Najpiękniejsza droga świata

Redaktor naczelny dominikańskiego miesięcznika „W drodze” o swojej pielgrzymce do grobu Świętego Jakuba Apostoła.

W końcu żadna pielgrzymka nie została wymyślona po to, żeby rozwiązywać jakiekolwiek problemy, raczej żeby pośród nich oddawać cześć Bogu.

– Nie wiem, dlaczego się zdecydowałem – mówi Adam. Szpakowaty, energiczny, dobrze po pięćdziesiątce. Ma na sobie znoszony, mocno sprany czerwony t-shirt. Od lat 80. ubiegłego wieku mieszka z rodziną w Bordeaux. Rozmawia ze mną i jednocześnie smaruje opuchniętą nogę żelem z ibuprofenem. – W piątek byłem na kontrolnych badaniach, potem szybkie pakowanie, kilka godzin pociągiem do San Sebastián i się zaczęło. Dlaczego? Naprawdę nie wiem.

Od dłuższego czasu idzie z bolącą nogą. Na początku, żeby dobrze zacząć, szedł w butach trekkingowych, bo miał doświadczenie wędrowania w górach. Szybko przerzucił się na sandały i skarpety. – Tak jest najwygodniej. Nie da się wytrzymać w takim upale w pełnych butach. Poza tym but uwiera nogę.

Opuchlizna jest spora. Adam jednak z żelazną konsekwencją przebiera nogami. – Czasem trzeba powłóczyć, bo ból jest nie do zniesienia i idzie się wyłącznie siłą woli.

Przez najbliższe dwa tygodnie będziemy się z nim mijać, choć uczciwiej byłoby napisać: będziemy za nim próbowali nadążyć, bo tempo marszu ma prawdziwie mordercze. Dla nas jest doświadczonym weteranem. Z Iruñy do Santiago de Compostela to prawie 700 km. Z naszymi 350 km z Oviedo wydajemy się niepoważni.

Słucham go łapczywie, w myślach zadając sobie to samo pytanie: – Dlaczego się zdecydowałem? – i robiąc jednocześnie szybki rachunek własnych motywów. W pierwszym odruchu powtarzam zapamiętaną ze Stasiuka frazę, że podróżować znaczy żyć, a w każdym razie żyć podwójnie, potrójnie, wielokrotnie.

Czy to wystarczy za odpowiedź? Czy powinienem jej szukać głębiej, w chrześcijańskim paradygmacie o tym, że wszyscy jesteśmy pielgrzymami i warto dla przypomnienia i utrwalenia tożsamości wracać i odkurzać tę prawdę? Trudno powiedzieć.

Na plecach czuć oddech wielkości drogi, którą pod koniec XV wieku papież uznał za równoważną z pielgrzymką do Jerozolimy. Warto zapamiętać ten papieski gest, bo oznacza on ni mniej, ni więcej tyle, że choć zewnętrznie zmierza się do miejsca świętego i słynącego łaską, to najważniejsze jest to, co wewnątrz, i trzeba dać się poprowadzić, przebić przez entourage zjawisk, miejsc i ludzi, szukając odpowiedzi na pytanie najważniejsze: Gdzie mieszka i jaki jest On, Syn Boży, Wcielone Słowo, działający za pośrednictwem apostoła Jakuba? Droga śladami muszli skupia jak w soczewce wszystko, co sam powiedział: – Nauczycielu, gdzie mieszkasz? – Chodźcie, a zobaczycie…

Wracam pamięcią do maila, od którego wszystko się zaczęło, z „propozycją nie do odrzucenia”, kończącego się zdaniem jak zalotnie puszczone oko: „Byłoby super, nie uważasz?”. Tamta propozycja, przejścia „do Jakuba”, wspólnego przeżycia asfaltowego ciepła, pyłu drogi i gorąca Hiszpanii, przypomina mi się teraz, gdy siedzę na ławce, popijam wodę, na której etykiecie widnieje nazwa „muy débil”, i patrzę, jak chmury suną nad miastem, lekkie, zwiewne i szybkie, przebiegają nad ulicami, żeby potem rozpłynąć się gdzieś nad Zatoką Biskajską, nad biurowcami Madrytu, nad drogą przed nami.

Tytuł tego tekstu zapożyczam od nazwy nadanej tej drodze za czasów króla Nawarry Sancho III, władcy przełomu X i XI wieku. Początkowo odnosiła się wyłącznie do jej francuskiej części, ale z czasem objęła całą siatkę dróg Jakubowych spinających Europę od Bergen i Moskwy, po wybrzeże Atlantyku. Jedenaście wieków temu przejście tym szlakiem wydawało się prawdziwą wyprawą na kraniec świata. Racja. Ówczesny poziom świadomości geograficznej przeciętnego Europejczyka lokował w swoich wyobrażeniach koniec świata tam, gdzie „słońce miało umierać co dzień”. W tej perspektywie pielgrzymka była mieszanką, na którą składały się duchowa przemiana, potrzeba oddania hołdu, ale i baśń z tysiąca i jednej nocy, a może i wyprawa po Święty Graal. Na koniec, na znak dopełnienia rytuału paliło się swoje ubranie na najbardziej wysuniętym na zachód skalistym wybrzeżu Galicji nazywanym Finisterre (Koniec Ziemi) i zabierało z sobą dowód nowych narodzin, czyli muszlę.

