Dwa lata na Czarnym Lądzie

O. Symeon Masarczyk OFM, misjonarz w Republice Środkowoafrykańskiej przesłał nam kolejny list. Podsumowuje w nim swoje pierwsze dwa lata posługi misyjnej.

Lada dzień postawię stopę na polskiej ziemi i poważnie zastanawiałem się nad tym, czy warto jeszcze coś pisać… Ale zważywszy na fakt, że wyjazdem na urlop zamknę moje pierwsze dwa lata posługi na Czarnym Lądzie, doszedłem do wniosku, że cennym będzie poczynienie pewnego podsumowania. 

Po krótce o tym cośmy ostatnio przeżyli…

Toteż nie będę skupiał się zbytnio na wydarzeniach ostatniego miesiąca – choć było ich od groma – a więcej czasu i miejsca poświęcę temu, co w głowie mi szumi, gdy ogarniam te dwa lata w Sercu Afryki. Niemniej jednak czuję się w obowiązku nadmienić, że świętowaliśmy w tych ostatnich dniach poważne uroczystości. Wpierw to brat Raymond świętował swoje 50 lat życia, a kolejno Barnaba ucztował swoje 30 lat posługi kapłańskiej. Gdy Barnaba święcony był na kapłana, ja powoli dobijałem się, by wyjrzeć na ten świat, z łona mojej mamy. Dziś posługujemy razem. Nie będę układał pochwały na cześć mojego współbrata, ale powiem jedynie, że mimo swojego stażu, pozostaje dla nas wzorem gorliwości i posłuszeństwa. Niezbita jest radość stawiania pierwszych kroków w Afryce, w Jego towarzystwie.

Końcem kwietnia, wespół z Barnabą wybraliśmy się do jednej z misji, prowadzonej przez Polaków, wśród Pigmejów, ale dużo bliżej niż Monasao i Bayanga – pojechaliśmy na dwa dni do Bagandu. Piękny czas zanurzony w prostocie Afryki, udokumentowany kilkoma zdjęciami (które doślę, gdy już będę w Polsce).

Maj naznaczony został wizytą Hieronima, który przyjechał do Bangui „na wakacje w Afryce”. Było to dla mnie bogate doświadczenie odnawiania ideałów. Wspólna wymiana wrażeń, pragnień i perspektyw dodały nam wzajemnie animuszu, by jeszcze bardziej być braćmi, i to mniejszymi.

Niestety miesiąc ten zapisał się także przykrymi zgłoskami w historii naszego kraju. Znów zrobiło się nieco gorącej w kontekście konfliktu politycznego. Echem także w europejskich mediach obiło się wydarzenie, do którego doszło pierwszego maja w jednej z parafii w Bangui. W kościele Matki Bożej Fatimskiej sprawowana była Msza święta dla wspólnoty św. Józefa – jedna z grup parafialnych. Podczas celebracji usłyszano strzały grupy rebeliantów, która zbliżała się do placu parafialnego. Doszło do konfrontacji z żandarmerią i policją. Rebelianci atakując ludność cywilną wrzucili w uciekający tłum granat, którego eksplozja spowodowała spore obrażenia pośród wiernych – były także ofiary śmiertelne. Wśród nich kapłan katolicki, pochodzenia środkowoafrykańskiego. Od tego dnia, sytuacja zrobiła się znów napięta. Kilometr piąty (dzielnica muzułmańska) został zabarykadowany. Tworząc getto chciano „zagłodzić” muzułmanów. Dziś jest nieco spokojniej i dzielnica została otwarta. Mało kto jednak ma odwagę, by tam zaglądać. Ogólnie rzecz biorąc sytuacja w kraju jest bardzo skomplikowana i złożona. Nie będę więc starał się wchodzić w szczegóły.

Co się zaś tyczy mojej dyspozycji… Przyznam szczerze, że do zdrowotnej formy wracam bardzo powoli. Trudno mi odzyskać siły. Cóż, miałem już dobre dni, kiedy o dolegliwościach zapomniałem, ale słabości powracały. Wizyta u lekarza wykluczył jakieś poważne problemy zdrowotne – ani to malaria, ani problemy z żołądkiem. Diagnoza brzmiała raczej zabawnie… „Stres” : )

Czym to się człowiek stresuje w Afryce?

…język

Gdy próbuję ogarnąć ostatnie dwa lata mojego życia, to czuję dumę. Tak, chyba dość otwarcie się do tego przyznaję. Wspominam jak to po sześciomiesięcznym stażu i krótkim pobycie w Polsce wyruszałem na stałe do Republiki Środkowoafrykańskiej. Jak wielkim wyzwaniem była wówczas konfrontacja z językiem francuskim i sango! Posługiwanie się nowym językiem w codzienności jest sporym wyzwaniem. To odnajdywanie się w nowym świecie. Było trudno. Ale czas robi swoje. Perfekcji nie osiągnąłem. Nie o nią chyba chodzi. Czuję się swobodnie. I to jest istotne. Choć często konfrontuję się z aspiracjami, że mój francuski powinien być dużo lepszy. A sango…? Ludzie mnie rozumieją. Ja ich coraz lepiej. Więc idzie ku dobremu.

