Bracia Mniejsi: Misyjne wieści z Boali, RCA

Tym razem na świeżo, póki wspomnienia okraszone są jeszcze wrażeniami, które nie zdążyły ostygnąć, podzielę się z Wami tym, co było mi dane przeżyć przez ostatni tydzień. Jak wspomniałem ostatnio, ten czas miałem spędzić na wioskach i tak też się stało, choć po drodze było wiele przeszkód.

Zasadniczo dopiero wracałem do formy po chorobie, więc wciąż z tyłu głowy tliło się pytanie czy wyjazdu tego nie odłożyć. Jednak zbyt drastycznie naruszyłoby to mój dopieszczony plan, który zamyka się właściwie w maju… Drugim zmartwieniem był mój środek lokomocji. Po naszym powrocie z Bangui, mechanik trzymał nasz motor wciąż w swoim warsztacie. Przywiózł go nam w sobotę, 1-ego lutego, oznajmiając, że wyjeżdża na jeden dzień na spotkanie skautów i wróci w niedzielę popołudniu, by motor raz jeszcze przejrzeć przed moim wyjazdem w poniedziałek. Oczywiście było to postanowienie wielce życzeniowe. Chłopak wrócił do Boali w poniedziałek nad ranem. Ale jednak przyszedł na przegląd. Zdawało się, że wszystko gra. Wymieniono nie tylko cylinder ale także karburator. Znalazł gdzieś używany, domniemywać należy, że w lepszym stanie niż poprzedni. Motor zapalał za pierwszym razem, wszystko chodziło jak należy. Archange, bo tak ma na imię, zrobił jeszcze rundę próbną i odstawił motor na nasz plac. W poniedziałek rano zacząłem się więc pakować, układając w torbie wszystko co wcześniej już zanotowałem w dzienniku, pod tytułem „rzeczy niezbędne do wyprawy na wioski”. Tak więc kolejno pakowałem ciuchy, termos, scyzoryk, śpiwór, hamak, polar na zimne noce, skarpety, przybory toaletowe, Kindla, aparat fotograficzny, latarkę, power-bank-a, zeszyty opisane nazwą odwiedzanych miejscowości w których zapisujemy najważniejsze informacje z wizyty, różańce i krzyże na sprzedaż, albę, stuły, „małego księdza”, brewiarz, Pismo Święte, księgi liturgiczne… Jest tego trochę. W końcu przyszedł czas obiadu. Zjadłem ze smakiem i pozbierawszy manatki a otrzymawszy błogosławieństwo gwardiana, ruszyłem do wiosek najbardziej oddalonych od centrum parafii. Nie odjechałem jednak zbyt daleko, a motor zaczął odmawiać posłuszeństwa – tracił moc. Na szczęście pozostawałem wciąż w przestrzeni zasięgu telefonicznego, toteż po ok 30 minutach w sukurs przybyli mi brat Jean de Dieu z mechanikiem, Archange-em. Chłopak dmuchnął to tu, to tam, zakrztusił się wciąganą benzyną, odkręcił i wkręcił świecę i motor ruszył ale z trudem. Postanowił zatem wrócić motorem do swego warsztatu, bo jak stwierdził problem jest w karburatorze. Pojechaliśmy więc za nim. Na miejscu okazało się że jakieś śmieci z paliwa dostały się do karburatora i zablokowały dopływ benzyny do silnika. Problem rozwiązano a ja wyruszyłem raz jeszcze, tym razem z dwugodzinnym opóźnieniem. Ujechałem ok 12 km a do mojej świadomości dotarła zatrważająca informacja… zapomniałem hostii. Wszystko można sobie było podarować, ale akurat bez hostii dalsza wyprawa nie miała sensu. Kolejny telefon do „centrali”, a mój przełożony długo się nie zastanawiał tylko kazał mi czekać – przyjechał z hostiami po niespełna godzinie. Oj, wystawiłem jego cierpliwość na próbę, choć nie ukazał cienia rozdrażnienia, raczej machnął ręką i skwitował, że każdemu może się zdarzyć… A ja się pytam, co było przyczyną takiego mojego roztargnienia…

W końcu ruszyłem, już na dobre. Pora była jednak późna i dotarcie do celu mojej podróży – Bio, wioski oddalonej od Boali 62km, było niemożliwe. Po drodze miałem jeszcze kilka przesyłek do rozdania – zapowiedzi wizyt duszpasterskich i formacji katechistów w marcu. Dotarłem więc do Gbakassy, 12km od celu. Robiło się już jednak ciemno więc nie ryzykowałem dalszej podróży. Miejscowi przyjęli mnie bardzo ciepło: przygotowali posłanie (nie chciałem bowiem rozpakowywać mojego bagażu, by z rana czym prędzej ruszyć dalej) i podzielili się posiłkiem – trudno to było jakoś zidentyfikować, pozostańmy na stwierdzeniu „wnętrzności krowy”; flaczki na sucho : ) Dość wcześnie położyłem się na słomianym posłaniu, pod gołym niebem, ale z moskitierą(!) i otulony kocem zasnąłem. Rano, jak tylko zrobiło się widno, ok 5:45 wsiadłem na motor i pognałem do Bio, by odprawić zapowiedzianą wcześniej Eucharystię. Udało się : )