Piszę o pielgrzymce, której popularność mierzona jest w setkach stron internetowych, wspomnieniach, przewodnikach i książkach rozkładających każdy detal na czynniki pierwsze. Może dlatego pomijam w tym opisie wiele oczywistych spraw dotyczących ekwipunku, finansów, opisu schronisk. Pozwalam sobie wyłgać się zdaniem wytrychem – a ja to tak zapamiętałem – i odeślę do lektury tych, co na temat drogi i muszli, nawrócenia i duchowej przemiany napisali opasłe tomy.

Dzień przed
Podglądam w notatkach Zosi: „Dzień przed wylotem odwiedziłam grób o. Joachima. Opiekuj się nami. Żebyśmy byli otwarci. Jak żywy powrócił do mnie Mistrz Eckhart z jego receptą na życie, którą kiedyś przyjęłam za swoją: Niech człowiek we wszystkich uczynkach kieruje swą wolę ku Bogu i Jego tylko ma za swój cel, a tak niech kroczy naprzód i się nie lęka, że może nie dość się zastanawiał, czy dobrze albo źle postępuje (…). Gdyby ktoś, wybierając się do miasta, zastanawiał się nad ostatnim krokiem, nigdy by do niego nie dotarł. Dlatego trzeba się poddawać pierwszemu natchnieniu i iść naprzód – wówczas dochodzi się, gdzie należy. Oto najwłaściwsza postawa (fragment Kazania 62)”.

Głos Eckharta brzmi jak echo dobiegające ze świata, którego już nie ma. Kiedyś szło się za takim „pierwszym natchnieniem” po to, by życie stało się lepsze, bardziej wartościowe i zwyczajnie ludzkie. Wyruszało się z powodu ssącej gdzieś głęboko i niedającej spokoju potrzeby przemiany, ale też ze świadomością konieczności powrotu do domu i rozważenia, czy warto było go opuścić.

A dziś? Dziś, jak się zdaje, za wszelką cenę częściej chcemy porzucić własne życie, wyjść z niego w jednej chwili i stać się kimś innym, już bez celebrowania zmian. Ten ruch czyni z nas współczesnych no-name’ów, bez dachu i praw, Drzymałów, których wóz to jedna walizka lub plecak. Może więc, myślę głośno, wywody Eckharta nie są paradoksalnie wyznaniami ostatniego Mohikanina, a tylko prostym wezwaniem do kontemplacji ruchu, na przekór mechanicznemu pożeraniu kilometrów, nastawionemu na sprawne dotarcie do celu. I choć spisane dobre siedem wieków temu, zyskują w tej perspektywie na aktualności.

Oviedo. 343 kilometry
„Wyruszyłem z gigantycznego, tłumnego i hałaśliwego miasta i przybyłem tu, gdzie wszystko jest starodawne, zadbane i przyjemne, egzotyczne, jakby nie z tego świata” – powiedział Woody Allen, porównując stolicę Hiszpanii ze stolicą Asturii. Ktoś uchwycił to zdanie i wybił na tablicy przed pomnikiem Allena na deptaku w Oviedo. Ktoś inny, mało zainteresowany lub zwyczajnie udręczony nieodwzajemnioną miłością do reżysera „Manhattanu”, urwał rzeźbie kawałek okularów.

Allen to oczywiście gruba ryba kina i powiew Hollywood, ale prawdziwym bohaterem miasta jest dwukrotny mistrz Formuły 1 Fernando Alonso, urodzony zaledwie kilka ulic dalej. I już wiemy. Kiwamy w myślach głową ze zrozumieniem. Znamy, znamy tego Alonso… to ten, który się ściga z naszym Robertem Kubicą. I wszystko jasne, dla nas, kibiców z pilotem w ręku.

Soto de Luiña. 297 kilometrów
Upał. Jakby ktoś uporczywie i miarowo wbijał mi gwóźdź w głowę. Raz za razem, z każdym uderzeniem nogi o asfalt. Brak cienia, jakiegokolwiek ruchu powietrza. Wszystko jest duszne i lepkie. W mijanych miasteczkach pozamykane domy, spuszczone rolety i markizy. Sjesta. Nieznośne ciepło odbija się od murów. Szukamy choć na chwilę jakiegoś schronienia. Zgrabne oszustwo, ze świadomością, że za chwilę trzeba będzie znów założyć plecaki, przykleić się do szelek, uzbroić się w przeciwsłoneczne okulary, kapelusz i wyjść zza bezpiecznej gardy na spotkanie z bezdusznym żarem.

Pozbawieni wielu zewnętrznych bodźców, podlegamy swoistej praktyce ascetycznej, która oczyszcza z pośpiechu, niepokoju i niecierpliwości. Szukające odpoczynku ciało żywi się wyobrażeniami: w takiej chwili chciałoby się leżeć w basenie, spać, zdjąć z siebie klejące ubranie, nalać zimnego piwa. Umysł pełen jest obrazów, wyrzuca co chwilę na powierzchnię wszelakiej maści fantazje. Spełniają się słowa autora Księgi Mądrości – Bóg ich doświadczył jak złoto w tyglu i znalazł ich godnymi siebie. Tygiel żaru z nieba.

Około dwunastej docieramy do miasteczka – wydaje się nam, że pokonaliśmy dwie trzecie dzisiejszej drogi. Mapa stojąca przy niewielkim rynku jest jednak bezlitosna. To nawet nie połowa! Zmyliła nas informacja na stronie internetowej, z której wydrukowaliśmy mapę. W takich momentach trudno szukać nadziei. Łatwo się poddać poczuciu oszukania, pomieszanego z bezsilnością i złością na cały świat, szukającą winnych i rzucającą oskarżenia, bo przecież nie tak miało być.

