Z Łukaszem Wiśniewskim OP, prowincjałem Polskiej Prowincji Dominikanów rozmawia Dominik Jarczewski OP
Kim jest Łukasz Wiśniewski?
Łukasz Wiśniewski jest bratem dominikaninem, który wstąpił do zakonu w 2003 roku.
Pochodzisz z Pasłęka…
To miasteczko w województwie warmińsko-mazurskim. Tam się urodziłem, chodziłem do szkoły podstawowej, do liceum. Byłem też wiernym kibicem Polonii Pasłęk, wówczas czwartoligowej drużyny, obecnie bodajże piątoligowej.
Co zawdzięczasz rodzicom?
Rodzice przekazali mi wiarę. Oboje. Mama, nauczycielka chemii w liceum, nauczyła mnie wrażliwość na słabszych. I odważnego, publicznego upominania się o prawdę i słuszność. Kiedyś nawet, a było to na początku lat 90., publicznie zwróciła uwagę pewnemu biskupowi, który zamiast mówić o Ewangelii, poruszał jakieś sprawy personalne. Tata z kolei, właściciel firmy melioracyjno-budowlanej, nauczył mnie odpowiedzialności, pracowitości i bycia zorganizowanym. Tata zmarł w 2005 roku, a Mama ma się całkiem dobrze.
Znamy się siedemnaście lat, ale tego pytania chyba nigdy ci nie zadałem: Jak trafiłeś do naszego Zakonu?
W liceum, czyli dość wcześnie, ciągnęło mnie w stronę kapłaństwa, ale kapłaństwa w wydaniu zakonnym. Pojechałem zatem na rekolekcje powołaniowe do pijarów i do dominikanów.
Pojawiłeś się pierwszy raz w klasztorze dominikanów. I co? Spotkałeś to, czego się spodziewałeś? Poczułeś tak od razu, że to twoje miejsce?
To może dziwne, ale od pierwszego momentu, od przyjazdu na rekolekcje do Korbielowa czułem się dobrze między innymi chłopakami, którzy przyjechali rozeznawać powołanie, i braćmi, z którymi tam rozmawiałem. Pierwszym dominikaninem, którego spotkałem osobiście, był duszpasterz powołań, Maciej Biskup. Był taki młody, że myślałem, że to kleryk z pierwszego roku, który przyjechał do pomocy. Pomyślałem: Inwestują w młodość. Natomiast kiedy myślę o tych pierwszych chwilach powołania, to znaczy kiedy już podjąłem decyzję, kolejne kroki wydawały mi się czymś naturalnym. Mogłem iść na studia i miałem różne pomysły na siebie, ale było dla mnie oczywiste w tym momencie, że muszę złożyć dokumenty do nowicjatu i tam pojechać.
Musiałeś?
Może nie tyle chodziło o przymus, ile o głęboką oczywistość, oczywistość wiary. Bliski był mi wtedy biblijny obraz świętego Piotra, któremu Pan Jezus mówi, żeby wyszedł z łodzi i szedł w Jego stronę po wodzie. Szedłem absolutnie w nieznane, porzucałem swój świat, nie miałem bladego pojęcia, co mnie spotka. Jedyne, co mnie prowadziło czy popychało, to jakiś Boży głos, Boże piękno, Boże przynaglenie i wydawało mi się czymś oczywistym, że muszę zrobić ten krok. Miałem jednocześnie świadomość, że jak przestanę patrzeć na Chrystusa, to zacznę się topić. Kiedy dziś wracam do tamtego czasu, nie potrafię tego nazwać inaczej jak misterium, tajemnica. Oczywiście, mogę podać argumenty zewnętrzne za wstąpieniem do dominikanów: życie braterskie, liturgia, zamiłowanie do studiów, ale to są płytkie odpowiedzi. Prawdziwe, ale płytkie, bo pod tym wszystkim kryje się jakaś tajemnica, której nie potrafię wyrazić słowami.
Ulubiony święty dominikański?
Nie będę oryginalny. Wychowałem się przy świętym Jacku, tak, jak wszyscy bracia w naszej prowincji. Jacek zawsze był dla nas punktem odniesienia. Było dla mnie zaszczytem, że przez ostatnie miesiące byłem jego następcą jako przeor klasztoru krakowskiego.
A co w świętym Jacku szczególnie jest dla ciebie ważne?
Odwaga, żeby wyjść z rodzinnego Krakowa i pójść do Dominika, odwaga nowości. Dalej, rzetelność pracy u podstaw. Jacek jest znany jako reewangelizator Polski w XIII wieku, ale wyobrażam sobie, że była to naprawdę prosta, ale wierna, codzienna praca: głoszenie kazań, spowiadanie, mówienie o Chrystusie. Następnie, cechowała go siła mobilizowania braci i jednoczenia ich wokół dominikańskiego charyzmatu. Osobiście założył kilka czy kilkanaście klasztorów, ale to znaczyło, że do każdego miejsca przyszedł, zgromadził braci, których pociągnął swoim przykładem, i szedł dalej. To pierwsze pokolenie dominikanów było niezwykle dynamiczne. Tak było z Dominikiem, i tak było z Jackiem. W końcu: szerokość wizji – Kijów, Polska, Prusy, myśli o Skandynawii. Ten projekt nie znał granic.
Po święceniach trafiłeś do Poznania do pracy w Wydawnictwie W drodze. To dobry pomysł, żeby młodego brata po święceniach, który aż się rwie, żeby iść głosić za Jackiem, wysyłać do pracy biurowej? Wysłałbyś braci do takiej pracy po święceniach?
