W szpitalu w Lublinie 30 października br. zmarł w wieku 58 lat ks. Stanisław Mleczko SCJ. Kursowi koledzy nazywali go nieraz „Serduszko”.
Są księża bardzo aktywni w mediach społecznościowych i tradycyjnych, których wypowiedzi i wizerunki łatwo wyszukać. W przypadku ks. Stanisława Mleczki niełatwo czegokolwiek znaleźć, oprócz zdjęć z parafii Dobrego Pasterza w Lublinie, w której pomagał duszpastersko. Trafił tutaj po długoletniej pracy w grupie misjonarzy krajowych, choć i stąd wyruszał nieraz w Polskę, głosząc rekolekcje czy misje intronizacyjne Serca Jezusowego.
Pochodził z podtarnowskich Jadownik (ur.04.04.1962 r.), miejsca aż siedmiu powołań do Zgromadzenia Księży Sercanów i słynnych murarzy. Jego ojciec znalazł się w ekipie, która odbudowywała mury stopnickiego klasztoru. W sercańskie szeregi Staszek wstąpił w 1982 r. a rok poźniej (25.09. 1983 r.) zakończył nowicjat w Pliszczynie pierwszą profesją razem z kolegami, z których jeden – Zbyszek Mańko chciał być bratem zakonnym. Był to ostatni rocznik sercanów, jaki w tym miejscu składał profesję. Następne czyniły to już w Stopnicy.
Świecenia kapłańskie w Stadnikach przyjął w gronie ośmiu diakonów w dniu 10 czerwca 1989 r. z rąk bp Stanisława Smoleńskiego, sufragana krakowskiego.
W seminarium dał się poznać jako życzliwy, pracowity i skory do żartów, szczególnie podczas różnych uroczystości w aulli, których w tamtych latach było niemało. Wystarczyło, że Stachu ubrał jakąś kufajkę, cholewy i beret, a wszyscy na widowni zrywali boki.
– Do historii przeszło spotkanie z okazji św. Mikołaja, w którego rolę się wcielił i bez żadnego scenariusza potrafił wszystkich rozbawić przy rozdawaniu prezentów, nawet poważnych profesorów – wspomina ks. Krzysztof Zimończyk, podkreślając jego specyficzne poczucie humoru i charakterystyczny, głośny śmiech. Jak dodaje, Stachu także w sytuacji różnych problemów na roczniku, rozładowywał napięcie humorem, stąd przylgnęło do niego określenie „Serduszko”.
Pogodne usposobienie Staszka podkreśla inny rocznikowy kolega ks. Andrzej Małek.
– Lubiliśmy towarzystwo Staszka, bo wnosił w rozmowę ciekawe komentarze, a przede wszystkim podsumowywał wypowiedzi jakimś dowcipem, co wszystkich wprawiało w pogodny nastrój – wspomina, dodając, że lubił długie spacery i wycieczki na rowerze, co często czynił, gdy mieszkał w Gdyni i jako „wypożyczony” razem z ks. Jerzym Wojcikiem do pracy w parafii w Tuszynie w diecezji łódzkiej.
Jego pierwszą parafią była Binczarowa k. Grybowa, gdzie jest wspominany dotąd przez mieszkańców, co poświadcza ks. Marek Romańczyk, były proboszcz tej sercańskiej parafii.
– Często Stachu brał plecak i wyruszał na wioskę i przynosił różne produkty, jakie otrzymywał „po drodze” od ludzi: masło, ser, jajka. Z każdym chwilę porozmawiał, coś dobrego powiedział. Nie wywyższał się. Był otwarty na ludzi i naturalny, co parafianie sobie cenilii – wspomina ks. Romańczyk. Jako kursowy kolega podkreśla, że wnosił dobrego ducha do rocznika.
– Z rękawa sypał różne dowcipne skojarzenia. To nie było sztuczne, wyczytane, ale jego autorstwa. Jednym zdaniem potrafił spuentować jakieś zdarzenie – podsumowuje ekonom prowincjalny.