W takich chwilach rozumie się, czym jest sens drogi, jej przyjęcie, wejście w ogołocenie, próba uniesienia ograniczeń własnego ciała i nade wszystko uchylenie się od rezygnacji. „Jak złoto w tyglu”. Jest taki mechanizm w życiu duchowym, że każdy „musi umrzeć”, wypalić w sobie do dna to, co tylko jego własne i dopiero wtedy rodzimy się na nowo, a Bóg staje się niezwykle hojny i szczodry.

Późnym popołudniem mocno wyczerpani jesteśmy na miejscu. Siadam, właściwie padam na ławkę pod obdrapanym murkiem. Nawet nie chce mi się ściągać plecaka. Satysfakcja z tego, że jednak dotarliśmy na miejsce, miesza się z uczuciem głodu i ogromnego zmęczenia. Oblepieni kurzem śmiejemy się dziko, mając świadomość pokonanej odległości. Niepokojąco miga w głowie mała czerwona lampka ostrzegawcza – czy tak będzie co dzień?! Rzucam, ciut teatralnie, by podkreślić wagę tego, co się wydarzyło, i by zaakcentować poniesiony wysiłek: – This is Sparta! – choć to nie cytat z Pisma, ale w tej chwili pasuje idealnie.

Jerzyk i Axa wołają mnie przez okno. Mają dla mnie kawałek podłogi. Dziś msza i spanie w miniaturowej jadalni. Na ścianach stare mapy Hiszpanii, zdjęcia z przeszłości schroniska, które dawniej było lokalną szkołą. Kładziemy stare koce i wyliniałe materace na podłogę, na to nasze śpiwory.

Próbuję nie myśleć o tym, że na czarnej liście schronisk, które w czasie tej wyprawy – ze względu na obecność licznych karaluchów, wszy, pluskiew czy zwyczajnych pcheł – należy omijać szerokim łukiem, jest także nasz dzisiejszy nocleg. Czasem jednak nie ma wyboru. Czasem lepiej nie wiedzieć. Nie zaglądać do internetu. Zasypiamy szybko.

Luarca. 244 kilometry
W swoich literackich esejach Coetze marszczy się na Ceesa Nootebooma i jego refleksje zawarte w Drogach do Santiago. Obawia się, że pod wpływem interesującej lektury czytelnicy z Niemiec i Holandii, Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii gotowi będą zapuścić się z bezpiecznych rejonów Costa Brava w nieznane obszary małych miasteczek Kastylii, Asturii i Galicji, odbierając im na zawsze urok prowincjonalności.

Daremne żale, wody już się zamknęły. To, co może kiedyś było ekskluzywną wyprawą dla nielicznych, dziś jest sprawnie funkcjonującym przemysłem. Nikt już nie liczy bractw, centrów, klubów i mniej formalnych grup przyjaciół drogi św. Jakuba.

Pewnie niewielu jest też w stanie ogarnąć długości rozrastających się z roku na rok wariacji camino. Najpopularniejsze są drogi prowadzące przez Hiszpanię: francuska, przez środek kraju (800 km), północna – wybrzeżem Atlantyku (850 km), aragońska – od granicy francusko-hiszpańskiej w Pirenejach przez Aragonię i Nawarrę (245 km), Camino de la Plata – z Sewilli (676 km).

To jednak nie wszystko, bo o wiele więcej jest nitek doprowadzających do hiszpańskiej granicy, by przypomnieć najbardziej znane: Via Regia z Litwy, Łotwy, Białorusi i Polski, Droga Portugalska,  o „Via Francigena” Droga Lombardzka z Włoch, Iroszkocka z Anglii. Do tego dochodzą lokalne etapy, które często także noszą swoje własne nazwy. Tak jak w Polsce, gdzie istnieje już Droga Pomorska, Wielkopolska, Małopolska, Sudecka czy Dolnośląska.

Patrząc na ten splot szlaków, łatwiej zrozumieć, skąd się bierze powiedzenie o jej fenomenie, ale i skąd zdanie przypisywane Goethemu, że „drogi św. Jakuba ukształtowały Europę”. W tym roku, który jest jednocześnie rokiem jubileuszowym (ogłaszanym wówczas, gdy święto apostoła Jakuba – 25 lipca – przypada w niedzielę), oficjalne statystyki podawały, że miasto spodziewa się rekordowej liczby ponad 150 tys. wędrujących, nie licząc miliona pielgrzymów, którzy w inny sposób dotrą do bazyliki.

Popularność camino owocuje wsparciem państwa. Od 1987 roku droga jest nazywana Europejskim Szlakiem Kulturowym, a od 1993 roku przynależy do dziedzictwa UNESCO. Z tego też powodu infrastruktura pielgrzymkowa jest szalenie rozwinięta. Setki schronisk dotowanych przez lokalne samorządy i państwo, zakładanych przez osoby prywatne i parafie daje poczucie bezpieczeństwa na szlaku. Dominuje w nich styl IKEA – prostota i dyskretna elegancja. Można się nad tym zastanawiać i przekornie pytać, czy nie zabija to pielgrzymkowego ducha, choć ktoś mi powiedział, że przy tak wielkim zainteresowaniu trudno utrzymać styl domowy, znany chociażby z naszych beskidzkich schronisk.

