Pokój i dobro!
Parafię Bentiu obsługujemy teraz we dwóch z diakonem Williamem, Nuerem z pobliskiego Mayom. Stanowimy specyficzny tandem: ja jestem od odprawiania Mszy, a on jako tutejszy i znający język – od relacji z ludźmi. William skończył studia licencjackie na Urbanianum w Rzymie, więc oprócz angielskiego możemy też swobodnie porozumiewać się też po włosku. Niebawem ma być święcony na kapłana – właśnie pojechał na rekolekcje.
Parę tygodni temu tenże William informuje mnie, że pewna rodzina prosi o modlitwę nad ciężko chorą dziewczyną. Sprawę przedstawia jej babcia, kobieta, którą znam z codziennie odmawianego różańca przed poranną Mszą. Z wywiadu na temat sytuacji wynika, że trzeba wziąć tylko oleje na Namaszczenie. Dziewczyna jest nieprzytomna, więc nic ze spowiedzi, czy udzielenia Komunii. Mieszkają niedaleko w jednym z zaadoptowanych pomieszczeń na wpół zrujnowanego dawnego szpitala.
Po przybyciu na miejsce upewniam się, że pozostaje mi jedynie modlitwa o miłosierdzie Boże nad umierającą nastolatką. Po drodze Diakon przetłumaczył mi, że dziewczyna zapadła na jakąś chorobę brzucha, rodzina spędziła ostanie czasy i pieniądze w dwóch szpitalach, ale na próżno. Nie tylko nic się nie poprawiło, lecz jest po ludzku beznadziejnie. Lekarze rozłożyli bezradnie ręce i odesłali ją nieprzytomną, by mogła umrzeć spokojnie w domu. Na imię ma Rose. Znajduję na pryczy wątłą sylwetkę wycieńczonej chorobą dziewczyny. Buzię ma bardziej dziecięcą, niżby wskazywało na to deklarowane 15 lat.
Jest faktycznie jak ścięta różyczka, zaledwie w stadium rozkwitu. Leży bez świadomości czegokolwiek, co się wokół niej dzieje. Muchy bezkarnie chodzą jej po twarzy wciskając się w kąciki ust i oczu.- żadnego czucia, żadnego odruchu bezwarunkowego…
Żal ściska serce. Przychodzą mi na pamięć twarze dziesiątek podobnych jej młodych ludzi, których przez lata pracy misyjnej w RCA dysponowałem na śmierć. Nie potrafię zapomnieć sprzed laty Melodii wyniszczonej AIDS, która złapała mi kurczowo rękę płacząc: „Ojcze, ja nie chcę umierać!” – Cóż ja ci, Dziecko, poradzę..?” Modliłem się za nią, jak potrafiłem, ale trzy dni później zobaczyłem ją w trumnie na pogrzebie… Tylu innych przedwcześnie i niepotrzebnie zmarłych, bo ktoś im szepnął do ucha, że seksem można się bawić bez konsekwencji.
Siadam u wezgłowia Róży do smutnej powinności posłania kolejnej młodej osoby na tamtą stronę. Z doświadczenia wiem, że jestem w Namaszczeniu Chorych „eschatologicznie skuteczny”… „Pan dał, Pan wziął – przyjmij Ojcze do Twego Królestwa Twą Córkę..” – szeptam. Przy namaszczeniu asystuje mi cała rodzina Rosy, a Legion Maryi kontynuuje modlitewne czuwanie z różańcem. Obskurne pomieszczenie dopełnia się masą ludzi, że trudno oddychać. Nie przetłumaczysz, że dla chorej było by lepiej mieć nieco świeżego powietrza…
Poznaję rodziców i dziadków Rosy oraz liczne jej rodzeństwo. Częstują herbatą z mlekiem (Nuerowie, to hodowcy krów) i czym tylko potrafią. Za parę dni jest niedziela. W pewnym momencie po charakterystycznym kostiumie rozpoznaję mamę Rosy. Myślę sobie: „Po Mszy pewnie przyjdzie mi powiedzieć, o śmierci córki…” Faktycznie, przyszła… z Rosą na nogach i o własnych siłach. Cała rodzinka „uhahana” widząc moje i Williama nie mniejsze zaskoczenie. Opowiadają: Niebawem po namaszczeniu i różańcu po prostu dziewczyna otwarła oczy, wróciła do przytomności, a następnego dnia zaczęła wstawać na równe nogi. „Znasz mnie? ” – pytam ją. Odpowiada, że nie. „Ale ja Cię już znam tyle, że jak byliśmy u Ciebie to spałaś i nie byłaś tak gościnna, żeby z nami porozmawiać” – prowokuję śmiech otoczenia. Uzdrowiona dotarła do kościoła przy asyście starszej siostry dopiero na koniec Mszy, więc Diakon organizuje się, by udzielić jej Komunii, a my w oczekiwaniu odmawiamy różaniec, wdzięczni wstawiennictwu Maryi i żeby „za zwrócone życie podziękować Bogu”. Potem wspólnie poszliśmy zjeść siuor-siuor, czyli ulubione danie Nuerów (taka kasza z sorgo na mleku).
Napisałem o tym wydarzeniu, bo sprawa jest ewidentna. Ja, brat Robert, zgodnie z mym doświadczeniem i chłodną kalkulacją przed paru dniami pożegnałem się z Rosą raz na zawsze, albo żeby być bardziej precyzyjnym: do zobaczenia w niebie. Tymczasem przez sakrament Namaszczenia Chorych działa Jezus. To On zdecydował ją podźwignąć do życia. Ja nie mam w tym żadnej zasługi. Moja wiara szafarza sakramentu miała jasno określoną intencję: oddać umierającą dziewczynę w ręce Ojca Przedwiecznego.
Ale był też na modlitwie obecny Legion Maryi. W polskich szerokościach geograficznych niejeden się znajdzie wzruszający ze wzgardą ramionami – ot, babki klepiące różaniec… Ale takie coś tutaj nie przejdzie. Gdy w latach osiemdziesiątych muzułmańscy żołnierze wysadzili w powietrze kościół i uprowadzili misjonarzy to te „babki” przez śpiewanie różańca przechowały wiarę i z katechistami zbierającymi ludzi pod drzewami w buszu na modlitwę, ocaliły Kościół – wspólnotę wierzących, żywe Ciało Chrystusa. I w przypadku Rosy, jeśli ktoś miał wiarę konieczną wyproszenia cudu uzdrowienia „beznadziejnego przypadku klinicznego”, to nie ja, stary misjonarz, ale te „różańcowe babki”.
„Temu zaś, który mocą działającą w nas może uczynić nieskończenie więcej, niż prosimy i rozumiemy, Jemu chwała w Kościele i w Chrystusie Jezusie!” (Ef 3, 29-21).
Brat Robert Wieczorek OFMCap
24.09.22 Bentiu, Sudan Południowy
Za: www.kapucyni.pl