Prof. Michał Królikowski: abp Hoser zawsze był w żywym dialogu z Tym, któremu oddał swoje życie

– W mojej ocenie arcybiskup raczej kroczył za tym, do czego był wzywany, niż o te rzeczy zabiegał. I zawsze pozostawał w żywym dialogu z Tym, któremu oddał swoje życie – mówi prof. Michał Królikowski, który rozmowie z KAI opowiada o swojej relacji z abp. Hoserem.

Dawid Gospodarek (KAI): W książce „Bóg jest większy” – wywiadzie rzece, jaki przeprowadziłeś z abp. Henrykiem Hoserem, powiedział on, że Bóg pozwolił mu być spełnionym. Jak to rozumiesz? Patrząc na życie abp. Hosera, jak przejawia się to spełnienie?

Prof. Michał Królikowski: To zdanie było w rytmie zapisanej rozmowy jednym z najważniejszych i zarazem najnaturalniej wypowiedzianych. Dlatego zdecydowałem się umieścić je na samym początku książki, w której – co ważne – ja tylko zadawałem pytania, czasem mocno nieudolnie, bo przecież nie jestem publicystą. Co prawda abp. Henryk Hoser odgryzał mi się mówiąc, że on tylko odpowiadał na zadane pytania. Sam mówił, że wspomniana książka jest zapisem rozmowy wierzącego biskupa i wierzącego świeckiego. W tym komentarzu ujawnia się Jego typowy dystans do siebie i zadziorna ironia.

Trzeba pamiętać, że to spokojne stwierdzenie o tym, że Bóg pozwolił mu być spełnionym, pojawia się w kontekście próby sprowokowania go tezą o samotności kapłana. On odpowiada słowami wiersza Leopolda Staffa, cytowanymi przecież przez siedemdziesięciolatka: „Wędrowałem dzień cały pod cienia ciężarem […] by o to u końca, płonąć Tobą, o zmierzchu mym, czerwonym żarem, jako wieczorna rzeka o zachodzie słońca”. Kiedy wspomina o tym, że każdy etap jego życia przygotowywał go do kolejnego, nie sposób nie wrócić do ponownie zaczepnych słów wypowiedzianych znacznie później, po powrocie do zdrowia po ciężkim epizodzie malarii: „Widocznie jeszcze jestem na coś potrzebny!” Krótko po tym dowiedzieliśmy się, że biskup senior warszawsko-praski pojedzie jako specjalny delegat Watykanu do Medjugorie.

Warto się zatem przypatrzyć tym etapom życia Arcybiskupa, choćby w migawkach. Sama lista zresztą wystarczy. Misjonarz w Rwandzie, dyrektor ośrodka medycznego w Kigali i praktykujący lekarz, wizytator apostolski w Rwandzie przez dwa lata po zakończeniu ludobójstwa, przełożony pallotynów we Francji, delegat do kontaktów z Unią Europejską, trzecia osoba w Kongregacji ds. Ewangelizacji Narodów, Przewodniczący Papieskich Dzieł Misyjnych, ojciec synodalny, Biskup Warszawsko-Praski, przewodniczący Zespołu KEP ds. bioetycznych, wizytator apostolski w Medjugorie. Starczy tego na dwa, trzy udane i uznane życiorysy ludzi Kościoła. Myślę jednak, że najważniejsze są w tym dwie rzeczy. W mojej ocenie arcybiskup raczej kroczył za tym, do czego był wzywany, niż o te rzeczy zabiegał. I zawsze pozostawał w żywym dialogu z Tym, któremu oddał swoje życie. Sądzę, że w tym kryje się wyjaśnienie jego życiowego spełnienia.

KAI: Nazywasz abp. Henryka Hosera swoim mistrzem, przyjacielem swojej rodziny. Mógłbyś powiedzieć, jakim był człowiekiem? Jaki był w relacjach?