Przez chwilę idę z Sarą. Ma dobrze po pięćdziesiątce. Niewysoka, włosy spięte w kucyk. Na szyi duży krzyż, w ręku różaniec. Wykłada na jednym z uniwersytetów w Korei Południowej.

Przygnieciona ciężarem olbrzymiego plecaka idzie wolno, ale bardzo rytmicznie. Mówi, że ze względu na słabe kolana założyła stabilizatory. Nie widać. Choć upał, nosi grube drelichowe spodnie wojskowe. Jej angielski jest bardzo kanciasty. Dziwne jak na nauczyciela akademickiego. Powtarzane przez nią pytanie, które stawia napotkanym po drodze przechodniom albo wykrzykuje w stronę okien mijanych domów, z tym charakterystycznym akcentem i zgłośnieniem na końcu frazy typowym dla Dalekiego Wschodu – „Camino de Santiago, way?”, pomaga jej w odnalezieniu właściwej drogi, gdy nie widzi strzałek wskazujących kierunek. Dla naszej grupy to zdanie stanie się znakiem wywoławczym i na długo pozostanie wspomnieniem tego spotkania.

Gdy dowiaduje się, że jestem księdzem, kiwa ze zdziwieniem głową. Nigdy nie słyszała o księżach. Scena niczym z Konopielki:

– A ziemia okrągła jest.
– Jakże okrągła, przecież widzisz, że nie okrągła.
– Okrągła, tatku, tylko człowiek mały i nie widzi, że się tam dalej zagina.
– Sie było za rzeką, nic się tam nie zagina i nic nie mówią, żeby się gdzieś dalej zaginało.

Sara – zaciekawiona –  pyta, czym się zajmuję. Z lekkim rozbawieniem odpowiadam, że msze odprawiam i mieszkam w kościele. Po chwili się reflektuje i już wie, co to ksiądz. Tłumaczy, że nigdy nie widziała księdza z bliska. Na pytanie o powód pielgrzymowania odpowiada zaskakująco – Santiago już jest. To tu, tu, tu – stuka kijkiem o drogę, jakby to, co najważniejsze, miało się wydarzyć, zanim dojdziemy do celu.

Nasze dzisiejsze albergue położone jest poza miastem. Zmyleni wskazówkami przewodnika trafiamy kilka kilometrów dalej, do centrum Luarki. Rybackie miasteczko ulokowane na nadmorskich wzgórzach. W porcie dziesiątki kutrów i małych jachtów z kilkoma egzotycznie wyglądającymi flagami.

Słońce praży od białego kamienia. Kamień wydaje się w słońcu bielszy niż jest naprawdę. Na jednej z tablic znajduję wyblakłą informację: Luarca – Villa Blanca de la Costa Verde (białe miasto zielonego wybrzeża). Skalne ściany niosące małe domki wznoszą się pionowo na kilkadziesiąt metrów. Na górze palmy, rododendrony, ogrody i wille we włoskim stylu trącą śródziemnomorską turystyczną ostentacją. Żeby wyjść z centrum, mozolnie wspinam się stromą uliczką na szczyt wzgórza, zaraz obok latarni morskiej i małego kościoła. Pod bramą cmentarza chłopcy ubrani jak raperzy z MTV i krzykliwie umalowane dziewczyny grają w karty.

Tapia. 203 kilometry
Dotarliśmy do oceanu. Przez całą noc towarzyszył nam wzburzony szum fal. Na drugim brzegu Nowy Świat.

Dziwne uczucie – stać i patrzeć w stronę Ameryki. Odezwała się we mnie dusza mieszkańca małego miasta, z ulicy Poniatowskiego 25, który patrząc w okno gierkowskiej szarzyzny bloków, podobnych do siebie jak dwie krople wody, marzył o dalekich krajach. Zetknięcie z mitem Ameryki wywołuje stan onieśmielenia. Niczym przypadkowy przechodzień, który trafił z ulicy na bal, gdzie obowiązuje smoking i frak, a on w wytartych dżinsach i rozciągniętej flaneli. Wieje dość mocno i mewy skrzeczą okrutnie.

Komentarz Bobkowskiego. Nieładnie się nim zasłaniać, ale jest tak akuratny w tym momencie: „Odkryłem uśmiech myśli. Nie umiem tego inaczej nazwać. Mam ochotę błaznować sam do siebie, robić głupstwa sam dla siebie; rozsadza mnie jakaś głupia radość i lekkość. Wszystko mi się podoba, wszystko wokoło jest jak muzyka. Chwytane w przelocie nastroje poszczególnych ulic i widoki wiją się wewnątrz mnie jak jakiś roztańczony korowód par, każda w innym stroju. Piję coś wielkimi łykami, czego nie umiem określić. Młodość? Dobrze mi, bo jestem młody i silny; dobrze mi, bo jestem sobą i myślę tak swobodnie, jak nigdy dotąd”.

Gontan. 139 kilometrów
Z notatek Mateusza: „Na Camino nie jest się samemu. Każdego dnia na nocleg przychodzą ci sami ludzie. Każdy wieczór ma w sobie radosne spojrzenia tych, których z pozoru nic nie łączy. Nigdy nie cieszyłem się tak na widok nieznajomych, których kojarzyłem z poprzedniego schroniska. Pielgrzymowanie jest niezwykłe. Tułacze zaczynają schodzić się do miasteczka od wczesnych godzin popołudniowych i nie zakłócają rytmu jego życia. Przychodzą niezauważeni, aby rano zniknąć w przedświcie i nigdy nie wrócić”.

