„Ślady dawnych herezji można znaleźć niemal wszędzie” – o. Henryk Pietras SJ

Herezje kojarzą się nam głównie z początkami chrześcijaństwa. Okazuje się jednak, że myślenie katolików XXI wieku również nie jest wolne od różnego rodzaju błędów, przed którymi przestrzega papież Franciszek. Dziś podejmujemy ten temat w rozmowie z jednym z najwybitniejszych polskich patrologów, o. Henrykiem Pietrasem SJ.

O. Pietras SJ opowie o historycznych zawiłościach, wpływie cesarskich ambicji i finansów na kształtowanie się Kościoła oraz o znaczeniu Soboru Nicejskiego dla formułowania wyznania wiary. Podzieli się także opinią na temat jednej z najbardziej niebezpiecznych, a zarazem wygodnych chrześcijańskich postaw oraz wyjaśni, dlaczego nie należy obawiać się spadku liczby katolików we współczesnej Europie.

Olena Tkaczuk: Jest Ojciec patrologiem. Czy mógłby Ojciec wyjaśnić, czym dokładnie zajmuje się patrologia?

O. Henryk Pietras SJ: Patrologia to nauka, która – jak sama nazwa wskazuje – zajmuje się badaniem Ojców Kościoła. Słowo „pater” po łacinie oznacza „ojca”, stąd nazwa dziedziny. Patrologia dotyczy przede wszystkim początków chrześcijaństwa, czyli pierwszych pięciu-sześciu wieków istnienia Kościoła. To studium jest ważne, ponieważ w tym okresie kształtowały się fundamenty Kościoła, a także formowała się teologia.

W tamtym okresie objawienie chrześcijańskie zaczęło się przeplatać z licznymi pojęciami filozoficznymi, kulturowymi i mitycznymi. Ważne jest, aby zrozumieć, jak ten proces kształtował naszą duchowość i myślenie. 

Jest Ojciec autorem wielu publikacji, w tym książki Herezje, w której podejmuje Ojciec te zagadnienia.

Równie ważna, jeśli nie ważniejsza, jest moja książka Ortodoksja. Istotne jest bowiem nie tylko mówienie o herezjach czy wypaczeniach, lecz także o pozytywnym wkładzie w kształtowanie wiary. W ostatnich dwudziestu kilku latach wiele pisałem również o Soborze Nicejskim, który odbył się w 325 roku.

W przyszłym roku będziemy obchodzić rocznicę Soboru Nicejskiego. Dlaczego to wydarzenie jest tak ważne z historycznego punktu widzenia, i jakie ma znaczenie dla nas dzisiaj?

Biskupi podpisali nicejskie wyznanie wiary, bo podobało się to cesarzowi. Później odbywa się cała seria synodów w różnych miejscach cesarstwa, podczas których biskupi próbują ułożyć nowe wyznanie wiary i podmienić tamto. Cezarz Teodozjusz w 380 roku, zmęczony ciągłymi sporami, zadecydował nigdy nie tworzyć innego wyznania wiary niż tamto nicejskie, a wszystkie inne odrzucić. Ten zamiar na niewiele się zdał, bo wiele ludów przejęło inne wyznanie wiary, z roku 360, które, choć ortodoksyjne, różniło się od nicejskiego. W 386 roku cesarz zaakceptował, aby to wyznanie z Konstantynopola z 360 roku mogło być stosowane na równi z nicejskim, głównie w odniesieniu do Gotów, którzy choć żyli w cesarstwie, byli traktowani jako element obcy. W cesarstwie jednak wciąż dominowało credo nicejskie, które z czasem stało się ortodoksyjnym punktem odniesienia.

Niestety ten symbol wiary stawał się czasem cepem do bicia przeciwników, podobnie jak bywa to z Pismem Świętym, wykorzystywanym w sporach bardziej do zwalczania oponentów niż do głoszenia Słowa Bożego. Pozycja nicejskiego symbolu wiary rosła na tyle, że każdy, kto chciał uchodzić za ortodoksyjnego, powoływał się na Sobór Nicejski. Zdarzało się nawet, że pojawiały się fałszywe wyznania i zmieniane kanony, ale zawsze z pretekstem wierności Nicei. W ten sposób jego autorytet stopniowo rósł. Na Soborze Efeskim w 431 roku uroczyście potwierdzono, że wyznanie nicejskie jest nienaruszalne i najważniejsze. Kanony ustalone na tym soborze zostały przyjęte i weszły do prawodawstwa kościelnego, były zatwierdzane i kopiowane na wielu synodach, stanowiąc fundament najstarszego prawa kościelnego.

