Wielki Post to szczególny czas modlitwy. O tym jak modlitwę przeżywał św. Franciszek z Asyżu, na łamach dwumiesięcznika franciszkańskiego „Posłaniec św. Antoniego z Padwy” opowiedział o. Andrzej Zając OFMConv. Zapraszamy do lektury!
Schronienie w Bogu, który jest piękny!
Było to dwa lata przed śmiercią Franciszka. Góra Alwernia, którą podarował mu hrabia Orlando z Chiusi, czekała na niego. Nie był sam. Towarzyszył mu wiernie brat Leon, jego spowiednik i sekretarz. Te rekolekcje w ciszy i kontemplacji rozpoczynał z Matką Bożą Wniebowziętą i kończył ze św. Michałem Archaniołem. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, czas postu i odosobnienia przeżywał regularnie. Było dla niego jasne, że bez intymnych spotkań z Panem w mistycznej grocie, nie da się iść wyznaczoną przez Niego drogą. A droga nie była łatwa. Franciszek widział, że dzieło, które Bóg związał z nim, po ludzku zupełnie go przerastało. Przed nawróceniem, owszem, był wodzirejem żądnej zabawy młodzieży asyskiej. Kiedy jednak zaczęła się jego przygoda z Bogiem, starał się raczej usunąć na bok, spędzając czas na modlitwie i dając jasne świadectwo prostego ewangelicznego życia. Ale Bóg nieustannie go zaskakiwał. Dał mu braci. I dał mu braci różnych, z którymi nie do końca sobie radził, co czasami wywoływało w nim niepokój.
O czym myślał, kiedy przemierzał najpierw Umbrię, dalej Toskanię, by dotrzeć do ukochanej góry? To, czego potrzebował, to na pewno pokój, poczucie bezpieczeństwa i przekonanie, że jest na dobrej drodze, że się nie pogubił, że jest w rękach Boga, że nie popsuł tego, co On mu powierzył. Zbytnie zatroskanie może stać się dręczącą pokusą. Jak wspominają biografowie, Bóg przypominał mu na modlitwie, że to nie on powołał do życia zakon, że nie on dał braciom powołanie. Dlatego nie powinien się smucić z powodu niedoskonałości i niewierności, których czasami przychodziło mu być świadkiem. Zapewniał go przy tym Bóg: „Sam będę czuwał nad moją owczarnią”. A chodziło o to, by człowiek nie przypisywał sobie dzieł, których Bóg w nim dokonuje, by widział nie tyle własną zapobiegliwość i doskonałość, ile moc Boga objawiającą się w człowieku mimo jego różnorakich niemocy. A wcale nie jest to łatwe, bo człowiek odpowiedzialny chce zrobić wszystko, by było dobrze, doglądając skrupulatnie tego, co zostało mu powierzone. Nie może jednak zrobić nic ponad to, co realnie od niego zależy. Nie chodzi więc o brak odpowiedzialności, ale o autentyczną wiarę, że Bóg czuwa nad wszystkim i wszystkiego, tak jak chce, dogląda.
Dotarli w końcu na miejsce. Cała toskańska przyroda sprzyjała kontemplacji. Większość czasu Franciszek spędzał sam, choć brat Leon pozostawał w pobliżu, by w razie potrzeby móc go usłyszeć i przyjść. A Franciszek jak zawsze wołał do Ojca, który jest w niebie, kierując ku Niemu słowa uwielbienia i wdzięczności. Przedstawiał Mu też swoje sprawy, które go dręczyły. I słuchał… Zbliżało się już święto Podwyższenia Krzyża. I tu również Bóg go zaskoczył. Nagle ponad nim pojawił się serafin, potem była rozmowa z nim, a na koniec na ciele Franciszka pojawiły się znamiona męki ukrzyżowanego Jezusa. O czym rozmawiali? Tego brat Leon nie był w stanie odnotować. Zapewne jakieś echo tej tajemniczej rozmowy można znaleźć w słowach modlitwy, którą własną krwawiącą ręką zapisał na pergaminie, który wraz z piórem przyniósł mu jego towarzysz. Na drugiej stronie zapisał dla niego błogosławieństwo. Do dziś ten pergamin można zobaczyć w kaplicy relikwii w asyskiej bazylice.
Mistyk ma to do siebie, że nie używa słów pustych. Nie pisze tego, co do czego nie miałby pewności, czego by sam nie przeżył. W niezwykłym Uwielbieniu Boga najwyższego Franciszek dziękował dobremu Ojcu za to, czego od Niego doświadczył. A widział w Nim Boga pięknego, fascynującego i przyciągającego do siebie, i nie tylko napełniającego pokojem, ale dającego ukojenie i odpocznienie. Dojrzał, że jest On nie tylko piękny, ale jest samą Pięknością, która nadaje sens wszystkiemu, co piękne. W bliskości i zjednoczeniu z Nim na nowo utwierdził się w pewności, że to On jest jego opiekunem, stróżem i obrońcą, bo nie ma mocy nad Niego i nie ma innego bogactwa i szczęścia, które mogłoby tak człowieka wypełnić i uszczęśliwić. Franciszek doświadczył, jak wybrani uczniowie na Górze Przemienienia, że dobrze jest być tam, gdzie Jezus – czyli w drodze do Ojca. Raz jeszcze została umocniona jego wiara, by nie powątpiewał, kiedy przychodzą chwile próby. Doświadczył bowiem potęgi i bliskości Ojca, który jest Królem. Wszystko, co dotąd zdołał z Niego poznać, Jego różne imiona, za którymi kryją się różne doświadczenia Jego obecności, zamknął ostatecznym przekonaniem, że w nich wszystkich jest On zawsze miłosiernym Zbawicielem.
Podobnie jak Jezus w Ogrójcu, Franciszek – jak pisał w Liście do wiernych – „położył swoją wolę w woli Ojca”, odnajdując w Nim schronienie i absolutne bezpieczeństwo. Człowiek jest zaproszony, by dotrzymywał kroku Bogu, który wkracza w jego życie. Niezwykle sugestywne są te artystyczne wyobrażenia stygmatyzacji, w których Franciszek jest w ruchu, jakby tańczył. Promienie łączące go z serafinem, przypominającym Jezusa rozpostartego na krzyżu, wskazują na nadprzyrodzoność wydarzenia, w którym orant dotknięty jest szczególną łaską od Boga. Średniowieczny fresk w krużgankach krakowskiego klasztoru franciszkanów osadza to wydarzenie w naturalnej scenerii. Z jednej strony jest ponadto zwierzę drapiące się tylną łapą za uchem, z drugiej jest kościół. Ten dynamizm wskazuje, że nawet natura nie pozostaje niewzruszona wobec tego, jak Bóg cudownie wkracza w życie człowieka na ziemi. Zaskakująca obecność mitycznego jednorożca z jego chrześcijańską symboliką umiejscawia to wydarzenie pomiędzy Zwiastowaniem, czyli poczęciem Jezusa w łonie Maryi, a Jego śmiercią, rodzącą życie. Mistyczne doświadczenie Franciszka na Alwerni pozostawiło dwa niezwykłe owoce: stygmaty oraz modlitwę uwielbienia. Obydwa potwierdzające bliskość człowieka i Boga, w którym człowiek może się schronić, uspokoić i wypięknieć jak On.
Andrzej Zając OFMConv