– Staszka zapamiętam jako człowieka bardzo pogodnego i tryskającego humorem. Równocześnie jako człowieka skromnego i prostolinijnego. Miał talenty aktorskie, potrafił nas rozbawić „na poczekaniu” jednym zdaniem – opowiada ks. Dariusz Salamon, kolejny kolega.
Po kilkuletnim stażu duszpasterskim w Binczarowej i Tuszynie, Staszek dołączył do grupy misjonarzy krajowych i rekolekcjonistów. Ta praca wciągnęła go na całego i lubił ją. W tym czasie ktoś nadał mu inny pseudonim – „Boży Rycerz”.
– Byłem razem z nim na jednej pracy rekolekcyjnej. Podziwiałem wówczas jego zapał i werwę w głoszeniu kazań. Widać było, że cieszyło go głoszenie rekolekcji, wszystkie spotkania, nauki stanowe, a zwłaszcza miał smykałkę do zaciekawienia opowiadaniami dzieci – relacjonuje ks. Salamon
– Miałem okazję w latach 90-tych głosić z nim rekolekcje wielkopostne. Byłem pod wrażeniem jego zdolności radzenia sobie z dziećmi i szkolną młodzieżą. Były to wtedy „masówki” i niełatwo było zapanować w czasie nauk nad spokojem, a on to jakoś potrafił – mówi ks. Zimończyk.
– Jak przymknął oczy i zaczął kazanie…. to dym i ogień. „Strzelał” słowem Bożym niczym karabin maszynowy – dopowiada kolega z rocznika ks. Józef Lach, zauważając, że Staszek był misjonarzem ludowym na całego.
Również ks. Józef Gaweł, który był wychowawcą Staszka w nowicjacie potwierdza, że realizował się najlepiej jako rekolekcjonista.
– Słyszałem od innych księży, że chętnie wierni słuchali jego płomiennych kazań, a niektórzy proboszczowie prosili o więcej nauk – zaznacza, dodając, że jako nowicjusz był zgodliwy i życzliwy dla innych.
Koledzy podkreślają również, że jako misjonarz był na bieżąco z tym, co dzieje się w świecie i w kraju, że dużo czytał. Miał też swoistą pobożność i lubił się modlić. Owa specyficzna pobożność wyrażała się m.in. w zbieraniu starych „świętych” obrazów i pamiątek z rodzinnych stron. Niektóre ołtarzyki sam urządzał. Pełno ich miał w swym pokoju w domu sercanów na Czechowie w Lublinie, gdzie zamieszkał w 2010 r. i pomagał w duszpasterstwie parafialnym.
– Był bardzo solidny w tym, co robił, a szczególnie wiele godzin służył w konfesjonale. Opiekował się też tutejszym Apostolstwem Dobrej Śmierci, Legionem Maryi i Warsztatami Terapii Zajęciowej dla niepełnosprawnych, dla których co tydzień odprawiał Mszę św. i organizował spotkania okolicznościowe – mówi proboszcz parafii Dobrego Pasterza ks. Andrzej Gruszka SCJ, dodając, że Stachu zachował pogodne usposobienie do końca, a parafianie, a szczególnie jego podopieczni otoczyli go swoją modlitwą, gdy przebywał w szpitalu.
W październiku odprawił jeszcze swoje rekolekcje kapłańskie. Był już bardziej wyciszony, mniej chętny do żartów, jakby skupiony na innej rzeczywistości. Być może pandemia jeszcze bardziej skłoniła go do refleksji nad kruchością życia i ożywiła pragnienie gotowości na ten trudny moment, który mógł przyjść w każdej chwili.
Mottem Apostolstwa Dobrej Śmierci, którym się opiekował w parafii są słowa: „Czuwajcie więc, bo nie znacie dnia ani godziny„. Wydaje się, że Stachu nie znając godziny swego odejścia czuwał w swym życiu kapłańskim i zakonnym, by owa godzina była dla niego szczęśliwa.
Ks. Andrzej Sawulski SCJ