– Raczej ośmielam się powiedzieć, że to on obdarzał nas przyjaźnią. Jestem w ocenie Arcybiskupa mało obiektywny. Poznałem go w 2008 roku, krótko po jego powrocie do Polski, kiedy formowano zespół ekspertów ds. bioetycznych Konferencji Episkopatu Polski, którego przewodniczenie objął. Wszystko, co wiem o nim osobiście, odnosi się do następującego po tej dacie okresu. Arcybiskup miał ogromny talent do obdarzania przyjaźnią, w tym także szczodrością ojcostwa. Inaczej wyglądała jego unikalna przyjaźń z Wandą Półtawską, a inaczej z nami. Nam chrzcił nasze dzieci, przyjechał na kawę i ciasto, ze śmiechem pozwalał naszym dzieciom polewać wodą z węża ogrodowego jego dom czy biegać po schodach mieszkania biskupiego. Jednocześnie jednak dostrzegał nasze poważne sprawy, potrafił przekazać karteczkę ze słowami wsparcia i uznania dla mojej Żony lub żartować z nią po francusku. Mówił do nas zabawnie po imieniu, trochę jakby w trzeciej osobie, bo nie łatwo rezygnował z formy „Pan”, „Pani”. Pewnie trudno słowami oddać rzeczywistość tej relacji, w której to raczej my czuliśmy się obdarowywani.

Był człowiekiem błyskotliwej inteligencji, wnikliwej obserwacji, ironicznego i zmyślnego poczucia humoru. Bawił się skojarzeniami leksykalnymi, tworzył słowa dla lepszego wyrazu swojej myśli, był w tym sensie unikalny. Jego duchowość była eklektyczna, ale głęboka, twórcza i oryginalna. Był niezwykle inteligentny i błyskotliwy. Wielki i prosty zarazem, odległy w rozmiarze swojej osobowości i bliski w relacji. Miał też wielką zgodę na przemijanie – na to, że relacje zmieniają się z czasem, słabną, przychodzi czas na nowych ludzi, nowe zadania i nowe role życiowe. Jednak w sercu można pozostać równie bliskim – miał krótki rozbieg w powracaniu do intymności. Miał również pogodną zgodę na swoje przemijanie. I na to, że jest za mały na zadania, z którymi przyszło mu się mierzyć. Kiedyś odkryłem skąd zaczerpnął swoje zawołanie biskupie i jaki jest biblijny kontekst tych słów. To fragment księgi Hioba, a w pełnym cytacie brzmi to: “Bóg jest większy niż człowiek”. Hoser powiedział mi, że to porównanie to za mało, stąd samo „Bóg jest większy”, większy od wszystkiego, a przez to zdolny do każdego dobra, które jest poza zasięgiem naszej wystarczalności.

KAI: Jakim był duszpasterzem i biskupem? Jaki był we współpracy z księżmi? Swego czasu było bardzo głośno o jego konflikcie z ks. W. Lemańskim…

– Wydaje mi się, że był raczej biskupem Kościoła powszechnego niż lokalnego. Zazwyczaj miał perspektywę tego pierwszego w myśleniu o swoich zdaniach i misji. W tym sensie był na gruncie polskiego Kościoła instytucjonalnego bez wątpienia kimś wyjątkowym.

Nie wiem do końca, jaki był dla księży swoje diecezji. Sądzę, że z ich perspektywy mógł wydawać się odległy i trochę abstrakcyjny. Był w wielu momentach zaprzeczeniem swojego poprzednika – bpa Sławoja Leszka Głódzia. Mniej bezpośredni, bardziej stawiający na pracę zespołową w kurii, zachowujący konwenans, introwertyk intelektualista. To z pewnością nie ułatwiało mu nawiązywania relacji ze „zwykłymi” księżmi. Zarządzanie diecezją oparł o zespół w znacznej mierze stworzony przez swojego poprzednika i polegał na opiniach osób, którym zaufał. Jego styl zarządzania mógł być dla niektórych niezrozumiały a nawet irytujący.

