Pielgrzymki na Jasną Górę to jest święty nawyk Polaków

Pielgrzymka to bakcyl, którego nie znajdzie się w żadnej szczepionce i nałóg, który jest prawdziwym wyzwoleniem – mówi ojciec Melchior Królik OSPPE w rozmowie z Anitą Czupryn.  Fragment książki „Cuda dzieją się po cichu. O jasnogórskich cudach i łaskach”.

Jacy ludzie chodzą na pielgrzymki?
Chodzą przeróżni ludzie. Pokutują, idą z wdzięczności, w podziękowaniu. Pierwszego dnia, przed wyruszeniem pielgrzymki, zawsze przypominam, jaka jest różnica między wycieczką, obozem wędrownym a pielgrzymką, bo i tam się idzie, i tu się idzie. Ale w pielgrzymce idzie się z intencją i ta intencja jest decydująca. Po pierwsze, musi być religijna motywacja: chwała Pana Boga, uwielbienie Pana Boga w Trójcy Świętej Jedynego, podziękowanie za wszystkie dobra i łaski, pokuta, dziękczynienie. Dopiero potem można myśleć o prośbie. To motywacja decyduje, że to jest pielgrzymka. Sam sobie muszę to przypominać i modlić się: „Matko Boża, mówię Ci szczerze, nie po to idę, żeby zaliczyć pielgrzymkę pięćdziesiąty raz, ale po to, żeś mi chodzić pozwoliła i chciałbym pielgrzymować, dopóki będę mógł (marzy mi się jubileusz diamentowy, jeśli tak zdecydujesz), ale przede wszystkim z miłości do Ciebie i Twojego Syna, a także, aby odpokutować za grzechy”. Jeśli ktoś idzie dla liczby, to nie będzie to pielgrzymka pełnowartościowa. Zdarza się, że niektórzy z dumą mówią: „O, ja już idę trzydziesty piąty raz”. Księża wtedy reagują półżartem: „Nieważne, ile razy się idzie, ale jak się idzie”. Kto się tym chwali, to swoją zasługę już odebrał.

Wśród relacji na temat jasnogórskich cudów znalazłam historię pewnej pani, która całą pielgrzymkę szła z ciężkim dywanem na ramionach.
To była pierwsza pielgrzymka po wojnie. Historię tę opowiedział mi ojciec Stefan Batory, a ja ją spisałem. Kobieta przed wojną miała ośmiopokojowe mieszkanie, mąż był pułkownikiem. Zginął. Mieszkanie zburzono. Został jej tylko ten dywan i puzderko kosztowności. Co ocalało, niosła Matce Bożej. To było wzruszające. Ojciec Batory opowiadał też o staruszce, która miała dziewięćdziesiąt trzy lata i na pielgrzymki chodziła od dwunastego roku życia z powodu zobowiązania, jakie przed laty złożył jej ojciec. Zaczęło się od tego, że ojciec zaciął się w nogę, noga nie chciała się goić, lekarze orzekli: „Amputacja”. Ojciec powiedział wtedy: „Albo umrę, albo mnie Matka Boska uzdrowi”. Synowie wozem wieźli go na Jasną Górę. Na Przeprośnej Górce przed Częstochową ojciec zszedł z wozu i pieszo do Kaplicy Matki Bożej poszedł. Został uzdrowiony i pieszo do domu wrócił. Gdy żegnał się z życiem, zwołał swoje dzieci i powiedział: „Dopóki mój ród będzie istniał, każde z dzieci raz w roku ma odbyć pielgrzymkę na Jasną Górę”. Staruszka szła już ze swoją prawnuczką, aby przejęła po niej pielgrzymowanie do Matki Bożej.

Jak w PRL komunistyczne władze traktowały pielgrzymki?
O sześćdziesiątym trzecim roku chyba już mówiłem?