Sobór Nicejski został zwołany przez cesarza Konstantyna w 325 roku nie tylko w celu omówienia spraw Kościoła, ale też upamiętnienia dwudziestolecia jego panowania. Konstantyn został ogłoszony cesarzem w 306 roku, a w 324 pokonał wszystkich rywali do tronu, zdobywając pełną władzę nad imperium. Wierzył, że chrześcijaństwo może zjednoczyć państwo, czego nie mogły dokonać religie rzymskie i greckie. Dlatego wspierał Kościół, a jubileusz swego panowania chciał uczcić, zwołując zgromadzenie wszystkich biskupów świata. Był to dla niego sposób na podziękowanie Bogu za lata panowania i dążenie do jedności w państwie przez eliminację schizm.

Jednym z głównych owoców Soboru było sformułowanie wyznania wiary, choć trzeba przyznać, że było ono dość sztuczne. Każdy Kościół miał już swoje wyznanie wiary, używane przy chrzcie i w nauczaniu katechumenów. Istniały różnice, ale nie były one przyczyną konfliktów. Sobór przyjął także 20 kanonów dyscyplinarnych, dotyczących kwestii organizacyjnych i moralnych, a całość zakończył uroczysty bankiet.

Jednym z ważniejszych postanowień było także ustalenie wspólnej daty obchodzenia Wielkanocy dla całego Kościoła. Choć do dziś nie udało się tego w pełni zrealizować, odrzucono kalendarz żydowski, uważany wówczas za mało praktyczny.

Ciekawe, że to cesarz zwoływał sobory powszechne i synody biskupów. To oznacza, że władza kościelna i świecka nie była rozdzielona tak, jak jest to obecnie. Jakie to miało konsekwencje?

Nikt nie kwestionował takiego stanu rzeczy. W mentalności rzymskiej cesarz pełnił rolę głowy Kościoła, podobnie jak przewodził wszystkim innym kultom religijnym, nosząc tytuł pontifex maximus. Był to bardzo stary tytuł, dziedziczony przez cesarzy, więc ani on, ani nikt inny nie miał wątpliwości, że to on stoi na czele Kościoła. Kościół był całkowicie podporządkowany cesarzowi, również pod względem finansowym. Na przykład cesarz Konstantyn zakazał bogatym zostawania księżmi. Kapłanami mogli być wyłącznie ludzie biedni. Problem polegał na tym, że jeśli byli biedni, to nie tylko brakowało im pieniędzy, ale również wykształcenia. W V wieku duchowieństwo Kościoła cesarskiego było zdecydowanie gorzej wykształcone niż w wieku IV.

Duchowni potrzebowali środków do życia, których zazwyczaj nie posiadali, a cesarz chętnie dostarczał im wsparcie finansowe pod warunkiem ich lojalności. Pomoc otrzymywali tylko ci, którzy byli posłuszni, co skutecznie podporządkowywało Kościół cesarzowi. Taka praktyka przetrwała do dzisiejszych czasów w niektórych częściach świata, gdzie rządy wspierają finansowo Kościoły, pod warunkiem że okazują one wdzięczność i posłuszeństwo. Na Wschodzie cesarska kontrola nad Kościołem była znacznie silniejsza niż na Zachodzie, ponieważ stolica imperium znajdowała się w Konstantynopolu. Biskup Rzymu miał o tyle łatwiej, że nie musiał bezpośrednio stykać się z cesarską władzą w swoim mieście, natomiast na Wschodzie wpływy cesarza były odczuwalne na każdym kroku.

Oczywiście, cesarz fundował Kościołowi wiele rzeczy, ale w zamian oczekiwał uległości. Taki układ sprawiał, że do urzędów kościelnych trafiali często ludzie bardziej zainteresowani materialnymi korzyściami niż głoszeniem prawdy Bożej.