…kapłańska posługa

Sporym podejściem charakteryzowała się także moja pierwsza część wędrówki na wzgórze zwane Kapłaństwem. Jakiż to byłem nieporadny! W głowie miałem wyryte kapłaństwo na polski wzór. A tu trzeba się było odnaleźć w kapłaństwie jako takim, które ponadto tutaj ma tak odmienny koloryt – ten afrykański. Cóż, żal nie raz za polskim duszpasterstwem. Jednak to tutejsze ma też swój wdzięk. Przyrównałbym je do duszpasterstwa dzieci – taki jest nasz lud: prosty, radosny, pełen entuzjazmu a zarazem ignorancji i lekkomyślności. W gruncie rzeczy jednak duszpasterstwo parafialne jest mi odległe z racji na inne obowiązki. Więc to wyzwanie duszpasterzowania w Afryce, pozostaje przede mną jeszcze dziewicze.

…posługi we wspólnocie

Z upływem czasu przybierało mi obowiązków – formacja młodych braci, ekonomowanie, gwardianowanie. Wszystko nowe, a doświadczeń brak. Mam tu jednak wyrozumiałych współbraci, którzy bratersko mnie podtrzymywali i wprowadzali w annały życia franciszkańskiego „poza Panewnikami”.

… sprawy sercowe, czyli to co istotne

Dwa lata stąpania po Czarnym Lądzie pozwoliły na to, by marzenia i ideały zderzyły się z rzeczywistością i z wyzwaniami. Takie konfrontacje zawsze budzą pytania o motywacje. Dlaczego tu jestem? Misje w Afryce nigdy nie były moim życiowym planem, marzeniem. Tak jakoś wyszło, że krok po kroku do tego dorastałem. Najpierw zasiano ziarno podczas mojego postulatu. Później – czy śpisz czy czuwasz – ziarno obumiera i puszcza pędy. Rozpocząłem niemrawą naukę języka francuskiego. A pragnienie zakorzeniało się w sercu. Był czas modlitwy, rozeznania i pewności. Choć nigdy takiej intelektualnej. To była pewność, która nie miała za sobą żadnych racjonalnych argumentów. Owszem z czasem i o takie trzeba było się postarać, by się człowiek mógł przed sobą samym usprawiedliwić. Misje to jakaś esencja naszego franciszkańskiego charyzmatu – kontemplacja Słowa i Eucharystii, życie we wspólnocie i misja wśród ubogich. Wyjazd do Afryki Centralnej ładnie mi się w to wszystko wkomponowywał. Zwłaszcza perspektywa ubóstwa. Pozostawić wszystko (i wszystkich…), by pójść głosić Dobrą Nowinę. Niewątpliwie pozostawiliśmy wszystko, co kryje się pod hasłem „Polska”. Przyjechaliśmy tutaj, na krańce świata. I rzeczywiście głosimy. Tak wygląda to z odległości 6000 km. Tak wygląda to z Polski : ) I nie chcę pomniejszać tej ofiary, bo ona rzeczywiście nas kosztuje. Niemniej jednak z tej perspektywy, ze spoglądania na ten „kraniec ziemi” z bliska, widać mnóstwo nowych niuansów. Wyjechaliśmy, bo – między innym –  szukamy ubogiego życia, jak św. Franciszek. Dla Was nasze życia takowym się jawi. Ale tu, jesteśmy „kota zo”, wielkimi ludźmi, bogatymi, którzy mają to czego im potrzeba i którzy wciąż się rozbudowują, inwestują i przywożą. Kiedyś, gdy jeszcze byłem w Polsce, w seminarium, usłyszałem zdanie jednego z misjonarzy, który odpowiadając na pytanie o obecny kierunek naszej misji w Afryce stwierdził, że przyszedł czas, abyśmy coraz bardziej upodabniali się do społeczeństwa, które tutaj żyje, abyśmy schodzili do ich poziomu, w duchu solidarności. Zapadło mi to w serce. Jesteśmy tu by być „z tymi ludźmi”, by dzielić ich warunki życia. W dużej mierze to robimy, ale nie przychodzi to „z automatu”. Myślę, że trzeba nam tu jeszcze dużo więcej radykalizmu. Bo póki co żyjemy „po europejsku”. A naszych braci z afrykańskiego podwórka jest coraz więcej. I jeśli my dziś nie zejdziemy z nimi do ich podwórka, po naszym definitywnym wyjeździe oni do tego ogródka i tak spadną, tyle że z takiej wysokości iż się połamią. Widzimy to w sąsiedztwie, tam gdzie Białych już nie ma. I jest to widok przykry. 