Wszystko to, bardzo przelotne, daje poczucie zadomowienia i tworzy swoistą atmosferę rodzinności. Codziennie każdy z nas pokonuje mniej więcej ten sam odcinek. Mijamy się z podskórnie tlącym się duchem rywalizacji, ale po dotarciu na miejsce szukamy się wzajemnie wzrokiem, sprawdzając listę obecności i odkreślając tych, którzy przyspieszyli.

Spotkania. Na swój prywatny użytek określam je znajomościami z windy. Włączenie się na którymś etapie drogi to jak zatrzymanie windy na piętrze. My wsiadamy, inni już tam są, jedziemy chwilę razem, gawędzimy, patrzymy na siebie, potem stop, drzwi się rozsuwają, do widzenia, do widzenia, wysiadamy. Wszystko zamknięte w kilku zdaniach, konwencjonalnych i prostych. „Skąd?”, „Po co?”, „Dlaczego?”.

Jak z Donem Woo, gdy w prowizorycznej łazience myliśmy zęby. To był już trzeci tydzień jego drogi. Miał mahoniowy kolor skóry i twarz dziecka zdradzającą dalekowschodnie pochodzenie. „Zazdroszczę ci, mówił do mnie, bo wiesz, po co idziesz. Robisz to z powodów religijnych. Ja nie wiem. Idę, bo chciałbym wiedzieć, co mam robić w życiu. Studiowałem w Stanach, byłem w Anglii i Japonii. Ale dalej nie wiem, co jest ważne”. Miał w oczach sprzeczne uczucia, był wzruszająco bezbronny i rozdarty. Wydawało się, że chce nadać swojemu życiu własny kształt, a jednocześnie wyczekująco patrzył na mnie z uśmiechem, w połowie smutnym, w połowie przepraszającym.

Don to mimo wszystko wyjątek. Bo wielu, których spotkaliśmy, wcale nie szło po to, by szukać odpowiedzi na swoje pytania graniczne. W większość byli to zwykli turyści, którzy na szlak weszli z ciekawości. Mam ich twarze w pamięci, choć czas bezlitośnie i nieubłaganie zaciera rysy.

Carlos – żylasty Hiszpan wyglądający jak zawodowy sportowiec; Antonio – w słomianym kapeluszu i plażowych klapkach z miniaturowym plecakiem – przypominający naszego Antka albo Janka Muzykanta; „profesor”, czyli po prostu Cristobal, tytułowany tak przez nas od charakterystycznych oprawek okularów – nerdów na nosie; „Messi”, czyli Alvaro, z nieodłączną koszulką zawodnika Barcy; Bryan – prawdziwy nowojorczyk; Federica z Trento i jeszcze Holenderka i Niemka, których imion nie zapamiętałem, i jeszcze Weronika z Jankiem, zaopatrzeni w plecaki tak małe, w porównaniu z naszymi, że z niedowierzaniem przeglądaliśmy je, nie mogąc wyjść z podziwu, jak mogli się tak zgrabnie spakować.

Gondán. 170 kilometrów
Na dobre porzuciliśmy Asturię i weszliśmy w głąb lądu. To już Galicja. Swojska i górzysta, przypomina Pogórze Dynowskie albo Strzyżowskie. Niewielkie pola poprzecinane zagajnikami, otoczone kolczastymi drutami albo zmyślnym płotem ułożonym z płaskich płyt kamiennych postawionych na sztorc. Skromne wiejskie domy, budki, budy, zatykający smród obornika, krusząca się cegła, leniwe krowy. Jak Polska dobrze znana – ta za Jasłem i na południe w dół, gdzie Żmigród i Zawadka Rymanowska. Różnica tylko w asfalcie, dopieszczonym i równym, zdradzającym prawdziwe pochodzenie kraju. Jest tu też trochę Irlandii, może Szkocji lub Bretanii. Chyba przez kamienne domy gdzieniegdzie i hórreos –kamienne spichlerze o ażurowych ścianach zdobione krzyżami lub muszlami.

Dziś towarzyszył mi Jakub. Ale nie ten nasz z Composteli, lecz patriarcha z Księgi Rodzaju. Właściwie towarzyszył mi obraz nocnego zmagania, wyczerpującej walki z Aniołem. Noc i potok Jabbok. Uścisk Boga.

Myślałem: czy i nam w tej drodze dane jest doświadczenie nocy nad potokiem? Czy można oddać słowem uścisk, który na początku był uściskiem miłości? W sytuacjach bólu, w sytuacjach granicznych trudno wierzyć Niewidzialnemu. Mocujemy się z Nim zamiast obejmować. Może dlatego, że wiara tak bardzo podobna jest do miłości, a jej istotną tajemnicą jest spotkanie się dwóch osób, dwóch osobowości, dwóch światów.

Dziwne, jak mało możemy skorzystać z doświadczenia innych – każdy ma swoje własne strefy światła i cienia. Każdy inaczej spotyka Boga. W ciemności, w której tak często się poruszamy, nie widać niczego, co Bóg ma nam do dania. Nie widać Jego twarzy, oczu. Widać jedynie wszystko to, co trzeba utracić, czego się trzeba dla Niego wyrzec.

