo jakiś obraz Ugandy w swojej wyobraźni. Czy zmienił się on w zetknięciu się z afrykańską rzeczywistością?Tak. Trochę inaczej sobie to wszystko wyobrażaliśmy… Po pierwsze w kwestii ekonomicznej – będąc w Polsce, wydaje się czasem, że jak ofiaruje się te parę złotych na misje, to można za to zdziałać cuda. Niestety to nieprawda. Życie w Ugandzie również jest drogie, dlatego nie można tego tak przeliczać.

Zmieniło się także nasze spojrzenie na pracę misjonarzy. Mają tam naprawdę mnóstwo pracy. To jest ich konkretny wysiłek, wyrzeczenie się czegoś. Poświęcenie… Pewnie nie każdy człowiek, nie każdy ksiądz dałby radę tak żyć. W zasadzie tam brakuje wszystkiego, co mamy w Polsce czy w Europie. I jeśli ktoś przez wiele lat wychowywał się tutaj, to na pewno odczuwa tam pewne niedogodności. Przynajmniej tak nam się wydaje. Mimo to misjonarze są radośni, weseli. Widać, że to był ich wybór, nikt ich nie zmusił do wyjazdu, chociaż na pewno nie zawsze jest im tam łatwo.

 

 

Państwo też się włączyli w pomoc misjonarzy, w ich pracę…W zasadzie były to takie drobne naprawy, niewielka pomoc. Żona gotowała, ja pomagałem br. Piotrowi przy samochodzie, na fermie. Naprawialiśmy też razem rynny i drzwi.

Spotkali się Państwo także ze swoimi „adopcyjnymi dziećmi”?Tak, spotkaliśmy się. Odwiedziliśmy ich szkołę. Zawołała je sekretarka, ale chyba nawet nie powiedziano im, w jakiej sprawie. Widać było, że są trochę wystraszone. Nie wiedziały też jeszcze o co chodzi, dopiero kiedy się im przedstawiliśmy, zrozumiały, kim jesteśmy. My dziękowaliśmy im za listy, oni też dziękowali nam za pomoc. Wręczyliśmy im też upominki. Dla nich było to naprawdę wielkie zaskoczenie, bo ktoś z daleka przyjechał ich odwiedzić. Widzieliśmy, że chłopiec, którego adoptujemy najdłużej, miał łzy w oczach. Odwiedziliśmy ich w szkole raz. Nie chcieliśmy ich też nachodzić, bo być może było to dla nich stresujące.

 

 

Jak przebiegało zderzenie z inną kulturą, jakie mają Państwo wrażenia z tego spotkania?Mamy bardzo dobre wspomnienia. Ludzie są tam bardzo sympatyczni, mili. Widać radość w ich oczach. Przede wszystkim u dzieci. Jest w tamtejszych ludziach jakiś ogromny spokój. Gdy zapyta się o drogę, każdy zamyśli się na moment i spokojnie wytłumaczy. Zupełnie inaczej niż w Polsce. Tam, przy nich człowiek musi się też trochę wyłączyć na chwilę, uspokoić, aby na przykład cierpliwie kogoś wysłuchać.

Inne zderzenie to spotkanie z wielką biedą. Dostrzegliśmy to szczególnie, gdy jeździliśmy po kaplicach dojazdowych na wioskach. Tam jest już tak biednie, że dzieci nie mają butów. Przy miastach jest inaczej – widać, że tam ludzie sobie jakoś radzą. Gorzej wygląda to na przykład w Kakooge i dalej, w buszu. Te kaplice są takie skromne… widać, że tam jest ciężko. Gdy tam byliśmy, nie był to czas, w którym ludzie głodowali, ale zdarza się, że tamtejsi ludzie nie mają, co jeść. Ich jedzenie jest bardzo proste, skromne. Raz jedna kobieta poczęstowała nas posho (papka bądź masa o stałej konsystencji sporządzona poprzez wymieszanie mąki kukurydzianej we wrzącej wodzie – przyp. red). Tam jest to najpopularniejsze, pospolite jedzenie. Napełni się nim żołądek, ale… to nie jest to. Jesteśmy przyzwyczajeni do innych rzeczy, np. do mięsa, które tam bywa bardzo rzadko. Poza tym ludzie wstają tam bardzo wcześnie. Dzieci są na nogach już ok. 5:00 rano.