Widzę, że formą naszej solidarności z ubogim ludem środkowoafrykańskim jest przeżywanie tej sytuacji politycznej kraju, która dotyczy nas wszystkich. Wyrazem naszego „bycia jak oni” jest znoszenie tutejszego klimatu – nasze zmęczenie, nasze choroby, nasza rekonwalescencja. Już na początku dostrzegłem w tym mój sposób życia ubóstwem i głoszenia Dobrej Nowiny. Jesteśmy solidarni także wtedy, gdy podejmujemy codzienną pracę – tę fizyczną i tę intelektualną. Jesteśmy ich braćmi, gdy poświęcamy im czas, gdy z nimi zasiadamy do stołu, gdy dzielimy ten sam posiłek.

Po wszystkim jednak wracamy samochodami z pełnymi bakami do naszych „willi” z wodą i prądem i smacznie zapadamy w sen. Pytania o zasadność takiego życia wciąż pozostają otwarte. Po co tu jesteśmy?  By przetrwać i głosić? Albo głosić, by coś przetrwało?

Jest jeszcze coś, co godzi w samo serce misjonarza. Nie rozdrabniając sprawy na drobne, napisze po prostu, że to brak zaufania. Mam na myśli przede wszystkim fakt, że trudno zaufać komukolwiek, kto znajduje się w naszym towarzystwie. Misjonarz pozostaje sam, zdany na siebie i innych misjonarzy. W relacjach z miejscowymi niejednokrotnie sparzyliśmy się, będąc oszukiwani. Przykre jest to, że dotyczy to także osób nam najbliższych. Jeden z postulantów został odesłany do domu, bo jasno wyszło, że kłamał nam w oczy. Zaś z najświeższych obserwacji wynika, że jeden z braci, formujący się poza domem, na uczelni, lawiruje to w prawo to w lewo. Jego oceny są bardzo słabe, świadomość własnego poziomu intelektualnego znikoma, a szczerość intencji wątpliwa. Takie sytuacje podłamują skrzyła i utwierdzają w przekonaniu, że ten kraj szybko z kryzysu nie wyjdzie. A polityczny obraz kraju pogrążonego w nędzy, jest jedynie twarzą tego co dzieje się w samym sercu Środkowoafrykańczyków. Wojny ich wyniszczyły. Na ile jednak na bezczelne kłamstwa można przymknąć oko odwołując się do trudnej sytuacji ich życia…?

… toż się to człowiek stresuje i pyta jak to będzie.

…są i łzy radości

Pozostają jednak radości, którym trudno odmówić siły spajającej z Czarną Ziemią. Cieszy przede wszystkim to przeświadczenie, że uczestniczy się w Misji Chrystusa i Kościoła. Że zostaliśmy posłani. Że nasze życie wpisane jest w Krzyż Chrystusa. Że to co dzieje się każdego dnia, zostało nam jasno nakreślone w Bożym Słowie.

Cieszą nas spotkania między nami misjonarzami, spotkania z miejscową ludnością. Są to spotkania pełne radości i spontaniczności.

Cieszy mnie też ich sposób bycia – choć bywa nie raz tak uciążliwy. Ich serca uwidaczniają się zwłaszcza w radości ich tańca. To jest coś, co chyba nigdy mi się nie znudzi – patrzeć jak tańczą. To nie jakieś banalne wyrażanie uczuć. Ale głębokie przeżycie religijne. Uwielbiam chwilę ofiarowania, kiedy ruszają w procesji z darami – starcy i młodzi, wszyscy pląsają. Podobnie podczas uwielbienia. Wówczas widzę to kim ci ludzie są. I widzę ich – tańczących, obecnych w Bożym Słowie, które medytujemy, czytamy, słuchamy. I ta świadomość spaja wszystko.

Moi Drodzy!

Lada moment, siódmego czerwca, nasi bracia odnowią śluby. Polecam ich Waszej modlitwie. Dwunastego czerwca natomiast, wyruszam do Domu. Będę w Polsce do 21 sierpnia. Weekend 23-24 czerwca będę głosił Słowo Boże w mojej rodzimej parafii w Rachowicach. Następną niedzielę zagoszczę we franciszkańskim klasztorze w Nysie. Zaś 7-8 lipca podzielę się usłyszanym Słowem w parafii franciszkańskiej w Katowicach-Panewnikach.

Przyznam otwarcie, że czas wakacji mam już dość obficie zaplanowany, ale w miarę możliwości z chęcią odpowiem na jakiekolwiek zaproszenia, bym mógł podzielić się misjonarskim doświadczeniem życia w Afryce. Jestem uchwytny pod adresem mailowym:
brat.symeon@gmail.com

Zostańcie z Bogiem! Do zobaczenia!!! +

Nzapa a bata mo +

Za: www.prowincja.panewniki.pl

Wpisy powiązane

VIII Zebranie pallotyńskiej Regii w Rio de Janeiro

Orędownicy dla młodych

Ks. Leszek Kryża SChr: Jeździmy na Ukrainę by pokazać, że zgodnie z apelami Papieża Franciszka – nie zapominamy o wojnie