To nie była tylko praca biurowa. Bo poza pracą w oficynie wydawniczej byłem duszpasterzem akademickim. Te dwa lata w Poznaniu po święceniach były dla mnie bardzo intensywnym czasem, który mnie ukształtował jako księdza.
W jaki sposób?
Po pierwsze, uformowało mnie spotkanie z młodymi ludźmi, chcącymi żyć z Panem Bogiem – inspirującymi, aktywnymi, stawiającymi pytania, zmuszającymi do myślenia, do wychodzenia ze swoich schematów. W Poznaniu było też bardzo dużo spowiedzi. Miałem szczęście żyć we wspólnocie, w której mogłem porozmawiać o pracy duszpasterskiej, kapłaństwie, życiu zakonnym z kilkoma braćmi ze średniego pokolenia, którzy stali się dla mnie wzorem: Cyprian Klahs, Wojciech Prus, Maciej Biskup, Józef Zborzil, oczywiście ojciec Czesław Bartnik i inni.
Ojciec Czesław – legenda Polskiej Prowincji!
Formator wielu pokoleń braci. Bardzo mądry. Wiele im wszystkim zawdzięczam. Z drugiej strony moja praca wydawnicza miała posmak intelektualny. Czytałem książki, miałem kontakt z wydawnictwami z całego świata, poszukiwałem książek do publikacji w naszym wydawnictwie, jeździłem na targi książki we Frankfurcie – największe targi wydawnicze na świecie… To mi otwierało oczy na świat.
Po dwóch latach wyjechałeś do Fryburga w Szwajcarii na studia doktoranckie z eklezjologii, czyli działu teologii zajmującego się Kościołem. Dlaczego eklezjologia?
Na pierwszym spotkaniu z promotorem powiedziałem, że chciałbym napisać pracę doktorską o osobach świeckich w Kościele. Promotor, solidny profesor teologii dogmatycznej, pochodzący z Prowincji Tuluzy, Benoît-Dominique de la Soujeole zaproponował, żebym zajął się zmysłem wiary, sensus fidei. Na tę pracę nałożyło się doświadczenie dwóch krańcowo różnych Kościołów. W Polsce miałem wrażenie, że osoby świeckie rzadko się upominają o swój głos w Kościele, niewiele w nim znaczą. Natomiast w Szwajcarii – odwrotnie – osoby świeckie praktycznie rządziły i przejęły rolę księży do tego stopnia, że w niektórych parafiach można było odnieść wrażenie, że księża w ogóle nie są potrzebni. Nierzadko wiąże się to z czysto socjologicznym podejściem do Kościoła – chodzi o sprawną organizację (zarząd finansowy, działalność charytatywna, kulturalna, animacja życia wspólnego), gubi się natomiast wymiar duchowy. I tu dochodzimy do tego, co najciekawsze dla mnie w eklezjologii: zobaczenie Kościoła jako jedności bosko-ludzkiej. Możemy na niego patrzeć od strony socjologicznej, zajmować się jego zarządem, prawem, konkretnymi zadaniami we wspólnocie. Ale z drugiej strony Kościół w aspekcie duchowym jest Mistycznym Ciałem Chrystusa – miejscem przyjęcia i przekazywania Bożej łaski. Te dwa aspekty należy rozróżniać, ale nie wolno nam rozdzielać. Kościół jest jednocześnie i boski, i ludzki. Jest instytucją społeczną z właściwymi jej prawami, a jednocześnie miejscem przyjmowania, przeżywania i przekazywania Bożej łaski – w Słowie i w sakramentach. To ma bardzo ważne przełożenie na rozumienie roli świeckich w Kościele. Pisałem o tym w styczniowym numerze miesięcznika „W drodze”, w tekście Równi, różni, powołani.
Za granicą mieszkałeś nie tylko w Szwajcarii…
W czasie formacji, przez rok mieszkałem w Irlandii. To było moje pierwsze doświadczenie Kościoła powszechnego i Zakonu poza Polską. I muszę powiedzieć, że choć jako dominikanina ukształtowała mnie oczywiście Polska Prowincja, to bardzo mocny wpływ na to, kim jestem jako dominikanin, miało też doświadczenie innych prowincji: Irlandii, Szwajcarii, Francji, w której nie mieszkałem, ale miałem duży kontakt z francuskimi braćmi, czy w końcu – Hiszpanii.
W 2020 roku wróciłeś właściwie do innej Polski niż ta, z której wyjeżdżałeś. Traktujesz to doświadczenie za granicą jako pomoc w zmierzeniu się z obecnymi przemianami w polskim Kościele i społeczeństwie?
W innych prowincjach spotkałem przede wszystkim konkretnych braci – bardzo wielu głęboko, autentycznie i całym sercem zaangażowanych w głoszenie Ewangelii, w pracę akademicką, w pracę apostolską w kontekście, w którym ich społeczna siła oddziaływania jest o wiele mniejsza niż w Polsce. U nas sprawy religijne ciągle jeszcze budzą duże emocje. W Szwajcarii natomiast w przestrzeni publicznej mamy absolutną obojętność na sprawy wiary. Nasi bracia prowadzą często święte życie, otrzymując z takiej czysto ludzkiej perspektywy o wiele mniej wyrazów sympatii, życzliwości, wsparcia. Z drugiej strony, widziałem dużą gotowość do współpracy między różnymi prowincjami w Europie. Oczywiście to pewnie wynika też z mniejszej liczby braci, przez co w sposób naturalny szukają oni dominikańskich kontaktów za granicą. Tym niemniej myślę, że to ważne wyzwanie dla nas i jako prowincjał chciałbym jeszcze szerzej otwierać naszą prowincję na Zakon powszechny.