„Ty, co się tam działo w kopalni w Potosi?” – zapytał mnie Gacek, czyli o. Dariusz Gaczyński, asystent prowincjalny ds. misji.
„Słuchałem kazania prowincjała na pasterce i mówił, że diabła tam zobaczył! – kontynuował. „Prowincjał mówił: że <<jeżeli tak wygląda piekło, to nie chce być tam nawet minuty>> i że <<zrobi wszystko, że by się tam nie dostać, i żeby nie być sam na sam z demonem w tych okropnych ciemnościach>>. Faktycznie diabła tam zobaczył?” – powtórzył Gacek, patrząc na mnie z niedowierzaniem…
W tym roku nie byłem na pasterce w Bazylice Franciszkanów i nie słyszałem tego kazania, ale przykład z kopalnią słyszałem już cztery razy na wcześniejszych kazaniach mojego przełożonego. Prowincjał dzielił się ze mną także przeżyciami z kopalni w Potosi oraz tym jakie zrobiła na nim wrażenie i jak trudne było dla niego to doświadczenie… Ale zacznijmy od początku…
Wyjazd do Potosi
W listopadzie ubiegłego roku, podczas wizytacji kanonicznej w Boliwii o. Marek Dubanik wraz z o. Henrym Cuellarem postanowili zabrać nas do Potosi – rodzinnego miasta byłego boliwijskiego kustosza o. Ronalda Armijo. Z tamtego terenu pochodzi także wielu naszych braci, więc tym bardziej chcieliśmy poznać miejsce i kulturę, w której wyrastali.
Gdy byliśmy już w Potosi, późnym popołudniem o. Marek zapytał, czy chcielibyśmy zobaczyć również kopalnię. Warto dodać, że Potosi w czasie konkwisty hiszpańskiej w XVI w. było jednym z najważniejszych – jeśli nie najważniejszym – miastem w Nowym Świecie. Dlaczego? Otóż, w tym mieście znajduje się góra ze srebra! Tak! Dobrze czytacie – góra ze srebra, a właściwie wzgórze, w którym znajdowały się ogromne pokłady srebra, złota i innych metali. Wydobywane w postaci rudy i innych związków, następnie przetapiane i formowane w sztabki lub monety transportowane były do Hiszpanii. O ich znaczeniu dla Korony chyba nie muszę się rozpisywać…
Szczyt bogactwa
To ogromne bogactwo! A ponieważ to góra, więc nie trzeba kopać w dół, wystarczy się wgryźć w jej zbocza i wydobywać… Wydobywać i wydobywać…! I tak czyniono przez wieki! Z tego powodu złota i srebra już niewiele zostało, ale są jeszcze inne, wciąż bardzo atrakcyjne minerały i rudy. Sama góra jest podziurawiona korytarzami jak ser szwajcarski, ale wciąż stanowi atrakcyjne miejsce zarobku dla wielu górników.
Wyruszyliśmy, by przyjrzeć się górze z bliska. Z centrum Potosi to zaledwie kilka minut. Szybko znaleźliśmy się obok bramy jednej z większych kopalni. Gdy wyszliśmy z samochodu podeszli do nas dwaj Boliwijczycy i zapytali, czy chcemy zwiedzić kopalnię „Możemy pokazać wam naszą kopalnię, która pamięta czasy hiszpańskiego najazdu” – zaproponowali. „Jak to <<waszą>> kopalnię?” – zdziwiłem się. Ich wygląd nie wskazywał na to, żeby byli właścicielami kopalni – zresztą, jednego widać na zdjęciach, więc możecie podzielić moje wątpliwości…
Prywatne kopalnie
„Tak, naszą kopalnię. Tu każdy może mieć swoją kopalnię.” „Wystarczy kilka osób, – tłumaczył, żeby założyć spółdzielnię, zapoznać się z zasadami i kopać.” Tutaj są setki, jak nie tysiące kopalń.” – dodał. Dla nas to trudne do zrozumienia, bo w Polsce państwo reguluje zasady wydobycia surowców, a to, co znajduje się pod ziemią jest własnością państwa. W Boliwii tak nie jest! Każdy w Potosi może kopać i wydobywać, co zechce. Wolna amerykanka!
Przyznam, że nie za bardzo ufałem temu człowiekowi. Myślałem, że to na pewno jakiś naciągacz. On, jakby przejrzał moje myśli, po chwili powiedział: „zapłacicie nam potem, a jak się wam nie spodoba, to nie musicie w ogóle płacić”. Takie postawienie sprawy zdecydowanie bardziej mi odpowiadało. Podobnie myśleli chyba moi towarzysze, bo po dość długim namyśle, zdecydowaliśmy się pójść za naszymi przewodnikami.