Zdarzało się, że rozmawiałem z Arcybiskupem na temat problemów diecezji. Tak było w trudnym dla niego i w pewnym momencie już nierozwiązywalnym drogą dialogu sporze z ks. W. Lemańskim. Mówił, że dramatem jest to, kiedy ksiądz wierzy w Boga, ale nie wierzy w Kościół. Mierzył się też z zarzutami niedostatecznej reakcji na przypadki zarzucanego innemu księdzu wykorzystania seksualnego. Pamiętam, że był w tych sprawach mocno obolały, zmartwiony, rozdarty. Akcentował, że nie może być nic bardziej haniebnego dla księdza jak zwieść najmniejszych. Ale podkreślał też, że nie może traktować od razu swoich księży jak przestępców. Wspominał, że jednemu z nich niemal nie zniszczył życia, gdy radykalnie odsunął go od posługi po otrzymaniu – jak później się okazało zmanipulowanych – oskarżeń. Pamiętał, jak ten przyjął zarzuty w ciszy i płacząc odszedł przyjmując posłusznie jego decyzję. Myślę, że na tym polegała jakaś jego słabość – wierzył w Kościół i wierzył w ludzi Kościoła, wolał chyba się pomylić na swoją niekorzyść niż odmówić ufności drugiemu księdzu. Myślę, że z tego powodu popełniał błędy.

KAI: Z abp. Henrykiem Hoserem, który był też lekarzem, współtworzyłeś zespół ds. bioetycznych. Czy mógłbyś powiedzieć więcej na ten temat?

– Wiesz, ja myślę, że on najpierw był lekarzem. Powołanie do kapłaństwa odkrył już po dyplomie, zresztą jak sam to opisywał, w modelu św. Pawła, koło budki z zapiekankami pod dworcem. Tak nagle. I do końca lekarzem pozostał. Powiedział mi kiedyś ze smutkiem, gdy zbieraliśmy materiał zdjęciowy do książki, że nie będzie mógł pokazać wielu ważnych dla niego rzeczy, bo właśnie zdał sobie sprawę, że nie dokumentował swojego życia zawodowego. Mam dużo zdjęć jako biskup, ale prawie żadnych jako lekarz. A przecież większość mojego życia byłem praktykującym lekarzem – wspominał nieco zgnębiony.

Zespół powstał w 2008 roku, jak już wspomniałem, jako nowa inicjatywa Konferencji Episkopatu Polski. Proporcje zespołu były bardzo zrównoważone wówczas – to chyba była jego cecha, że lubił pracować ze świeckimi. Arcybiskup Hoser stał się wówczas twarzą nauczania moralnego i bioetycznego polskiego Kościoła. Warto przypomnieć sobie, że był to czas, kiedy podczas rządów poprzedniej większości parlamentarnej, trwały prace nad pierwszą ustawą o in vitro, nad projektami o związkach partnerskich, dyskutowano nad ratyfikacją konwencji o przeciwdziałaniu przemocy ze względu na płeć, czy o liberalizacji zakazu aborcji. Bez wątpienia w samym środowisku rządzącym widoczne było napięcie między lewicowym i konserwatywnym skrzydłem w tych sprawach. Zespół wchodził w dialog we wszystkich w tych tematach – jako ośrodek ekspercki, nie publicystyczny. W niektórych sprawach debata toczyła się między komitetem bioetycznym PAN i właśnie zespołem pod przewodnictwem abp. Henryka Hosera. Pod tym patronatem powstał również podręcznik dla szkół średnich dotyczący zagadnień zapłodnienia pozaustrojowego. Na argumentację zespołu powoływały się później strony sporu przed Trybunałem Konstytucyjnym w sprawie dotyczącej klauzuli sumienia. Wyprzedzał też niektóre problemy. Nie wiem, czy przypominasz sobie, jak parę lat temu zorganizowano konferencję na temat moralności szczepień, jakże teraz aktualny temat. Zespół stał się niezwykle żywiołowym intelektualnie, odważnym, ale też racjonalnym ośrodkiem myśli bioetyki katolickiej.

Patrząc zaś od środka zespołu, muszę powiedzieć, że wszyscy bardzo się polubiliśmy i zżyliśmy, i bez cienia wątpliwości był to wpływ sposobu, w jaki arcybiskup kierował pracami zespołu. Zresztą, powiedziałeś, że nazywam arcybiskupa moim Mistrzem. To prawda, ale określenie to powtarzam za innymi członkami tego zespołu, także tymi, których również uważam za swoich przewodników.