Myślę, że na tym moją szczegółową relację zakończę, a przejdę do podsumowania pewnych obserwacji, które w tymże czasie poczyniłem. Owe trzy wioski – Bio, Borofio i Bondara – w gruncie rzeczy wiele się nie różnią od pozostałych, które odwiedzałem w sektorze Pama (sektor leśny z rzeką Pama), niemniej jednak są one niczym zwierciadło, gdzie to, co gdzie indziej przemyka między oczami, tutaj uderza z całą siłą swej jaskrawości. Ostatnia wioska, Bondara, rzekłbym, znajduje się na końcu (mojego parafialnego) świata. Po dotarciu do Borofio (65 km od Boali), motor zagarażowałem pod strzechą i ruszyłem w podróż piechotą. Prawdą jest, że Bondara jest miejscowością położoną w górach a przez to dość odległą, ale nie są to „polskie góry”. Było to więc wyprawa niczym wędrówka w Bieszczadach, raz w górę raz z górki, pośród suchych traw a miejscami gęstym lasem. Nasza podróż trwała ok 3h z dwoma krótkimi przerwami. Jednak upał i brak formy, pozwolił odczuć wyjątkowość tej wizyty duszpasterskiej. Miasteczko jest rzeczywiście odosobnione. Wokół tylko lasy i małe poletka. Nieopodal przepływa strumień (w tej akurat porze roku jest to strumień, gdy spadną deszcze, będzie rzeka), urokliwie położony, pośród dużych głazów które tworzą małe kaskady. Jest też źródełko, które znajduje swe ujście w strumyku. Woda nadaje się do picia. Spędzałem tam dużo czasu, czytałem książkę, modliłem się, kąpałem i moczyłem nogi… Były ku temu co najmniej dwa powody – pierwszym był nieubłagany skwar podczas dnia, którego można było uniknąć przesiadując nad rzeką, w cieniu gęstego lasu tropikalnego; drugim powodem było, że wioska w ciągu dnia pustoszała – wszyscy wyruszali do buszy – bo w domu ciężko było wysiedzieć w takiej „hicy”. A gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że upałom towarzyszom małe muszki, które nie tyle co gryzą co wchodzą do wszystkich możliwych miejsc, które nadają się do spenetrowania – oczy, uszy, nos, usta… to na dobrą sprawę w wiosce nie ma czego szukać. Nad rzeką takowych muszek było zdecydowanie mniej.

Ludzie wybierający się do buszu idą szukać jedzenia – niektórzy polują (choć to jeszcze nie najlepsza pora), niektórzy idą na swoje pola, inni łowią ryby, choć rybo branie odbywa się zasadniczo wieczorem – w osłupienie wprawił mnie widok młodych chłopców – 8-12 letnich wyruszających wieczorem na ryby: idą nad rzekę, tam zastawiają sieci, tam nocują, tam czekają i wracają późną nocą… Powtórzę raz jeszcze: bez „pełnoletniego opiekuna”. Idą w swoich na wpół rozdartych portkach, z nożami w rękach i uśmiechem na twarzy. A nie przychodzą z pustymi rękami!

Noce zaś bywały zimne. Jednego dnia, aż do godziny 8h00 siedzieliśmy popijając kawę i pocierając zmarznięte ramiona i uda. To wszystko mocno zmodelowało mój program duszpasterski. Mszę rozpoczynaliśmy gdy zrobiło się trochę cieplej. Po Mszy, jako że chorych pozostających w domach nie było, miałem „wolne” aż do godzin wieczornych, kiedy wszyscy wracali do domów. Wtedy to można było zebrać katechumenów, przeprowadzić katechezę oraz zgromadzić wiernych na modlitwę różańcową, której nomen omen trzeba ich było nauczyć… Modlitwę Ojcze nasz oraz Zdrowaś Maryjo wszyscy znają, ale jak to poukładać na paciorkach różańcach to już wyższa szkoła jazdy. To co jednak buduje, to ich ciąg do nauki. Chcą wiedzieć, chcą postawić kolejny krok, chcą być bliżej. Niestety w wiosce brak jakiegokolwiek nauczyciela. Jeszcze dwa miesiące temu był jeden. Rozpoczął nawet edukacje. Ale pewnego razu przyszła piękna dziewczyna sprzedawać mydło, sól i zapałki, zakochał się i poszedł za nią do wielkiego miasta, gdzie mydło, sól i zapałki można dostać na targu u miejscowych. I tyle było ze szkoły. Wszyscy praktycznie są analfabetami. Katechista umie czytać ale nie potrafi pisać. Jest jednak niezmordowany i wylewa siódme poty, by czegoś nauczyć tych którzy przygotowują się do chrztu lub pierwszej komunii. Oczywiście ma to wszystko swoje konsekwencje… Chyba najbardziej jaskrawe widać podczas Eucharystii.