Doświadczenie nocy tu, w Hiszpanii, ma głębszy wymiar. Mistyka, która wydała Jana od Krzyża, autora Drogi na górę Karmel, gdzie istotnym elementem są noc zmysłów i oczyszczenie wewnętrzne, podpowiada, że wiara nie jest zręcznym chwytem raz jeden, lecz raczej walką, zamkniętą w doświadczenia kolejnych „drugich oddechów”, kryzysów, wzlotów, ubytku sił. Ciągle, jakby była zagrożona i domagała się nieustannego ubezpieczania.

Obejmowanie Boga, napisał ksiądz Pasierb, poczucie bicia Jego serca, prowadzi do rozbrojenia, odłożenia na bok techniki uników i zasłaniania się brakiem sił. Jakub i Anioł toczą w nas swoją walkę na cienkiej strunie miłości. Lękamy się jej, nie dowierzamy jej, wietrzymy podstęp. Nie chcemy się zawieść, nabrać, dać zranić. Boimy się, bo to przecież rezygnacja z części naszej suwerenności. Związek dwojga osób na serio. A jeżeli jedną z nich jest Miłość Ukrzyżowana i jeśli oddanie jej wymaga tego, by umrzeć dla siebie, żeby być z Nim? Bronimy się jak Jakub, pytając o imię czy choćby o znak, czy sygnał, drobny prześwit w naszej nocy. A tu „Strangers in the night”, Sinatra wiecznie żywy i cisza.

Nasza rana po grzechu pierworodnym zmienia uścisk, który miał być uściskiem miłości, w uścisk, który zdaje się nienawiścią. W zapamiętaniu rozdajemy razy na lewo i prawo, często w uniesieniu zadajemy je sobie samym. Wielka Miłość krępuje, pisał ksiądz Pasierb dalej, Wielka Miłość pozbawia wolności. A że jest mocna jak śmierć, wydaje się nam nieraz, iż może nas od niej uwolnić albo śmierć, albo odejście, bo odejść znaczy „trochę umrzeć”. Każdy wierzący i niewierzący na drodze spotyka Nieznajomego i pośrodku nocy musi się z nim mocować. Idźmy.

Baamonte. 97 kilometrów
Ktoś szarpie mnie za rękę – nie śpij, bo ci dziecko podrzucą. To Zośka, pierwsza odważna. Reszta moich przyjaciół dusi śmiech w poduszki, czekając, jak zareaguję wybudzony z twardego snu.

Zbieramy się bardzo powoli. Niepisana etykieta schroniska to jak parafraza jednego z tytułów Bondów – śpij i pozwól spać innym. Budziki w telefonach komórkowych zaczynają dzwonić już około czwartej. Nie zawsze zdąży się odpowiednio szybko zareagować. Bywa, że jako ostatni budzi się właściciel telefonu.

Sprawdzamy zegarki. Jesteśmy dużą grupą jak na Camino. Nasza siódemka to śniadanie, pakowanie, mycie etc. mnożone razy siedem. Żeby wyjść w miarę wcześnie, musimy się spieszyć. Najczęściej kawałek chleba i jogurt na stojąco. Na większe jedzenie przyjdzie czas po dwóch godzinach marszu.

Wczesne wyjście to metoda na uniknięcie upału i sposób na dotarcie do kolejnego celu wyprawy na chwilę przed sjestą, która do późnego popołudnia zamraża życie sklepów, barów, targów, tych wszystkich miejsc potrzebnych do zjedzenia obiadu.

W ciemnościach migają światełka czołówek, zduszone pod śpiworami szeleszczą worki. Wkładanie rzeczy do plecaków na wyczucie. Ci, którzy wychodzą pierwsi, bardziej szepczą niż pozdrawiają – „Buen camino!”, „Hasta luego!”. Jeszcze tylko prostowanie nóg, delikatne zakładanie butów, chwila przyzwyczajenia stopy i… dwa pierwsze kroki, żeby nawykła.

Wychodzimy przed świtem. Jest mgła i delikatnie mży deszcz, świeże powietrze wibruje w nosie. Poranna cisza i tylko rytmiczne uderzenia kijków Doroty i Irenki o asfalt pomagające wejść w rytm marszu.

Sobrado dos Monxes. 60 kilometrów
Wieczór zawsze podobny. Nieliczni przychodzą późnym popołudniem. Na tarasach, trawnikach, ławkach rozpoczynają się codzienne oględziny. Wojsko na nieplanowanym postoju, rozłożone pokotem tak, jak stało. Przegląd stóp, oklejonych plastrami i żelami, przekłuwanie bąbli, dezynfekcja, techniki na wycinanie, na osuszanie, na przeciąganie nitki.

Po kilku godzinach od rozłożenia się w schronisku, zanurzenia się w wodzie, prowizorycznego obiadu, ciało wydaje z siebie wielkie westchnienia ulgi. Przestają działać przeciwbólowe środki, puszczają blokery. Sytuacja jak po zakończeniu meczu. W trakcie gry trzeba zrobić wszystko, żeby zamrozić bolące miejsca, szybko zainterweniować w puchnące ścięgna czy drgające z wysiłku mięśnie, ale później wszystko wraca.

Gdy patrzyłem po raz kolejny na tę scenę na dziedzińcu cysterskiego klasztoru w Sobrado dos Monxes, stanął mi przed oczami obraz powrotu Napoleona spod Moskwy. Owa migawka wyjęta z frontowego lizania ran, rozmyślania nad taktyką marszu dnia jutrzejszego, masowania ramion z odciśniętymi krwawo paskami plecaka. Ktoś krzywi się z bólu, ktoś z radością melduje, że jest poprawa i jutro zapowiada się optymistycznie. Gorzej z tymi, którym pęcherze odbierają zdolność chodzenia. Ich oczy mówią same za siebie. Jutro każdy krok mierzony będzie bolesnym ukłuciem.