Wróćmy do kwestii symbolu wiary. Czy to prawda, że jego sformułowania były odpowiedzią na różne herezje?

Tak i nie. Wszelkie ludzkie wypowiedzi zawsze w jakiś sposób odpowiadają na istniejące okoliczności, a sformułowania użyte w symbolu wiary zostały uznane za najlepsze w tamtym momencie.

W swojej książce o herezjach Ojciec wielokrotnie podkreśla, że dawne herezje nigdy nie umarły i wciąż są obecne. Gdzie widzi Ojciec ślady tych dawnych błędów we współczesnym Kościele?

Ślady dawnych herezji można znaleźć niemal wszędzie. Papież Franciszek zwraca uwagę, że jedną z najbardziej żywotnych starożytnych herezji w dzisiejszym Kościele jest pelagianizm, który narodził się na początku V wieku. Zasadza się on na przekonaniu, że człowiek może samodzielnie zapewnić sobie zbawienie, a Jezus Chrystus nie jest Zbawicielem, lecz jedynie dobrym przykładem do naśladowania. Jeśli ktoś pójdzie za tym przykładem, może osiągnąć zbawienie o własnych siłach. Ta herezja została potępiona już w V wieku. Oczywiście, Pan Jezus daje nam przykład doskonałego życia, ale redukowanie Jego roli do wzorca moralnego jest błędem. Chrystus, będąc Bogiem, który stał się człowiekiem, jest Zbawicielem, a zbawienie to dar Boży, nie coś, co możemy osiągnąć dzięki własnym zasługom.

Człowiek nie może sam siebie zbawić. Można to przyrównać do miłości: jeśli ktoś obdarza mnie miłością, nie jest to moja zasługa, lecz dar, na który mogę odpowiedzieć. Podobnie jest ze zbawieniem — jest ono łaską, którą otrzymujemy od Boga.

Uważam, że poważniejszym problemem w dzisiejszym Kościele jest jednak inny rodzaj błędu: brak wiary w pełne człowieczeństwo Jezusa. Wielu osobom łatwiej jest wierzyć, że Jezus Chrystus był Bogiem, niż że był prawdziwym człowiekiem. Wokół tej kwestii narosło wiele nieporozumień. Jeśli Chrystus był przede wszystkim Bogiem, to można powiedzieć: „Owszem, On tak potrafił, bo był Bogiem — wszechmocnym i wszechwiedzącym, a ja nie jestem Bogiem, więc nie można ode mnie tego samego oczekiwać”.

To bardzo wygodna postawa…

…Zwłaszcza że zwalnia z myślenia o tym, że można żyć tak, jak Chrystus. To przekonanie było wielokrotnie potępiane w Kościele, a mimo to jest dziś szeroko rozpowszechnione. Od samego początku trudno było pojąć, jak Bóg mógł stać się człowiekiem, i wielu nie chciało tego przyjąć. Dlatego synody i sobory wielokrotnie zajmowały się tą kwestią. Na czym polega realność człowieczeństwa Jezusa? Gdy mówił, że nie wie, kiedy nadejdzie koniec świata, to nie oszukiwał. Nie „ukrywał” wiedzy — po prostu nie wiedział, bo człowiek tego nie wie. Nawet taki człowiek, jak Jezus.

Kiedy odczuwał głód, to naprawdę był głodny. Na przestrzeni wieków pojawiały się przekomiczne teorie, że Pan Jezus wcale nie musiał jeść, bo karmił się samą Boską mocą. Tego rodzaju podejście jest niszczące dla chrześcijaństwa. Jezus stał się człowiekiem po to, aby pokazać, że warto być człowiekiem, że da się żyć uczciwie i dobrze, i że można żyć zgodnie z wolą Bożą.

Ta herezja, zwana monofizytyzmem, głosiła, że Chrystus miał tylko jedną naturę — Boską, a Jego człowieczeństwo było jedynie pozorem. W VII wieku monofizytyzm przekształcił się w monoenergetyzm, czyli pogląd, że wszystko, co robił Jezus, wynikało z Boskości, a Jego ludzka aktywność była jedynie fasadą. Z kolei monoteletyzm głosił, że Jezus miał tylko jedną wolę — Boską, i że Jego ludzka wola nie istniała w pełni.

