Tak jak ostatnio brakowało tematów do rozwinięcia, a dom nieco wypustoszał, tak tym razem rzecz ma się wręcz odwrotnie – dom wypełnił się nowymi braćmi (choć tylko na chwilę, to jednak) a i życie niesie mnóstwo nowych wyzwań i obowiązków. Wraz z wylotem Normana do Polski, odpowiedzialność za dom i wspólnotę spadła na moje barki. Po kilku tygodniach muszę stwierdzić, że przycisnęła mnie do podłoża. Stwierdzenie jest jednak o tyle niefortunne, że tak właściwie, odpowiedzialność ta, nie tyle mnie unieruchomiła, co wprowadziła w cyklon zdarzeń, przeżyć i decyzji. Pozwoliłem ponieść się chwili aktualnej i straciłem kontrolę. Czyli stało się coś co totalnie mnie sparaliżowało – życie wymknęło mi się ze schematów. Plan dnia się zachwiał, rytm życia stał się nierytmiczny, harmonia klasztorna wypełniła się kakofonią. Tak to przynajmniej wyglądało z mojej perspektywy. Oczywiście czas medytacji i spotkania ze Słowem Bożym dają inne światło. Wreszcie coś mnie wyrwało z mojego więzienia. Wreszcie dałem się ponieść życiu. Wreszcie wyrwało się ono z moich rąk i wzięło mnie w obroty. I choć taneczne kroki często myliłem, deptając stopy Towarzysza w tańcu, to w gruncie rzeczy lepiej tańczyć nieudolnie niż podpierać ścianę. Wielkim zwycięstwem tego czasu był czas adoracji oraz w miarę stabilne poranki. Pobudka o 4. 30, czas na kawę, różaniec, medytację nad Słowem ukoronowane wspólną modlitwą brewiarzową i Eucharystią. To co działo się później… trudno odtworzyć.
Wiele godzin spędzałem za kółkiem. Jeździłem na zakupy, za papierami lub posługując siostrom. Udało nam się uzyskać paszporty dla naszych braci zaczerpnąć koniecznych informacji dotyczących szczepionek na wyjazd do Congo-Brazza. Pozostaje nam wciąż do załatwienia Visa (mamy już zaproszenia) oraz bilety. Ufam że najbliższy tydzień będzie kluczowy. Wyprawy do miasta wiążą się też z obecnością sióstr franciszkanek z Zemio. Jak wspominałem w ostatnim mailu, rebelia posuwała się na wschód. Ostatecznie dotarła do Zemio, gdzie miejscowi muzułmanie stawiali solidny opór. Ostatecznie zostali przełamani przez Anti-Balakę. Choć z czasem Seleka zmobilizowała siły i znów rządzi. Oczywiście w Zemio stacjonuje jednostka wojskowa Zjednoczonych Narodów Afryki, ale ich skuteczność jest wątpliwa. Po kilkudziesięciu dniach strzelaniny, strachu i problemów z wyżywieniem, siostry podjęły decyzję o opuszczeniu misji. Na raty zjechały do Bangui. Zamieszkały u sióstr Dominikanek. Przygotowują się do wylotu do Hiszpanii oraz do rodzimych krajów w Ameryce Centralnej (Peru, Salvador, Costa Rica). Towarzyszę im w przygotowaniach i w zakupach. Zanim zacznę o tym co działo się w wakacyjnych miesiącach, muszę nadmienić mały szczegół. Czerwiec zakończyłem bardzo miłym akcentem. Proboszcz katedry w Bangui szukał kapłanów dyspozycyjnych do spowiedzi przed niedzielą kończącą rok duszpasterski w archidiecezji. Zjechaliśmy się zatem w sobotnie popołudnie do katedry Matki Bożej Niepokalanie Poczętej. Indywidualna spowiedź została rozpoczęta wspólnym nabożeństwem Słowa Bożego. Później wskazano nam miejsca. Ku memu zaskoczeniu zostałem zaprowadzony w tył kościoła i posadzony w konfesjonale, w którym to przed blisko dwoma laty papież Franciszek wyspowiadał kilka osób podczas swojej wizyty apostolskie w RCA na rozpoczęcie Roku Miłosierdzia. Spowiedź w centrum stolicy była pięknym
doświadczeniem. Mogłem dostrzec kolosalną różnicę między dojrzałością wiary ludzi z miasta i ludzi z wiosek, które odwiedzamy w ciągu roku. To wlało nadzieję!
Z nowym miesiącem w kalendarzu pojawiły się nowe adnotacje: przyloty braci. Wpierw bp Thaddée Zbigniew Kusy, który zatrzymał się u nas na kilka dni w drodze do Polski, przez Kamerun. Następnego dnia świętowaliśmy wspólnie przylot nowego misjonarza do RCA, brata Hieronima. Cóż za radość! Widok brata, z którym przeżyłem kilka lat wspólnej formacji (i adoracji), dał takie nowe poczucie realności tego, gdzie jestem. Że to nie sen, nie bajka, nie fikcja. Wraz z jego przybyciem Afryka stała się dla mnie bardziej realna. Jego obecność jakby mówi: „To się dzieje naprawdę!”. Nie wiem czy rozumiecie… trudno mi to jakoś ubrać w słowa ; ) Afryka szybko wzięła nas w swoje czarne dłonie i każdy kolejny dzień był coraz bardziej aktywny i gorący – choć pogoda była na wskroś nie-afrykańska: pochmurno, chłodno, wilgotno, deszczowo… Zaczęliśmy od pogrzebu … : ] Kilka dni przed przyjazdem Hieronima zmarł pewien brat zakonny ze wspólnoty Frères de charité. Pogrzeb przewidziano na środę, w parafii św. Antoniego z Padwy. Więc u nas. Toteż pojechaliśmy. Później wszyscy uczestnicy zostali zaproszeniu na poczęstunek do ogrodów arcybiskupa. Mimo, że okoliczności smutne, to jednak także w tej sytuacji mogliśmy odkrywać Afrykę. Wpierw tradycje dotyczące ceremonii pogrzebowej – tańce i śpiewy, które wciąż zmuszają mnie do refleksji i zadumy nad tajemnicą śmierci, później natomiast kosztowaliśmy afrykańskiej kuchni w ogrodach nieobecnego w tych dniach kardynała.
Niezwłocznie też rozpoczęliśmy zabiegi o prawo jazdy dla Hieronima oraz postaraliśmy się o jego łączność ze światem zakupując miejscową kartę SIM. Z telefonem sprawy potoczyły się bardzo płynnie, niczym wartkie potoki przetaczające się po ulicach Bangui po ulewnych deszczach owych dni. Co się zaś tyczy prawa jazdy… czekamy. Wszystkie dokumenty złożone, opłaty uregulowane. Brak dokumentów nie przeszkodził nam jednak rozpocząć nauki jazdy motorem. W wolnych chwilach wybraliśmy się na podmiejskie dróżki, by opanować podstawy. Tak oto Hirek jest już gotów przemieszczać się między domem, siostrami, parafią… Brakuje mu jedynie prawa wyjazdu na drogi asfaltowe.