Pedruozo. 21 kilometrów
Bliżej końca. Główny nurt szlaków zbiega się w Arzui, około 40 kilometrów od Santiago. Wrażenie takie, jakby z drogi podporządkowanej wjechać niespodziewanie na główną. W mieście łączą się trzy szlaki. Przy camino francuskim i Primitivo nasz szlak północny przypomina najmłodszą siostrę. Tamte są bardziej popularne. Do tej pory było nas każdego wieczora około 40 osób. Teraz tę liczbę trzeba pomnożyć razy dziesięć. Z każdej strony dopływa ogromna rzeka pielgrzymów.

Po raz pierwszy nie znaleźliśmy miejsca w schronisku. Tłum jest wielki i gęstnieje z kilometra na kilometr. Także z tego powodu, że wielu, by otrzymać upragniony dowód przejścia drogi, czyli tzw. compostelkę, przechodzi jedynie regulaminowe ostatnie sto kilometrów.

Za Arzuą idzie się właściwie gęsiego. Trafiamy do miasteczka Pedruozo, 20 kilometrów od celu. Kierują nas do Sport Center – bardzo zwyczajnej hali sportowej. Lokujemy się na betonowych trybunach. Na boisku ponad dwieście, może trzysta osób. Jeszcze chwila i rozwiną maty i wyciągną śpiwory. Niezapomniany widok, kolorowe płachty, jedna przy drugiej jak patchwork, powoli zakrywają parkiet sali. Nie ma światła. Im później, tym ciszej. Spokój zmieszany z falami nierównomiernych oddechów niczym fale przelewające się i odbijające od ścian. Patrzyłem na to wszystko z nostalgią. Czułem, że już wkrótce ten obraz się rozsypie, rozpłynie w niebycie.

Scena z ulicy. Przypomnienie, że trafiliśmy do kraju, który należy do czołówki w piłce nożnej. Czterech chłopców w wieku 8, może 10 lat zawzięcie dyskutuje w bramie jednego z domów. Scena, jakich tysiące rozgrywa się codziennie na świecie, z tym jednym wyjątkiem, że tutaj bohaterami są piłkarze „ich własnej” drużyny. Jeden, wyglądający na lidera, trzyma pod pachą piłkę i rozdziela funkcje na podwórkowym Camp Nou. Ty będziesz Fabregasem, wskazuje palcem, ty Puyolem – wymienia hiszpańskie gwiazdy. Najmłodszy wyrywa się przed szereg sam i niepytany wykrzykuje odważnie – to ja będę Iniestą! Nie, nie kręci głową szef, Iniestą będę ja, ty będziesz Ramosem, ucina autorytarnie dyskusję. Jasne. Iniesta to nie nazwisko, to wyróżnienie, to zaszczyt, zwłaszcza po golu strzelonym Holendrom, dającym zwycięstwo na wagę złota. Ceny koszulek z jego podobizną przebiły nawet te z Messim.

Santiago
Wieczorem jesteśmy w Monte de Gozo. Do przejścia zostało już tylko 5 kilometrów. Patrzymy na resztki słońca, chowającego się za wieżami bazyliki. Tamto spojrzenie, z dystansu, było jak próba nasycenia się widokiem, takie świadome przedłużanie chwili, celebracja momentu finiszu. To już jutro, już za kilkanaście godzin zejdziemy w dolinę nazwaną „polem gwiazd”.

Cesarz Karol Wielki, nasz daleki poprzednik na szlaku, miał ujrzeć na niebie drogę z gwiazd rozpoczynającą się we Fryzji i biegnącą przez Niemcy, Włochy, Francję, Nawarrę i północną Hiszpanię do Galicji. Papież Kalikst II zinterpretował tę cesarską wizję jako wskazówkę dla pielgrzymów wędrujących do grobu św. Jakuba. I tak zostało na wieki wieków. Pole gwiazd – Campus stellae.

Choć zdaje się to naiwną historyjką, to przecież Ewangelia opowiadająca o królach, pierwszych wędrowcach, wyraźnie wskazuje, że to właśnie gwiazda pełniła rolę przewodnika w ich drodze.

Papież Benedykt XVI, komentując ten urywek Pisma, powiedział w Kolonii, że najważniejsze było dopiero przed nimi. „Zewnętrzna droga tych ludzi dobiegła końca. Byli u celu. W tym jednak miejscu zaczyna się dla nich nowa droga, pielgrzymka wewnętrzna, która odmienia całe ich życie. Ponieważ niewątpliwie inaczej wyobrażali sobie tego nowo narodzonego Króla, musieli zmienić swoje zdanie o władzy, Bogu i człowieku, a uczyniwszy to, musieli także sami się zmienić. Inną drogą wrócili do ojczyzny, co znaczy, że sami byli już inni”.

Zosia w swoich notatkach cytuje Turniera z książki o Kacprze, Melchiorze i Baltazarze, w której pisze: „Trzeba iść. Iść, aby ujrzeć. Otworzyć oczy i serce na nieznane prawdy, wsłuchać się w niesłyszane dotąd słowa. Tak i oni idą, przeczuwając z tkliwą radością, że wkraczają być może w nową epokę”.

Koniec
Wielokrotnie wyobrażałem sobie, jak to będzie. Pewnie trochę dumy, może radości i niedowierzania z przejścia tylu kilometrów. Może ulga?