U wrót kopalni
Gdy po kilkunastu minutach marszu dotarliśmy do wejścia, naszym oczom ukazał się widok kopalni. Był raczej mizerny – dziura w zboczu góry i nic więcej. Po prawej stronie stały walące się rudery, w których odpoczywali górnicy… „I to wszystko?” – zdziwiliśmy się, nieco zawiedzeni. To, co widzieliśmy, zupełnie nie przypominało kopalni, jakie mamy w Polsce. Żadnych okazałych budynków, szybów, kręcących się kół, bram, wejść, itd. Po prostu dziura w górze! Szok! Obok, trochę urobku porozkładanego na kupkach i tyle!
„Poczekajcie chwilę” – powiedział nasz przewodnik. „Zaraz przyniosę wam kaski górnicze”. Wrócił za moment, niosąc dla każdego z nas po kasku. „Górnicy mają teraz przerwę, więc pożyczyli nam swoje kaski. Tu się włącza światło… i gotowe! Możemy zwiedzać.” – powiedział i ruszył w kierunku otworu w ścianie. Idąc za nim, z lekkim mrowieniem na plecach weszliśmy do ciemnego korytarza…
Podróż w ciemność
Drodzy czytelnicy, zapomnijcie o wygodnych przejściach, stemplach, podporach, szynach i świetle. Tam widać tylko tyle, ile oświetli wasza lampka na kasku, a kotarze bywają tak małe, że trzeba porządnie się schylać, aby przejść. „Jak transportujecie urobek?” – zapytaliśmy. Zaraz otrzymaliśmy uśmiech na twarzy przewodnika i szybką odpowiedź: „taczkami, albo na plecach, w workach. Oczywiście duże firmy mają maszyny, ale w większości kopalni urobek transportuje się ręcznie”. „Skałę też kujecie ręcznie? “ – pytaliśmy zdziwieni. „Czasami tak, ale zwykle strzelamy z dynamitu” – odpowiedział z uśmiechem, po czym pokazał nam nawiercone otwory, w które włożony był dynamit. „I to wszystko się nie zawali?” – kontynuowaliśmy z zaciekawieniem – „przecież tu nie ma żadnych podpór pod stropem?” „Czasami coś się zawali, ale rzadko” – brzmiała odpowiedź.
Przewodnik wyjaśniał nam zasady rządzące wydobyciem, opowiadał też o warunkach pracy, o wszechobecnym pyle, który jest bardziej zabójczy niż dynamit, bo powoduje śmiertelne choroby płuc. Mówił o współpracy i zasadach panujących w relacjach z innym, sąsiednimi kopalniami. Wiele korytarzy rożnych właścicieli przecina się ze sobą, a sąsiadujące wyrobiska przyczyniają się do kłótni i sporów. Miejscowy tłumaczył nam, że odstrzały urobku odbywają się zawsze o stałej porze… To akurat było dla mnie wątpliwe, bo jeżeli faktycznie tak jest, to oni nie mają chyba zegarków. Co chwila słychać było eksplozje, a ściany drżały, wywołując u nas gęsią skórkę.
Przewodnik opowiadał nam o czasach konkwisty, o niewolniczej pracy Indian i Afrykańczyków, którzy byli tu sprowadzani do pracy. Mówił o setkach tysięcy ofiar, które straciły tu życie, nie tylko z powodu niewolniczej pracy, ale też przez liczne choroby, przywiezione z Europy przez Hiszpanów jak np. ospa (nawiasem mówiąc, Hiszpanie do Europy też przywieźli stąd inne choroby, które dziesiątkowały ludność i od których polegli nie tylko wieszcze i artyści, ale również wielcy komunistyczni przywódcy).
W głąb Cerro Rico
Szliśmy coraz dalej i dalej, w głąb Bogatej góry – Cerro Rico – bo tak ją tutaj nazywają. Młody Boliwijczyk tłumaczył nam, że nie ma tutaj regularnych korytarzy, bo wydobycie odbywa się we wszystkich kierunkach, które wyznaczane są przez odkrywane żyły kruszcu i minerałów. Jeśli żyła idzie w prawo, kopie się w prawo, jeśli zaś prowadzi w dół, kopie się w dół… Gdy nie widać żyły, tworzy się mały korytarz, kopiąc tak głęboko, aż się ją znajdzie. „Chodniki górnicze” rozchodzą się we wszystkich możliwych kierunkach.