 

 

Pewnie mają tam też inne obowiązki, muszą np. wstać, żeby iść po wodę?Tak, to prawda. Dzieci przynoszą ją w takich żółtych kanistrach, które można spotkać naprawdę wszędzie. Często najmłodsi jeżdżą po wodę na rowerach. Najczęściej na ulicach widać dzieci – małe, większe, ale przede wszystkim nastolatki.

Uganda jest podobno jednym z najmłodszych społeczeństw świata.To bardzo możliwe. To po prostu widać. Z drugiej strony, zastanawiające jest, że tam na ulicach w ogóle nie ma mężczyzn. Można ich spotkać bardzo niewielu. Najwięcej jest kobiet i dzieci. Również handel, o którym wspominaliśmy, prowadzą raczej kobiety. Nie wiadomo, gdzie są ci mężczyźni…

Zabawne było zachowanie dzieci, które – gdy nas widziały np. w kaplicy – odwracały główki i przyglądały się nam z zaciekawieniem. Niejednokrotnie dotykały naszych włosów, bo oni mają przeważnie krótkie, trochę inne. Dziwiło nas też, że te dzieci są takie grzeczne i spokojne. Nie płaczą, nie biją się między sobą, nawet gdy stoją w kolejce po wodę.

 

 

Czasami misjonarze, dzielą się tym, że wyobrażali sobie, że w Afryce nic nie ma – nie ma telefonów, Internetu… Zwracają też uwagę na to, że to jest inna Afryka niż ta, którą widzimy w mediach. Mają Państwo podobne wrażenia?Tak. Jeśli chodzi o stronę ekonomiczną przedstawianą w telewizji, to faktycznie ten obraz różni się od rzeczywistości. Wydaje się, że jest tam bardzo biednie i nadal nie ma tam niektórych osiągnięć cywilizacyjnych. W rzeczywistości jest jednak inaczej, bo już są markety, zalążki składów budowlanych, hurtowni. Widać też, że zaczyna się jakiś ekonomiczny ruch. W ostatnich latach także ceny produktów bardzo wzrosły. Czasem nawet pięciokrotnie.

 

 

Co dał Państwu taki wyjazd, co zmienił?Na pewno tak jak wspomnieliśmy, udzielił nam się spokój, radość Ugandyjczyków. I pragnienie, że chciałoby się zrobić więcej… Trzeba przyznać, że pojawia się motywacja. Może nie aż taka, żeby rozdać cały majątek, ale, że trzeba coś robić, żeby pomagać więcej. Oczywiście na tyle, na ile to możliwe. Będąc tam oddaliśmy ludziom część naszych ubrań, bo po prostu widzieliśmy, jak ogromne są tam potrzeby. Gdybyśmy wiedzieli, że tak jest, wzięlibyśmy może ze sobą więcej. Tutaj człowiek mając wszystko, nawet sobie nie uświadamia, jak tam ludzie mogą żyć bez niektórych rzeczy. Teraz, mając w pamięci wszystkie te obrazy i wspomnienia, człowiek czuje pewien niedosyt, że chciałby jeszcze bardziej pomóc.

 

 

Czy planują Państwo jeszcze kiedyś taką podróż?W to miejsce?

W to, albo w jakieś inne?Jeśli finanse jeszcze kiedyś pozwolą i jeśli nazbieramy też trochę pieniędzy, żeby móc tamtym ludziom zawieźć, to pewnie tak. Trudno jak na razie powiedzieć… Może już nie tam, ale jeśli kiedyś by się udało, to rzeczywiście do Ameryki Południowej? Tam też mamy swoje „adopcyjne” dzieci – w Peru, w Boliwii i w Paragwaju.

Afryka jest piękna, warto tam jechać, ale lepiej by było, gdyby było chłodniej (śmiech). Jednocześnie mamy bardzo miłe wspomnienia i myślami bardzo chętnie wracamy do Ugandy.

Rozmawiała Agnieszka Kozłowska

Za: www.misje.franciszkanie.pl

Wpisy powiązane

Franciszkanie: Ochrona Bożego Stworzenia – Boliwia

Fr. Ignatius MATERNOWSKI upamiętniony na pomniku D-Day w USA

Brazylia: 75. rocznica obecności franciszkanów