Początkowo (tzn. nie tylko w Bondarze ale i w innych wioskach gdzie problemy są podobne), bardzo mnie to irytowało: ludzie nie znają odpowiedzi podczas Mszy, recytują natomiast teksty przeznaczone dla kapłana, jak słowa przeistoczenia czy doksologii („Przez Chrystusa, z Chrystusem i w Chrystusie…”). W poprzednich wioskach starałem się to korygować i po Eucharystii robiłem małą katechezę. Tym razem jednak odpuściłem (ku oburzeniu liturgistów ;) ). To ludzie, którzy nie potrafią czytać ani pisać, którzy uczestnicą w Eucharystii raz lub dwa razy w roku, którzy jednak gromadzą się na celebracji której znaczenie tłumaczy się jako „dziękczynienie”, i tańczą i klaszczą w dłonie uwielbiając Boga, który ich stworzył i który posyła im swojego kapłana… to ludzie, których serca są tak pełne modlitwy i dziecinnej prostoty… cóż więc ma za znaczenie, że podczas ofiarowania śpiewają o tym, że Bóg karmi ich Chlebem Aniołów, a podczas Komunii wyśpiewują „Chwała na wysokości Bogu…”(powtarzając tylko refren, bo dalszy tekst im uciekł)… Serce ściska i budzi ku refleksji, czy ja który mówię tak jak trzeba i to co trzeba, wypowiadam te słowa z taką „pełnią modlitwy” jak oni…?

Pięknie pokazała mi to dzisiejsza Ewangelia (Mk 7,1-13). „Ten lud czci mnie słowami, lecz ich serce jest daleko ode mnie…”. Jezus ma wśród swoich uczniów Żydów i pogan. Jedni starają się trzymać przepisów i je skrupulatnie zachowują. Inni po prostu są z Jezusem i spożywają z Nim posiłek.

Ograniczyłem się zatem do tego, że w miejscach gdzie Lud Boży powinien był zabrać głos, poprosiłem, by powtarzali za mną linijka po linijce: „Niech Pan przyjmie ofiarę z rąk twoich…”, „Święty Święty Święty, Pan Bóg Zastępów…”, „Chrystus umarł, Chrystus zmartwychwstał, Chrystus powróci…”, „Bo Twoje jest Królestwo i Potęga…”… i tak to dobrnęliśmy do kończącego Eucharystię błogosławieństwa, gdzie po słowach „Niech Was błogosławi Bóg wszechmogący, Ojciec i Syn i Duch Święty”… dopowiedzieli „jak była na początku teraz i zawsze i na wieki wieków. Amen” ; )

Te kilka dni wśród moich braci w wierze poświęciłem zatem, na ile to było możliwe, na katechezę. Z dziećmi o sakramentach, z wiernymi o Eucharystii a z katechistą na temat prowadzenia katechezy i celebracji niedzielnej bez kapłana.

Moja droga powrotna była równie daleka. Ruszyliśmy jednak dużo wcześniej. Po wczesno-porannej Mszy, byliśmy na trasie już ok 7h30. Dotarliśmy do Borofio ok 10:30, zjedliśmy trochę dziczyzny i wsiadłszy na motor ruszyłem w drogę, by pokonać kolejne 65 km dzielące mnie od domu. W drodze motor raz mi zgasł, przeprawiając się przez rzekę. Później nie chciał odpalić. Ale w końcu przy pomocy przybyłego po 1,5h mechanika z okolicznej wioski wskrzesiliśmy go i ruszyłem do domu. Dotarłem do Boali dzień przed przewidywanym powrotem. To z racji na przewidywania, że podróż z Bondary do Borofio zajmie mi cały dzień (a nie 3h). Miałem więc nocować w Borofio, by następnego dnia motorem wrócić do Boali. Skoro jednak w do Borofio dotarłem przed południem, wyruszyłem w drogę tego samego dnia.

Teraz będąc już na miejscu, nabieram sił na kolejne wyzwania. Luty zdaje się być dość luźny. Przede mną sobotnia, jednodniowa pielgrzymka z katechistami oraz trzydniowa formacja dla par i małżeństw, którą w Boali poprowadzi małżeństwo odpowiedzialne za duszpasterstwo rodzin w Archidiecezji. Później kolejna comiesięczna wizyta w Bangui no i zacznie się Wielki Post. A później zobaczymy : )

Za: www.prowincja.panewniki.pl

Wpisy powiązane

Kalendarz wydarzeń Roku Jubileuszowego 2025

Karmelici: Spotkanie Rad Generalnych OCARM i OCD w Rzymie

Alojzy Chrószcz OMI: w Kamerunie małe rzeczy potrafią ludziom dawać radość