Gringo w habicie

Temperatura – 35 stopni w cieniu. Wilgotność – 80 proc. Prawie 12 tys. kilometrów w linii prostej od Polski. Boliwia. Tu od 15 lat żyje pochodzący z Gniezna franciszkanin o. Eryk Katulski. 

Do San Ramon i San Joaquín w prowincji Beni, niedaleko granicy z Brazylią, jedzie się z miasta 200 km. Droga nie jest asfaltowana, to piasek i glina, w dwóch miejscach przecięte przez rzekę, przez którą trzeba przeprawić się pontonem. Przy drodze w porze suchej wypasane jest bydło. W porze deszczowej wokół widać zaledwie końcówki wysokich traw. Czasem na drogę wyjdzie kajman czy krokodyl. Ale jeśli woda się podniesie, droga przestaje być przejezdna. Wtedy nic się nie zrobi, trzeba czekać. Objazdy nie istnieją.

Kiedy drogą jest rzeka
W San Ramon i San Joaquín są porządne, murowane kościoły. Ale w parafiach jest jeszcze 40 kaplic, rozsianych gdzieś w terenie. Wszędzie trzeba dojechać. Dopłynąć. W jedną stronę płynąć trzeba 200 km. Łódź płynie powoli, czasem nawet 8 km na godzinę. Ojciec Eryk od kilku lat ma też aluminiowy ślizgacz, podziurawiony przez płynące rzeką drzewa, ale za to pędzący nawet 35 km na godzinę. Nigdy nie płynie sam. Silniki zabiera dwa, każdy waży 80 kg. Jeśli jeden się zepsuje, sam go nie wymieni, a innych ludzi dookoła nie ma.
Kiedy woda się podnosi, niesie ze sobą wszystko. Wtedy płynie się bardzo wolno, wolniej, niż idzie człowiek. Tyle, że iść nie ma którędy, woda jest jedyną drogą. W porze suchej przenocować można na plaży, w porze deszczowej plaże nie istnieją. Wtedy trzeba płynąć do skutku, od świtu do nocy, bo wokół jest tylko zalana dżungla.
Ojciec Eryk mówi: „łódka”, ale niech nikogo nie zmyli swojskie słowo. Owa łódka mieści dwa silniki i cztery bidony benzyny, po 60 litrów każdy. Poza tym woda do picia, jakieś 200 litrów, jedzenie, butla gazowa, palnik, garnki, śpiwory, namioty. I koniecznie panel słoneczny, żeby móc doładować baterie do lamp na wieczór. W wioskach na rzece ludzie żyją bez prądu. Bogaty może kupić sobie generator, ale ten potrzebuje benzyny, a kto by wiózł benzynę 200 km rzeką? Zresztą jej kupno wcale nie jest proste.
– To teren zagrożony przez handel narkotykami, więc na benzynę obowiązują limity – tłumaczy o. Eryk. – Kiedy potrzebuję więcej niż dozwolone 119 litrów, muszę prosić o pozwolenie. Z kupioną benzyną nie mogę jeździć po całej Boliwii, ale wyznaczoną trasą. Czasem tłumaczę policji, że potrzebuję, bo płynę na rzekę, a czasem wsiadam do karetki pogotowia, ona może tankować bez ograniczeń. Trzy razy obrócę i już mogę płynąć…

Obcy spoza rzeki
Pływanie jest męczące. Słońce świeci w oczy, aż bolą. Wbite w dno drzewa wyrywają silnik, należy go mocować na sznurki. Trzeba uważnie obserwować powierzchnię wody: każda nierówność może świadczyć o niebezpieczeństwie. Ale ojciec Eryk to lubi. – Słoneczko, kapelusz na głowie, pomodlę się trochę, coś zjem. W drogę zabieramy garnek z kartoflami, garnek z kurczakami i termos z gorącą wodą, żeby kawy móc sobie zrobić. Na rzece tak samo łatwo można zasnąć jak za kierownicą, kilka razy już mi się zdarzyło. A kiedy biorę ze sobą katechistę albo kogoś do pomocy duszpasterskiej, to powtarzamy sobie podstawową wiedzę, przykazania, żeby mogli już na miejscu od razu zabrać się do pracy.
Misjonarze przez dwa tygodnie mieszkają w wiosce. Dostają coś w rodzaju stodoły z dziurawymi ścianami, wewnątrz każdy rozbija swój namiot. Jedzenie wieszają na sznurkach pod sufitem, żeby nie porwały ich psy. Jedzą prosto, ryż z odrobiną oleju, czasem gotowe zupki, które ze sobą przywożą, tak jest bezpieczniej dla europejskich żołądków.
– Ludzie żyjący na rzece niewiele wiedzą o świecie – mówi o. Eryk. – Dzieci kończą trzy, może pięć klas. Jeden nauczyciel uczy wszystkiego i wszystkie roczniki. Tam dzieci nigdy nie widziały samochodu, windy czy lodówki. Nigdy nie odkręciły kranu ani nie poszły do ubikacji. Obcokrajowiec to dla nich ten, kto żyje poza rzekami, nie ma znaczenia, czy w Europie, czy w Ameryce. Ale to też jest relatywne, wystarczy pomieszkać wśród nich i zaraz stajesz się swoim.