Weszliśmy na plac przed bazyliką około ósmej. Było chłodno. Szliśmy dość szybko. Powłóczyłem nogą, która do końca nie dawała mi spokoju i bolała tak samo jak dziesięć dni wcześniej. Kluczyliśmy uliczkami starego miasta, szukając dojścia do placu przed bazyliką. Słońce dopiero startowało na niebie i kamień domów nie był jeszcze rozgrzany. Mało ludzi. Jakaś grupa miłośników konnych wypraw robiła z radości figle na siodłach. Echo odbijało się od ścian.

Stanęliśmy pod fasadą w niemym skupieniu. I było tak, jak w tym zdaniu zasłyszanym na pewnych rekolekcjach o Bogu, który w swoim Słowie nie odpowiada na nasze pragnienie sensacji. Nigdy nie będzie białego królika wyciągniętego z kapelusza z triumfalnym okrzykiem – oto cud, czy teraz wierzysz!?

Długo wyczekiwana chwila minęła zupełnie zwyczajnie. Klęczałem na kamiennej kostce, potem uścisnęliśmy się wszyscy – nie tak wściekle i dziko, ale jakoś zwyczajnie, zrobiliśmy zdjęcia i symbolicznie wyrzuciliśmy stare koszulki do pobliskich kubłów. Nie stać nas na to, by dojechać 80 km do przylądka Finisterre, w którym tradycyjnie kończyli drogę dawni pielgrzymi, ale liturgię drogi trzeba doprowadzić do końca i coś trzeba zostawić na dowód przemiany.

Jeszcze chwila w kolejce w biurze pielgrzymkowym w oczekiwaniu na urzędowe przypieczętowanie, że z należną czcią i pobożnością dotarło się do świątyni Jakuba, co wszem i wobec poświadczamy w roku świętym 2010. Hiszpanka załatwiająca formalności wpisuje moje dane do komputera, uśmiecha się, gratuluje. Oto jesteś. Amen. Innego końca świata nie będzie.

Postscriptum
Piszę te uwagi kilka miesięcy po powrocie. Co dziś mam myśleć o spodziewanych sukcesach i osiągnięciach, duchowych postępach i rezultatach wysiłku, z którymi wstępowałem na drogę?

Chyba tyle, że dwa tygodnie to zbyt krótko, by mówić o rozwiązaniu problemów. Czy gdyby było ich więcej, udałoby się je rozgryźć? Myślę, że nie. W końcu żadna pielgrzymka nie została wymyślona po to, żeby rozwiązywać jakiekolwiek problemy, raczej żeby pośród nich oddawać cześć Bogu.

To oczywiste z pozoru twierdzenie było mi dobrze znane, ale żeby przekonać się, jak bardzo jest prawdziwe, musiałem wrócić do swojego codziennego, ruchliwego życia, a także do mojego ruchliwego „ja”. Powitania po powrocie naznaczone były nutą wyczekiwania na ujawnienie się twarzy innej, ciut odmienionej i może bardziej uduchowionej. Przyznaję, że bardzo nie chciałem nikogo rozczarować i jasno dać do zrozumienia, że oto „inny ja”. Pokusa? A może zwykła naiwność?

Traktowanie pielgrzymki jak przepisu na „udaną świętość” jest tyle śmieszne, co niepoważne. Szybko musiałem zmierzyć się z twardą wymową słów o duchu nieczystym, który gdy „opuści człowieka, błąka się po miejscach bezwodnych, szukając spoczynku. A gdy go nie znajduje, mówi: Wrócę do swego domu, skąd wyszedłem. Przychodzi i zastaje go wymiecionym i przyozdobionym. Wtedy idzie i bierze siedem innych duchów, złośliwszych niż on sam; chodzą i mieszkają tam. I stan późniejszy owego człowieka staje się gorszy niż poprzedni” (Mt 12, 43–45).

Trudno oczekiwać, by dwa tygodnie pielgrzymowania oczyściły na dłużej moje serce. Mam jednak w sobie cenne wspomnienia, które noszę w sercu i które co rusz ujawniają swoją siłę. Pamiętam przebłysk Bożej łaski, którego doświadczyłem w najtrudniejszym momencie drogi, gdy wydawało mi się, że nie zrobię już dalej żadnego kroku. Było to gdzieś na drodze między Almunią a Luarcą w środkowej Asturii, po której szedłem samotnie z prędkością dwóch kilometrów na godzinę, mierząc się z własną niemocą. I był w tym błysk łaski Bożej, który przemówił w moim milczeniu i bólu, dotykając serca bardzo głęboko i mocno.

I to wspomnienie jest czymś więcej niż wracaniem do wielu bogatych przeżyć. Ono na długo stało się dowodem Obecności.

  • Roman Bielecki OP – urodzony w 1977 roku w Rzeszowie. Jest absolwentem wydziału prawa na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim oraz Kolegium Filozoficzno-Teologicznego Dominikanów w Krakowie. Od 2010 roku kieruje Miesięcznikiem “W drodze” jako redaktor naczelny.

Tekst ukazał się w miesięczniku „W drodze” (11/2010).
Tytuł pochodzi od redakcji Dominikanie.pl

Za: www.dominikanie.pl.

Wpisy powiązane

Do ideału MI – Kościół i ja

Brańszczyk: Laur jakości w opiece senioralnej 2024 dla Domu Emeryta

Dar dla Jezusa Miłosiernego