Jacek Siepsiak SJ: „Tam potrzeba też bliskości, modlitwy i gestów solidarności”

Po powrocie z Kijowa

Przyjmując zaproszenie od „Europe, a Patient” do modlitwy w Kijowie wraz z przedstawicielami różnych religii (w praktyce Abrahamowych) miałem pewne obawy. Nie chodziło tylko o bezpieczeństwo. Nie chciałem, by to była turystyka wojenna. Dlatego zastanawiałem się, czy nie lepiej byłoby pomodlić się na odległość, online. Ale przekonałem się, że ludzie dotknięci tą wojną potrzebują bliskości. Przypomniałem sobie obraz Amelki, małej dziewczynki śpiewającej ku pokrzepieniu piosenkę z „Pocahontas” w metrze Kijowskim podczas nalotów. Potem zaśpiewała ona w Polsce hymn Ukrainy na rozpoczęcie wielkiego koncertu solidarności z UA. Jak musiało się czuć dziecko w bombardowanym schronie? Czy nie jak Abel, gdy uświadomił sobie, że Kain zamierza go zabić? Co za samotność? Czy można na nią odpowiedzieć tylko online?

Obawiałem się też, czy to jeszcze nie za wcześnie na posługę jednania. Ta podstawowa dla jezuitów posługa mogłaby być odebrana jako namawianie do kapitulacji tam, gdzie powszechnie słyszy się nie o Rosjanach, lecz o „raszystach”.

Trwają dyskusje o tym, co najbardziej potrzebne jest Ukrainie zaatakowanej przez Rosję. Tam na miejscu słychać najwięcej o generatorach. I rzeczywiście, co chwilę brakuje prądu (jak podczas spotkania z abp. Szewczukiem). Mimo że np. Kijów jest może nie zaciemniony, ale przyciemniony. Widok ogromnej metropolii z szerokimi „prospektami” i wielką płytą, przy której nasza wydaje się tylko klockami, tonącej w niemal całkowitych ciemnościach, robi surrealistyczne wrażenie.

Tam brakuje prądu. Nie tylko w schronach, do których niestety trzeba schodzić prawie systematycznie. To bardziej męczy niż same naloty. Można by powiedzieć, że nie jest zbyt niebezpiecznie. Że rakiety w samym Kijowie rzadko zabijają. A jednak długotrwałe poczucie zagrożenia odbija się na psychice. Ile można?

Chcą, byśmy wiedzieli

Takie napięcie wykańcza. Ale też trudna do zniesienia jest samotność. I nie chodzi tylko o to, że front zabiera ojców, mężów i braci. Doskwiera również to, co chyba doskwierało Ablowi. Kain był jego starszym bratem, czyli naturalnym opiekunem. Gdy ktoś taki zamierza cię zabić czujesz się ekstremalnie opuszczony. U Abla trwało to chwilę. Na Ukrainie wielu ludzi ma długotrwałe poczucie, że ktoś, kto deklarował się bratem, krewnym i bliskim, teraz wysyła rakiety i czołgi przeciw nim. To trudno zrozumieć.

Dlatego Ukraińcy potrzebują nie tylko generatorów i broni. Nawet nie tylko kamizelek kuloodpornych, hełmów i specjalnych opatrunków (czego spodziewają się od duchownych, którzy nie chcą dostarczać karabinów). Tam potrzeba też bliskości, modlitwy i gestów solidarności. Na miejscu, a nie tylko w Internecie.

Jak już wspomniałem, jadąc tam bałem się, że to będzie turystyka wojenna, że poczuję się jak w zoo. Ale mimo, że było tam sporo spotkań międzyreligijnych z hierarchami, to jednak są to ludzie zanurzeni w „szpitalu polowym”. Często niedogoleni. To wymowny obraz: niedogoleni nuncjusze, biskupi i księża różnych wyznań, imamowie, rabini… Również członkowie i pracownicy parlamentu. Nieogoleni, za to wdzięczni za zainteresowanie.

Ale wszystkie moje obawy rozwiały się, gdy spotkałem się z ludźmi ze zniszczonych domów Buczy, Borodianki czy Irpienia. Jednych spotkaliśmy w osiedlu kontenerowym przywiezionym z Polski. Inni pojawiali się spontanicznie pośród ruin. Opowiadali tragiczne historie o śmierci, torturach, chowaniu się. O wzajemnej pomocy. O ukrywaniu bliskich i miejscowych kapłanów. Ale chcieli, byśmy i my o tym wiedzieli i opowiadali u nas. A i bywało, że nie byli w stanie dokończyć swoich historii, nie tylko dlatego, że godzina policyjna je przerywała, ale ponieważ to były zbyt głębokie rany.

Chodzi o rany

I właśnie chodzi o te rany. Już teraz kuria organizuje turnusy uzdrowienia duchowego, prowadzone przez duchownych i psychologów. Nie tylko dla tych, którzy przeżyli koszmar okupacji i ewakuacji. Potrzebują ich również żołnierze, którzy przez miesiące byli w strefie zero, czyli na pierwszej linii frontu. Ciągłe poczucie zagrożenia zmienia człowieka i jego reakcje. Ale też zabijanie zmienia, i to poważnie. Nie wystarczy tłumaczenie, że to w słusznej sprawie. Przykazanie „Nie zabijaj!” chroni nie tylko Abla czy Kaina, ale też tych, którzy chcieliby zabić tułającego się Kaina. Zabijając zabijamy również część siebie.

Posługa jednania, to także pomoc w pojednaniu z samym sobą. Wojna zostawia po sobie społeczeństwo potrzebujące uzdrowienia wewnętrznego. Nie mam zamiaru krytykować nikogo za wysyłanie uzbrojenia Ukraińcom. Jednak musimy pamiętać, że skoro wysyłamy broń (do obrony przez zabijanie), to trzeba będzie potem pomagać w uzdrawianiu tych, którzy korzystali z tej broni, a także ich rodzin.

Nowoczesne, demokratyczne państwa inwestują duże pieniądze w programy nastawione na przywracanie do równowagi pokiereszowanych przez zabijanie. Zachód pomagał i pomaga Ukrainie zbudować nowoczesną armię. Czy pomożemy kombatantom wojny, która ma nas chronić przed wojną?

 Za: www.jezuici.pl

Wpisy powiązane

Indie: 8 milionów pielgrzymów złoży hołd relikwiom misjonarza Azji

Ukraiński jezuita wzywa Europę i Watykan do przemyślenia wojny Rosji z Ukrainą

Generał dominikanów wskazuje na aktualność przesłania Piotra Jerzego Frassatiego