Koniec czerwca i początek lipca wszystkim studentom z Polski zazwyczaj kojarzą się z ciepłym latem i wakacjami. W Boliwii w tym czasie rozpoczyna się zima, a na uczelniach i w szkołach robi się pusto – uczący się mogą wypocząć podczas ferii zimowych.
21 czerwca w Boliwii jest dniem wolnym od pracy, obchodzi się Nowy Rok kultury Aymara, a w wielu miejscach witane są pierwsze promienie Słońca w kolejnym cyklu.
Po kilku miesiącach intensywnej nauki, także i ja mogłem nareszcie zacząć poznawać kraj, w którym mieszkam od 6 miesięcy.
Przez kilka dni pomagałem w bazylice św. Franciszka w La Paz. Jest to kościół budowany (pod kierownictwem Braci) przez Indian i… dla Indian – co wcale wówczas nie było takie oczywiste. Podobno na plac główny wstęp mieli tylko Europejczycy i ich potomkowie.
Pomagałem w katechezach przed pierwszą komunią świętą (dzieci w wieku ok. 10 lat), służyłem podczas licznych Mszy św., także jako nadzwyczajny szafarz Eucharystii i… kropiłem obficie wodą święconą. Po każdym nabożeństwie ludzie podchodzą do prezbiterium oczekując wody na swojej głowie lub dłoni – aby uczynić znak krzyża. Wody musi być odpowiednio dużo – jeśli jest za mało, proszą o więcej. Przynoszą także obrazy, różańce, figurki i inne dewocjonalia.
Choć według konstytucji stolicą Boliwii jest Sucre, to jednak w rzeczywistości miasto La Paz pełni jej funkcję, to tutaj znajduje się siedziba prezydenta, rządu i parlamentu. Z zależności od dzielnicy będziemy na wysokości od 3500 do ponad 4000 m npm. Dlatego wiele osób przyjezdnych cierpi tutaj na chorobę wysokościową.
Razem z okolicznymi miejscowościami La Paz tworzy olbrzymią aglomerację, w której mieszka prawie 3 miliony osób. W mieście funkcjonuje kilka linii kolejki górskiej pełniącej rolę… metra.
Razem z wielkim (w różnym znaczeniu tego słowa) przyjacielem franciszkanów ks. Witkiem, udało nam się zobaczyć kilka ciekawych miejsc.
Po pierwsze Valle de la Luna. Czyli Dolina Księżycowa:
Po drugie Tiwanaku, czyli kompleks świątynny tajemniczej nie tylko przed-kolumbijskiej, ale i przed-inkaskiej kultury, która nagle przestała istnieć. Tak jakby rozpłynęła się w powietrzu. Zostały tylko budynki.
I wreszcie Copacabana – czyli boliwijskie narodowe sanktuarium maryjne – razem z leżącą na najwyżej położonym na świecie jeziorze Titicaca Wyspą Słońca (Isla del Sol), gdzie według tutejszych legend narodziło się Słońce (Inti) oraz pierwsi Inkowie – Manco Capac oraz Mama Ocllo.
W naszej polskiej prowincji zakonnej obchodzimy imieniny. Inaczej jest w Boliwii, gdzie bracia celebrują urodziny. Choć niczym sobie nie zasłużyłem, wspólnota z La Paz w dniu moich 25 urodzin – 1 lipca zorganizowała niezwykle uroczysty obiad: odwiedził mnie m.in. bp. Aurelio Pesoa Ribera OFM (sekretarz Konferencji Episkopatu Boliwii), prowincjał o. René Bustamante OFM wraz ze swoim sekretarzem oraz bracia z drugiego domu w La Paz. Ksiądz Witek powiedział, że brakowało tylko mojego obecnego przełożonego – o. Kaspra Kapronia OFM i papieża Franciszka.
Choć jestem w Cochabambie od stycznia, dopiero teraz udało mi się dostać na Górę św. Piotra (el Cerro de San Pedro) na której znajduje się pilnujący miasta wielki pomnik Jezusa, wysokością ustępujący tylko temu polskiemu ze Świebodzina.
Drugą część ferii spędziłem w przepięknym krajobrazowo i klimatycznie regionie Tarija, który nazywany jest boliwijską Andaluzją (południe Hiszpanii). Udaliśmy się tam z pozostałymi braćmi studentami. Przez tydzień rano mieliśmy zajęcia w Centro Eclesial de Documentación (Kościelnym Centrum Dokumentacji) działającym przy naszym klasztorze. Mogliśmy między innymi poznać lepiej historię boliwijskiej Prowincji Zakonnej, zobaczyć starodruki i rękopisy, czy zastanowić się wspólnie nad relacją między kulturą i wiarą.
Tarija to region słynący z produkcji wina zapoczątkowanej w okolicy właśnie przez franciszkanów. Musieliśmy więc zwiedzić okoliczne winnice, zarówno te produkujące wino i singani (odpowiednik grappy) masowo… jak i te w których winogrona wyciska się ugniatając nogami. Stąd zresztą nazwa – „vino patero”, co można przetłumaczyć jako „wino (spod) łapy”. Złośliwi mówią, że nazwa ta nie pochodzi od sposobu produkcji, ale od efektu, który wywołuje u tych którzy wracają do domu na czterech… łapach. Nie mogę nie wspomnieć, że także w naszym klasztorze produkuje się ciągle (choć w małych ilościach) napój, który – jak mówi winorośl z bajki w Księdze Sędziów (9,13) – „rozwesela ludzi i bogów”.
Wracając z malowniczego miasteczka San Lorenzo poznaliśmy też smak owoców morza… (a przepraszam, Boliwia nie ma dostępu do morza, choć ma marynarkę wojenną, a nawet okręt podwodny). Chciałem powiedzieć, że spróbowaliśmy różnych regionalnych przysmaków pochodzących z okolicznych rzek.
A już 17 lipca po porannych modlitwach, na nowo rozpoczęliśmy codzienną wędrówkę na nasz Wydział Teologiczny Uniwersytetu San Pablo, aby przez studia przygotowywać się lepiej do różnego rodzaju posługi w przyszłości.
Bogu niech będą dzięki za ten niezwykły czas!
br. Efraim Rogula OFM
Więcej zdjęć na: http://ofm.krakow.pl/wsd/wiadomosci-z-boliwii/