To swoiste „okaleczanie” Jezusa trwało przez wieki. A przecież to człowiek jest kluczem hermeneutycznym do zrozumienia Pisma Świętego. Bóg stał się człowiekiem, a nie pismem.

Jak więc zwykły człowiek mógł się odnaleźć w tych zawiłościach, skoro teologowie przez wieki dochodzili do formułowania prawd wiary?

Z takim samym trudem. Dochodzenie do sformułowań prawd wiary zawsze było pracochłonnym procesem, a każdy człowiek musiał sam stopniowo układać sobie te kwestie w głowie. Na początku wszystko szło stosunkowo sprawnie — przygotowanie do chrztu trwało trzy lata, a czasem nawet dłużej. Obowiązywała selekcja: do chrztu byli dopuszczani jedynie ci, którzy naprawdę wierzyli, że Bóg stał się człowiekiem, a nie składali tylko pustych deklaracji.

Sytuacja jednak zmieniła się radykalnie, gdy cesarz Teodozjusz w 381 roku nakazał, aby całe społeczeństwo przyjęło chrześcijaństwo. Wydał dekret, według którego jego życzeniem było, by każdy obywatel cesarstwa był chrześcijaninem. Wówczas do chrztu zaczęły przystępować osoby, które wcale nie miały zamiaru prawdziwie się nawracać — kierowały nimi raczej pobudki społeczne i materialne. Dla kariery wojskowej lub awansu w administracji korzystniej było być chrześcijaninem niż poganinem.

Zaledwie kilka lat później okres katechumenatu skrócono do trzech tygodni, a jeszcze sto lat później — do zaledwie tygodnia. Chrzczono osoby, które nie były nawrócone. Brakowało czasu, by nauczać i autentycznie przygotować wszystkich do przyjęcia wiary. W ten sposób do Kościoła przeniknęły różne magiczne poglądy. Już w V wieku pojawiły się kanony soborowe zakazujące księżom zajmowania się magią, co świadczy o tym, że takie przypadki rzeczywiście miały miejsce. Duchowieństwo bywało niedouczone, a to sprzyjało przenikaniu niechrześcijańskich praktyk do Kościoła.

W świetle tego, co Ojciec mówi, spadek liczby katolików w Europie nie wydaje się czymś złym. Może to naturalny proces? Jeśli ktoś staje się chrześcijaninem z własnego przekonania, a nie dlatego, że urodził się w katolickiej rodzinie lub w kraju o katolickiej tradycji, to może nie ma powodu do obaw?

Z pewnością nie ma się czego obawiać. Pan Jezus mówił, by chrzcić i szukać uczniów we wszystkich narodach, ale nigdy nie stwierdził, że wszyscy muszą należeć do Kościoła. Idea masowego chrześcijaństwa to raczej projekt cesarski niż apostolski. To cesarze dążyli do tego, by całe ich państwo stało się chrześcijańskie, jednak Apostołowie byli świadomi, że coś takiego nie jest możliwe ani konieczne.

Wiara w Boga jest ściśle związana z miłością i nadzieją. Tak jak nikogo nie da się zmusić do miłości, tak samo nie można wymusić wiary. Nikt o zdrowych zmysłach nie chce być kochany z przymusu, z braku innej opcji. Bóg również tego nie chce, bo wymuszona miłość czy wiara byłyby tyranią nad ludzkim duchem.

Jezus przyniósł zbawienie, byśmy mogli je dobrowolnie przyjąć i żyć już teraz jak ludzie, którzy zostali zbawieni.

Za: www.jezuici.pl

Wpisy powiązane

Nowe Centrum Badawczo-Dydaktyczne Uniwersytetu Ignatianum otwiera drzwi dla 500 studentów

Bp Kiciński: święty to ten, który zostawia kawałek dobra w sercach innych

Licheń: Finał I Ogólnopolskiego Konkursu Gry i Śpiewu Liturgicznego