Pomagała ludziom masażami. I choć to z tym talentem kojarzy ją najwięcej osób, jej historia pokazuje, że powołanie do służby w Kościele ma różne drogi i potrafi przetrwać wszelkie przeciwności.
Od lat była najstarszą siostrą małej wspólnoty misjonarek Krwi Chrystusa w Wilkanowie. Pochodząca z Kraśnika (35-tysięcznego miasta) Henryka nie od razu zdecydowała się pójść za głosem powołania. W rodzinnych stronach też ją dobrze znano. Była bowiem jak matka dla marginesu społecznego, dla rodzin, w których alkohol, przemoc i wszelka inna patologia zniszczyły miłość.
Miała zaledwie 18 lat, kiedy wyszła za mąż. To była pierwsza i największa miłość – bo tak chcieli rodzice. Była im posłuszna. Ufała im. Urodziła troje dzieci – dwóch synów i córkę. W ich domu wiecznie było tłoczno. Serdeczność matki udzielała się dzieciom, więc koledzy i koleżanki wiedzieli, gdzie się można dobrze bawić. Czas biegł. Życie toczyło się swoim wartkim nurtem. Henryka, szczęśliwa żona, matka i działaczka społeczna, nie myślała ani o tym, jak szybko rosną dzieci, ani o tym, że jej sił ubywa. Przecież życie, jak młodość, trwa wiecznie.
Pierwsze mocne doświadczenie to zamążpójście córki. A potem narodziny pierwszej wnuczki. Chwila zastanowienia i żartująca bez przerwy Henryka była gotowa nadal być najszczęśliwszą kobietą na świecie. Chociaż już babcią. Był rok 1980. Arkadiusz, jeden z synów, wracał motorem z wizyty u swojej siostry. Cieszył się, że ma tak urodziwą siostrzenicę. I wtedy świat się skończył. Nie tylko dla niego. Matka, która stoi nad grobem swojego dziecka – to wbrew naturze! Nie taka kolejność jest wpisana w głębię ludzkiego serca. Matczynego serca. To jednak nie koniec. Wciągu tamtego długiego roku, potwornego roku, Henryka stanęła nad grobem także swojego męża oraz matki.
Kryzys ekonomiczny i bunt społeczeństwa nie były jednak tak ważne dla wielu ludzi, jak fakt, że coś stało się z Henryką. Że ta pełna życia kobieta gasła w oczach. Że brakowało jej sił do służenia innym. A przecież oni wciąż chcieli mieć swoją orędowniczkę. Wciąż potrzebowali załatwiać swoje sprawy. Byli bezradni, dlatego musieli być bezwzględni. Walczyli o swoje. Pod płaszczykiem współczucia ciągle myśleli o swoich brakach, niedogodnościach, lękach i biedzie. Nie umieli odpuścić. Bo podarować sobie oznaczało dla nich stanąć nad krawędzią przepaści. Cel więc był wciąż ten sam: mieć po swojej stronie Henrykę. Swoim biadoleniem i łzami zarazić ją do działania. Jak ją jednak wyrwać z tego odrętwienia? Trzeba było znaleźć sposób, zmienić taktykę.
Teraz zaczynało się więc od słów pocieszenia, od wyrazów zrozumienia, od serdeczności obliczonej co do jednego uderzenia serca. A potem, gdy weszło się już w jej świat, kiedy zaistniało się dla niej, trzeba było zaatakować: prosić o pomoc. Trzeba było być bezwzględnym: pokazać swoje rany, wytrzeszczyć załzawione oczy i ckliwie łkać, by chciała na chwilę zapomnieć o swoim bólu i zająć się “ważniejszymi” sprawami. Udało się! Petycja napisana, mieszkanie przyznane, chłop w więzieniu – nikt nie pytał o koszty. Mieli swoje. Henryka jednak miała coraz mniej. Musiała uciec, żeby się nie wykończyć. Odeszła na rentę. Miała 46 lat i nie lada problem.
Gdy po tamtej stronie życia są ci, których się kocha, trzeba szukać sposobu na bliskość. Na nową jakość małżeńskiej, dziecięcej i matczynej miłości. Henryka poświęciła się modlitwie za zmarłych. Co więcej, zaczęła dopingować coraz liczniejszą grupę do szczególnej troski o dusze czyśćcowe. Kiedy przyszła propozycja, by poprowadzić lubelską wspólnotę Krwi Chrystusa, wszystko złożyło się w doskonałą całość. Henryka znowu była w swoim żywiole. Wróciły jej siły, bo miłość przestała cierpieć. Została obmyta we Krwi Baranka. Stała się nowa, mało tego – ta nowość była nie z tej ziemi. Bóg wiedział, co robi. Henryka także. I to coraz bardziej.
“Ze swojego pragnienia mama nigdy się nam nie zwierzała. Mieliśmy swoje życie, ona żyła Kościołem. Dla nas ważne było, że odzyskaliśmy naszą mamę dla siebie, taką, jaką znaliśmy przed tamtym tragicznym rokiem: pełną radości, żartującą, roześmianą, wciąż na szóstym biegu. Takie duże dziecko” – opowiadał nam Jerzy, syn Henryki, zawodowy kierowca ciężarówki. “Nie pamiętam szczegółów. Czy w ogóle był jakiś jeden, konkretny moment? Pamiętam tylko wrażenie, moje i żony, że to nie pasuje do mamy. Skupienie, wyciszenie, asceza w zachowaniu – słowem: zakon. To nie dla niej! – krzyczało serce, a jeszcze dotkliwsza była niepewność: to znaczy, że znowu ją stracimy?” – wracał do wspomnień sprzed lat.
Henryka jako wdowa miała otwartą drogę do życia zakonnego. Skorzystała z niej. “Pan Bóg wie, co robi. On daje powołanie, On proponuje najlepszą drogę. Czasami bywają zabawne sytuacje, kiedy trzeba się tłumaczyć, jak to się stało, że moja mama jest zakonnicą. Ale ostatecznie po wyjaśnieniach jest spokój” – podkreślał syn, który na ślubach wieczystych swojej mamy czuł, że podzielił się naprawdę tą kobietą z Panem Bogiem. “Właściwie to jeszcze więcej: ja Mu ją oddałem” – precyzował.
Sama s. Henryka wielokrotnie opowiada, że właściwie to jako nastolatka myślała o zakonie. Wtedy jednak trzeba było mieć sporą wyprawkę do klasztoru i błogosławieństwo rodziców. Ponieważ ani na jedno, ani na drugie nie mogła liczyć, pokochała plan, który zadali jej rodzice. Jednak przez całe życie Pan Bóg zachował w niej wszystko to, co świetnie sprawdza się w zakonie: posłuszeństwo, otwartość na ludzi, dyspozycyjność i dążenie do “coraz więcej”.
Taka była do końca. Mimo podeszłego wieku można ją było spotkać nie tylko w kaplicy czy przy stole. Służyła klasztorowi w najróżniejszy sposób, pomagając przy pracach domowych. Miała też wyjątkowy dar. Potrafiła za pomocą masażu pomóc ludziom w najróżniejszych problemach zdrowotnych. To głównie z tego powodu ciągnęły do niej tłumy.
Zmarła 5 stycznia po godz. 10. Uroczystości pogrzebowe zaplanowano na 12 stycznia na godz. 12 w Rawie Mazowieckiej. Wcześniej, 7 stycznia, w Wilkanowie o godz. 15 pożegnają ją siostry ze Zgromadzenia Misjonarek Krwi Chrystusa i najbliżsi z Dolnego Śląska.