„I ty tu nie zabłądzisz?” – zapytałem. „Przecież tu nie ma żadnych oznaczeń”. „Nie zabłądzę! Trzeba się znać i mieć doświadczenie – to przecież moja kopalnia!” – odpowiedział przewodnik.
Co jakiś czas mijał nas jakiś górnik (tutaj pracują także dzieci – pod artykułem znajdziecie film o pracy dzieci, który został nakręcony w jednym z takich miejsc, zobaczcie), który po chwili znikał za rogiem, albo w jakiejś dziurze.
Ofiary dla El Tio
Tak doszliśmy do miejsca szczególnego w kopalni, miejsca, gdzie mieszkał El Tio – Wujek (czytaj diabeł, władca podziemi, bóg góry). Indianie nie potrafili poprawnie wymówić słowa Dios – znaczącego Bóg, mówili dijo, co potem zostało przekształcone w Tio). „Czy macie ofiarę dla El Tio?” – zapytał nasz przewodnik. „Liście koki albo alkohol? Do kopalni nie można wchodzić, bez ofiary dla niego!” No co, jak co, ale jakiemuś ohydnemu, siedzącemu w kupie śmieci posągowi, podobnemu do diabła nie będę dawał liści koki, a już na pewno nie alkoholu! Wytłumaczyliśmy naszemu przewodnikowi, że jesteśmy katolikami i nie składamy żadnych ofiar, żadnym posążkom, a na pewno nie takiemu badziewiu.
„A ty wierzysz w Boga?” Zapytałem. „Tak” – odpowiedział – „jestem katolikiem”. „Ale Bóg rządzi na powierzchni, a w kopalni rządzi El Tio. Bóg w kopalni nie ma władzy, tutaj musisz się przypodobać El Tio, żeby bezpiecznie pracować. Musisz codziennie składać mu ofiary”. – wyjaśnił przewodnik.
Ręce mi opadły. Chciało by się rzec „średniowiecze”, ale wbrew pozorom, średniowiecze to bardzo światły okres w historii ludzkości. „Średniowiecze”, nie tylko w wydobyciu, ale też w myśleniu…
Dziś, w Uroczystość Objawienia Pańskiego (Trzech Króli, albo Sześciu Króli – jak powiadają niektórzy :-)), jakoś tak mimowolnie wróciła mi ta refleksja. Prawdziwy Bóg nam się objawił, a my nie rozpoznajemy Go w całej pełni Jego Objawienia. W różnych częściach świata tworzymy sobie rozmaitych bożków, oddając im nasz czas, siły, wiarę, miłość, a nawet życie. I nie chodzi mi tylko o górników w Boliwii. To bardzo prości ludzie, zaniedbani duszpastersko i moralnie. Zaniedbani edukacyjnie. Nie chodzi o to, że składają ofiary posągowi wyobrażającemu diabła. Tak straszyli ich konkwistadorzy, – tłumaczył przewodnik – że jeżeli nie będą dobrze pracować to El Tio ich zabije, zniszczy, albo porwie do piekła.
Z ciemności do światła
Taki ohydny El Tio, może również mieszkać w zakamarkach naszego życia. Hołdujemy mu według powiedzenia: „Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek” i tłumaczymy się, że przecież jesteśmy katolikami. Mędrcy ze wschodu, którzy spotkali Jezusa i pełni radości wrócili do domu, uczą nas, komu składać ofiary i komu oddawać pokłony, tak, aby życie wypełniała prawdziwa radość i szczęście.
Po półtorej godziny zwiedzania wyszliśmy z kopalni, oddychając wprawdzie rzadkim (na wysokości ok. 4200 m n.p.m. jest ono bardzo rzadkie), ale świeżym powietrzem. Wyszliśmy z mroku do światła. Dosłownie i w przenośni. To trochę tak, jakby się wyszło z grobu. Wręczyliśmy przewodnikowi zapłatę – 40 boliwianos za osobę, pożegnaliśmy się i pojechaliśmy dalej. Górnicy zostali w swojej kopalni, ze swoją biedą (choć, jak przewodnik nas zapewniał, pracując tam można dość dobrze zarobić).
Gdy po pasterce rozmawiałem z Gackiem i dziś, gdy pisze ten tekst, wrócili mi na myśl ludzie z Cerro Rico w Potosi. Proszę Pana Boga, by w mroki kopalni weszła Jego światłość.
o. Jacek Michno/ak.