Camba i colla
– Boliwii nie można traktować jako jednolitego tworu – tłumaczy o. Eryk. – Górale, colla, są twardzi, jak się uwezmą, to po trupach, a osiągną. Są surowi, nieukształtowani. Ich życie jest pełne synkretyzmu, są czarownicy, dawne wierzenia. Ludzie z nizin, camba, są bardziej otwarci, ale też jak sucha trawa, spalają się szybko. Mówią: jutro będziemy, działamy! Czekam, a oni nie przychodzą. Nie potrafią powiedzieć „nie”. Zgodzą się, ale zrobią swoje. I mają takie swoje słówko, „atisito”, co znaczy „bliziutko”. Pytam, jak jest daleko, oni machają ręką i mówią, że o tu, atisito. Jadę kilometr, dwa, dziesięć, dwadzieścia, rzeczywiście, jest. Atisito. Nie posądzam ich jednak o złą wolę, oni są po prostu delikatni. Kiedy wśród ludzi gór pojawiają się narkotyki i dilerzy, słyszą: albo się wynosisz, albo cię wyniesiemy. Camba z grzeczności ich nie wyrzucą…
Taki choćby Wielki Piątek. Dla górali tego dnia umarł Pan Jezus, a to znaczy, że leży w grobie i nic nie widzi, więc można robić wszystko. Pić, kraść, cokolwiek przyjdzie do głowy. Na nizinach, kiedy kończą się liturgiczne celebracje Wielkiego Piątku, następuje zdejmowanie Jezusa z Krzyża. Drewniana figura ma ruchome ręce i nogi. Oni wyjmują z niej gwoździe, robiąc przy tym swoisty rachunek sumienia całej wioski. To jest za grzechy złodziejstwa w naszej wiosce. To jest za grzechy języka. To jest za grzechy, które popełnialiśmy, chodząc w różne miejsca. Piękne to i mądre.
Wobec księży są bardzo otwarci. W Boliwii rzadziej słyszę wobec siebie „pan” niż w Polsce, choć cały czas chodzę w habicie. Ja, ksiądz, uczestniczę w życiu całej wspólnoty. Nietaktem byłoby, gdyby ksiądz nie przyszedł na spotkanie, uznaliby, że ich nie szanuje! Tam spotykam się z czymś, co jest nie do pomyślenia w Polsce: podchodzi do mnie na ulicy policjant na służbie i prosi, żebym go pobłogosławił. Podchodzi do mnie na ulicy kobieta, która prosi, żebym ją wyspowiadał.

Żeby pokochali
W Boliwii prawo i policja nie docierają wszędzie. Wtedy ludzie wymierzają sprawiedliwość sami. Justicia comunitariajest legalna, nie wolno jedynie zabijać. – Tam, gdzie poziom wiary jest wyższy, to wymierzanie sprawiedliwości wewnątrz społeczności jest łagodniejsze – mówi o. Eryk. – Czasem po prostu porządnie delikwenta spiorą. Czasem przywiązują nagusieńkiego do palo santo (gwajakowca lekarskiego), drzewa, w którym żyje mnóstwo mrówek. Wystarczy kilka minut, żeby człowiek przez tydzień nie mógł usiąść ani się położyć, i zapamiętał tę karę na zawsze. Ale zdarzają się niestety również zabójstwa i wcale nie należą do rzadkości. Odebrałem kiedyś telefon, że jest justicia comunitaria. Dwóch chłopaków w klatce, jeden miał już obcięte ucho. Napadali na kierowców mototaxi i kradli im motory. Społeczność zebrała się, żeby wymierzyć karę. Zrobiliśmy rumor, uzgodniliśmy, że nie mają prawa ich zabić, że karę trzeba zostawić Panu Bogu. Zgodzili się, że ich tylko przetrzymają do następnego dnia, żeby ich nastraszyć. Kiedy odjechaliśmy, oblali ich benzyną i podpalili.
– Koka? Koka nie jest zła – mówi o. Eryk. – To taka sama roślinka jak nasza lipa czy mięta. Ma  właściwości lecznicze, wspomaga trawienie, obniża ciśnienie. Złe jest to, co się stało z koką, to problem całej Ameryki Południowej. Wielu zostało zaprzęgniętych w system narkotykowy. Tu, gdzie pracuję teraz, koka nie rośnie, jest za mokro. Ale jesteśmy blisko granicy, to świetne miejsce przerzutu. Czy można tych ludzi sądzić? Są biedni, mają do wyżywienia dziesięcioro dzieci. Przychodzi do nich ktoś, kto mówi, że da im 100 dolarów, jeśli zrobią u siebie lądowisko. Kto z nich tego nie zrobi za pieniądze na chleb dla dzieci? Oni mówią, że jeśli gringo mają pieniądze i chcą trucizny, to niech się trują. Już ze dwa razy do mnie dzwonili, że mnie zatłuką, bo w jednej z wiosek powiedziałem, że mają z tym skończyć. Żyję do dziś, może im się nie opłacało mnie zabijać? Ja tego świata nie zmienię. Ja mogę tylko im mówić o Panu Jezusie. A ci, którzy Go pokochają, sami będą gotowi zerwać z tym, co jest złe…

Monika Białkowska 

Za: www.przewodnik-katolicki.pl

Wpisy powiązane

Kalendarz wydarzeń Roku Jubileuszowego 2025

Karmelici: Spotkanie Rad Generalnych OCARM i OCD w Rzymie

Alojzy Chrószcz OMI: w Kamerunie małe rzeczy potrafią ludziom dawać radość