KAI: W Polsce abp Hoser spotkał się z niechęcią mediów, można ją chyba nawet nazwać nagonką i hejtem. Jednym z najpoważniejszych zarzutów był ten o wręcz “współudział” w ludobójstwie w Rwandzie. Mógłbyś opowiedzieć o jego misji tam, w czasie tych tragicznych wydarzeń? I jak on sam radził sobie z tego typu zarzutami?

– To było konsekwencją tego, że był czytelnym oponentem wobec liberalnej kultury moralnej. Był charyzmatyczny, widoczny, stąd skupiał na sobie uwagę. Niemniej, obraz medialny jego osoby był karykaturalny. Trochę stało się jak z kardynałem Ratzignerem – pancernym kardynałem, który w rzeczywistości jest niezwykle delikatnym i wrażliwym człowiekiem. Arcybiskup Hoser miał przypadłość intelektualisty – potrafił dokonać błyskotliwej syntezy, ostrej i zmyślnej, i ją jako taką było widać najwyraźniej. Nie tracił jednak zdolności do niuansowania, do dostrzegania stopnia złożoności problemów. Niemniej, w którymś momencie decydował o tym, że w danych warunkach konieczne jest wyakcentowanie danego aspektu problemu. Stąd też np. mocno sprzeciwiał się ruchom ideologicznym gender, zadając jednocześnie sobie pytania o to, jak wzmocnić podmiotowość kobiety w życiu rodzinnym, jak kobietom pomóc odkrywać piękno swojego powołania, jak realnie wspierać rodziców mierzących się z bezpłodnością.

Na ile miałem okazję rozmawiać z nim na temat Rwandy, widać było, że zaliczał się do tych, którym Afryka skradła serce na zawsze. Mieszkańców Afryki podziwiał, cenił prostotę ich trosk i kulturę relacji. Może warto powiedzieć, że moją habilitację napisałem z problematyki zbrodni międzynarodowych, w tym ludobójstwa w Rwandzie – z tej perspektywy powiem, że sytuacja Kościoła katolickiego w okresie poprzedzającym brutalny finał konfliktu między Hutu i Tutsi była politycznie bardzo trudna, niekiedy polegała wprost na przejawach prześladowania. Jednak nie potrafię potwierdzić żadnej prawdziwości w zarzutach o wspieraniu systemu opresji przez pallotynów ani samego Henryka Hosera, zresztą wówczas przecież jeszcze nie biskupa.

A co do ostatniego pytania – wiem, że chciał napisać książkę o Afryce. Miał bogatą literaturę i mnóstwo własnych przemyśleń. Kiedyś mocno sprostował to, co wyczytałem w literaturze prawniczej na temat istoty konfliktu w Rwandzie, mówiąc o fałszywości dominującego obrazu i współodpowiedzialności krajów zachodu na te wydarzenia.

Mam natomiast wspomnienie bardziej uniwersalnej samo-refleksji o jego życiu. Kiedyś przekonywałem go, że mógłby powierzyć jakąś decyzję innemu biskupowi, czy wręcz wyrażałem przekonanie, że w chwili największych na niego medialnych ataków z pewnością otrzymuje wiele wyrazów życzliwości od swoich braci w biskupstwie. Wtedy popatrzył się na mnie poważnie i troskliwie, i rzekł: „Niech Michał pamięta, biskup w trudnych sprawach, wobec ciężaru, jaki na niego złożono, jest na końcu zawsze sam, ale nie bez Niego”. Po czym bardzo czule uściskał mi dłoń z jakąś ulotną wdzięcznością. Poczułem ją raz jeszcze podczas naszej niedawnej ostatniej rozmowy, delikatną i połączoną z pożegnaniem.

***

Michał Królikowski: prof. Uniwersytetu Warszawskiego, dr hab. nauk prawnych, adwokat. W latach 2006—2011 dyrektor Biura Analiz Sejmowych Kancelarii Sejmu, 2011—2014 podsekretarz stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości, 2009-2015 członek Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Karnego, w latach 2008 – 2021 członek Zespołu ekspertów KEP ds. bioetycznych.

Dawid Gospodarek / Warszawa
KAI

Wpisy powiązane

Rozpoczął się proces beatyfikacyjny o. Józefa Andrasza SJ

Konwent prowincjonalny marianów

Kraków: 800 lat temu św. Franciszek otrzymał stygmaty – konferencja naukowa