Szaleńczo jeździła samochodami, wydawała olbrzymie przyjęcia w najlepszych hotelach. Miała przy tym 10 dzieci. 6 czerwca zmarła jako karmelitanka w klasztorze amerykańskim Des Plaines.
Nazywała się Ann Russell Miller. Urodziła się 1928 r. Marzyła, żeby zostać zakonnicą, ale się zakochała. W wieku 20 lat wyszła za mąż za wiceprezesa energetycznej spółki z San Francisco Richarda Millera.
Należała do śmietanki towarzyskiej, organizowała wystawne przyjęcia, miła karnet do opery i 10 dzieci (pełną męską i żeńską drużynę koszykówki). – Nazywała to Planned Parenthood [Planowane Rodzicielstwo] – pisał jej najmłodszy syn Mark [Planned Parenthood to nazwa wielkiej amerykańskiej organizacji, zrzeszającej kliniki aborcyjne – przyp. JD].
– Miała milion i jednego przyjaciela. Paliła, piła, grała w karty. Nurkowała na otwartych akwenach. Prowadziła auta tak szybko i lekkomyślnie, że ludzie wysiadali z jej samochodu z bólem stopy od wciskania wyimaginowanego hamulca. Rzuciła palenie, alkohol i kofeinę tego samego dnia i jakoś udało jej się w rezultacie nie popełnić morderstwa – wspominał Mark.
Zabierała znajomych na wakacje na narty, rejsy jachtem po Morzy Śródziemnym i wykopaliska archeologiczne. Działała w zarządach 22 organizacji. Zbierała pieniądze dla studentów, bezdomnych dla Kościoła.
W swoje 61. urodziny urządziła w Hiltonie przyjęcie dla 800 gości. Jedli drogie owoce morza, słuchali muzyki orkiestrowej na żywo, a Ann podobno nosiła koronę z kwiatów i miała przywiązany balon wypełniony z helem, który mówił: „tu jestem”, żeby ludzie mogli ją znaleźć i się z nią pożegnać. Potem wstąpiła do Karmelu w Des Plaines. Zamieniła jedwabne parasolki, szaliki Hermesa o buty od Versace na szorstki brązowy habit, sandały i deskę przykrytą cienkim materacem – relacjonuje BBC.
Mówiła, że pierwsze 30 lat życia poświęciła sobie, drugie 30 – swoim dzieciom, a ostatnią trzecią część swojego życia (jak się okazało, też trzydziestoletnią) poświęci Bogu.
Miała 28 wnucząt – z których niektórych nigdy nie spotkała – i kilkunastu prawnuków. – Nasz związek był skomplikowany – przyznał jej syn Mark.
Podobno kiepsko śpiewała i spóźniała się z wykonywaniem obowiązków klasztornych.
Zmarła 6 czerwca br. w wieku 92 lat jako siostra Maria Józef od Trójcy, karmelitanka bosa.
Za: www.gosc.pl