Franciszkanie – Mattuga: Misjonarski chrzest

Na początku grudnia o. Adam otrzymał Krzyż misyjny. Kilkanaście dni później wyleciał do Afryki, aby rozpocząć pracę we franciszkańskiej misji w Ugandzie. Relacjonuje dla nas pierwsze dni pobytu na Czarnym Lądzie.

– Po otrzymaniu krzyża i błogosławieństwa misyjnego, 19 grudnia 2011 wyleciałem z Krakowa w stronę Brukseli, gdzie na drugi dzień 20 grudnia wsiadłem do samolotu, który wystartował do Entebbe, czyli lotniska w Ugandzie w pobliżu stolicy Kampalii. Po wejściu na pokład zauważyłem, że za mną siedzi jakiś ksiądz i modli się brewiarzem w języku polskim. Kiedy zakończył modlitwę zagadnąłem go o cel jego wyprawy. Okazało się, że należy do Zakonu Karmelitów Bosych i wraca na misję do Rwandy, gdzie pracuje od 40 lat. To już było dla mnie pierwsze pozytywne świadectwo.

Po międzylądowaniu w Rwandzie, samolot z godzinnym opóźnieniem wystartował w stronę Ugandy. Po wyjściu z samolotu udałem się w stronę biura wydającego wizy, którą otrzymałem bez większego problemu. Chociaż o tym wcześnie słyszałem, to przekonałem się, że dolary, które przywozi się do Ugandy muszą być świeżej daty. Dosłownie rzecz ujmując, kiedy chciałem zapłacić dolarami sprzed 2000 roku, pani w okienku powiedziała, że są za stare. A więc musiałem poszukać nowych, aby transakcja mogła dojść do skutku.

O. Szymon i o. Wojtek czekali na mnie przy wyjściu z budynku lotniska, skąd bezpiecznie dojechaliśmy do nowego klasztoru w Matugga. Pierwszy napis z życzeniami „Marry Christmas” zobaczyłem na choince, którą ktoś umieścił na środku drogi, bo była tam dziura, aby przestrzegać kierowców przed np. urwaniem koła. Ot, taki afrykański „trójkąt ostrzegawczy”.

Był to czas przygotowania do świąt Bożego Narodzenia, więc wraz z klerykiem Tymoteuszem z Ghany oraz ministrantami stroiłem choinkę, przywiezioną wcześniej z Kakooge, podpatrywałem braci, którzy cały dzień byli zajęci spotkaniami z ludźmi i spowiedzią, aby czas świąteczny wypadł jak najlepiej. Chyba najważniejszym pierwszym doświadczeniem pobytu w Ugandzie były odwiedziny chorych w parafii. Zabrałem się z o. Szymonem i katechistą, który wskazywał poszczególne domy. I tutaj, przepaść, która dzieli nasze domy, nawet najskromniejsze, od prostych chatek afrykańskich jest ogromna, i aż dziwi, że w takich warunkach można mieszkać, a mieszkają tam całe rodziny. Wystarczy dodać, że, wg. relacji o. Wojtka, tylko ok. 10% Ugandyjczyków ma dostęp do elektryczności i dobrodziejstw z tym związanych. Liczby mówią same za siebie. Mimo tego, chorzy byli szczęśliwi, że mogą przyjąć sakramenty święte przed Bożym Narodzeniem. Jedna chora zaczęła nawet tańczyć na siedząco, co wzbudziło we mnie nie małe zdziwienie.

Pierwszy raz w życiu Wigilię Bożego Narodzenia przeżywałem na tarasie, w letnim ubraniu, pijąc zimne napoje. W sumie chyba lepiej można wejść w scenerię narodzenia Jezusa w ciepłym klimacie, bo też w takim narodził się nasz Zbawiciel. Nie małym zaskoczeniem był fakt, że oprawę liturgii przygotowują parafianie pod czujnym okiem katechistów, a w każdej kaplicy dojazdowej, gdzie też były odprawiane msze św. w Święta, pięknie śpiewa chór, który wcześniej ostro ćwiczy.

Na ofiarowanie darów wierni złożyli ofiary pieniężne na utrzymanie parafii i budowę kościoła, różne owoce i …kurę. Nie jestem pewien czy przeżyła spokojnie święta, czy na drugi dzień została przez nas zjedzona. Muszę zapytać kucharki, która, i tu muszę przyznać, bardzo dobrze gotuje polskie potrawy. W święto św. Szczepana, w Matugga, odbył się chrzest ok. 60 dzieci. Warto wspomnieć, że Ugandyjczycy w podeszłym wieKu nie dostają renty ani emerytury, więc najlepszym zabezpieczeniem na starość jest posiadanie licznego potomstwa, które ma zapewnić osłonę materialną dla rodziców i dziadków. Po południu odbył się koncert kolęd przygotowany przez młodszych i starszych chórzystów.

W drugi dzień świąt, po południu, udaliśmy się z wizytą braterską do Kakooge, gdzie otoczenie klasztoru nie tylko dobrze służy wspólnemu świętowaniu, ale cisza i otaczająca zieleń nastrajają dobrze do kontemplacji dzieła stworzenia.

– Spokojnie, na malarię dzisiaj się nie umiera – tak pocieszająco brzmiały słowa o. Stanisława Zagórskiego, wieloletniego misjonarza afrykańskiego, kiedy okazało się że o. Wojtek, a następnie o. Marian, kilka dni wcześniej o. Bogusław, a miesiąc wcześniej o. Szymon, po raz kolejny nie ustrzegli się komara, który przenosi wirusa malarii. Przy okazji badań, jakie odbywali braci w naszym ośrodku zdrowia, mimo, że czułem się wyśmienicie, postanowiłem zbadać swoją krew. Dziwne, ale okazało się, że malaria już mocno postępuje. I jak to moi współbracia stwierdzili: – witamy w Afryce, bo właśnie przeszedłeś “misjonarski chrzest” – choć, co jest nieprawdopodobne, nie miałem żadnych objawów, a najbardziej osłabiające były lekarstwa. Po dwóch dniach czyszczenia krwi specjalnymi lekarstwami, czuję się bardzo dobrze i wszystko idzie według zaplanowanego kalendarza.

Mimo różnych słabości, przede wszystkim fizycznych, związanych z klimatem i czyhającymi zagrożeniami, jesteśmy pełni życia i z radością podejmujemy obowiązki. Przy okazji pozdrawiamy serdecznie wszystkich czytelników i życzymy błogosławionego Roku Pańskiego 2012.

o. Adam Klag, Uganda – Matugga

Za: www.zakonfranciszkanow.pl

Wpisy powiązane

W sobotę i w niedzielę dwie beatyfikacje: w Albanii i Niemczech

W Austrii jest niemal 4000 zakonnic i zakonników

Rzym: międzynarodowe spotkanie Rodziny Wincentyńskiej