Nie, ale wiem, że pielgrzymi byli solą w oku ówczesnych władz.
Wtedy właśnie, w 1963 roku, władza wymyśliła, że czas skończyć z tradycją pielgrzymowania. Istniało bowiem prawo, że jeśli jakaś impreza odbywa się nieprzerwanie od ponad stu lat, to władza ma obowiązek wydać na nią pozwolenie. Wystarczyło jednak raz zrobić przerwę, żeby władze w następnych latach już pozwoleń nie dawały. To miała być moja czwarta pielgrzymka. A tu okazuje się, że jest odwołana. Władze państwowe znalazły pretekst: „W tym roku pielgrzymka warszawska na Jasną Górę nie pójdzie, bo na południu Polski panuje zakaźna choroba: czarna ospa; nie możemy pozwolić, aby w kraju szerzyła się epidemia”. Sekretarzem episkopatu był biskup Zygmunt Choromański, wezwano go do Urzędu do spraw Wyznań i zakomunikowano, że władze w tym roku pozwolenia na pielgrzymkę nie udzielą z powodu zakaźnej choroby. Podjęto takie środki ostrożności, aby rzekomo nie pozwolić rozprzestrzenić się zarazie. Rzucono też groźbę: „Jeśli wbrew zakazowi pielgrzymka wyjdzie z Warszawy, to my mamy swoje możliwości. Wszyscy klerycy będą musieli pójść do wojska. Tak zarządzimy i nic nam nie zrobicie”. Gróźb było więcej, nie wiem, czy nie chodziło też o likwidację kościoła Świętego Ducha, z którego wychodziła pielgrzymka warszawska, czy nawet o likwidację naszego seminarium. „Przyjmuję do wiadomości i powiadomię” – powiedział na to biskup Choromański. „Ale proszę zakazać!”. „Tylko Prymas może zakazać. Ja nie mam takiej władzy. Poinformuję Księdza Prymasa. Jaką on decyzję podejmie, to już jest jego sprawa; ja się zobowiązuję powiadomić Księdza Prymasa i przeora klasztoru Paulinów. Przekażę, że nie dajecie pozwolenia. Czy pielgrzymka pójdzie, czy nie pójdzie, za to odpowiedzialności nie biorę”. […] Dowiadujemy się więc, że pielgrzymka jest zakazana, więc nielegalna. Generałem zakonu był jeszcze ojciec Ludwik Nowak. Poszliśmy do niego w tej sprawie z ojcem Józefem Płatkiem. Stanęliśmy i oznajmiliśmy: „Słyszymy, że pielgrzymka nie ma pozwolenia, ale wiemy, że ludzie pójdą. Niemożliwe, żeby nie poszli. Jeśli nawet w czasie okupacji szli, to teraz nie pójdą?”. Ojciec generał od razu przerwał nasze wywody, mówiąc: „Tak! Ja też tak uważam. Idźcie sobie kupić cywilne ubrania”. Szczypiemy się w uszy, czy dobrze słyszymy, przecież nigdy nie było nam wolno zdjąć habitów. A tu sam generał proponuje, abyśmy kupili zwykłe spodnie, kurtki i na pielgrzymkę mamy iść w cywilu. „Ludzie więcej ryzykują. Ryzykują pracę. My nic nie ryzykujemy. Niech widzą, że nie tchórzymy, idziemy z nimi” – dodał. Sam generał nas zachęca do sprawy, z jaką do niego przyszliśmy – byliśmy wniebowzięci (śmiech). Pokupowaliśmy sobie cywilne ubrania. Ale przecież księdza łatwo się pozna nawet bez sutanny czy habitu.

Nie poszliście w habitach.
Nie, absolutnie. Jeden tylko ksiądz Władysław Petecki na trasie włożył sutannę, ale wyszedł też bez sutanny. Nie baliśmy się więzienia, nie baliśmy się kolegium. Baliśmy się, że podjedzie radiowóz, zwany suką, zapakują ludzi na siłę do samochodu i po pielgrzymce. Tegośmy się bali. Ponieważ mimo zakazu władz na Jasną Górę wyruszyło z Warszawy kilka tysięcy ludzi – mówiło się o czterech tysiącach. Pierwszego dnia na noclegu w Tarczynie milicja cofnęła wozy i ciężarówki z naszymi bagażami z powrotem do Warszawy. Ludzi straszono, że muszą się poddać szczepieniom przeciwko czarnej ospie. „Nie pójdziecie dalej, jak się nie zaszczepicie i nie podacie swoich danych”. O to im chodziło – aby mieć nasze nazwiska i potem móc wzywać ludzi na kolegia. Ale my mieliśmy pielęgniarki, które załatwiły nam stosowne zaświadczenia o przebytych szczepieniach. Po całej trasie pielgrzymki wciąż krążyły milicyjne i esbeckie patrole. Pielgrzymów legitymowano, za byle co wlepiano kary pieniężne, no i próbowano wyłapywać księży. Przez dziewięć dni szliśmy tylko w tym, co na sobie, bez możliwości umycia się czy ogolenia. Przybory toaletowe, zmiana bielizny – wszystko to, co mieliśmy w bagażach, odesłano przecież. Takie to były typowo bolszewickie działania. Kobietom zwłaszcza musiało być niezwykle trudno. Nie mam pojęcia, jak one to przetrwały. To było wprost niewiarygodne. Księża szli ukryci w środku grupy i ze środka jedynie dyrygowali śpiewem czy modlitwą, bo gdyby zaczęli być widoczni, to zaraz by ich wypatrzono. Jak mówiłem, droga naszpikowana była ubekami, motocykle jeździły w tę i z powrotem. UB nakazało, żeby studenci ze szkoły politycznej, jaką w Warszawie założył Edward Ciupak, marksistowski socjolog…

… ojciec znanej dziś pani profesor Magdaleny Środy.
Zadaniem tych studentów było wyszukiwać księży. Ale księży oficjalnie nie było. Msze Święte odprawialiśmy w ukryciu, dopiero po północy. Ze dwudziestu księży po kolei, żeby do rana zdążyć. Ledwie się człowiek położył, a tu już budzą: „Czas na ciebie, Mszę Świętą odprawiać” […] Władza w końcu się dowiedziała, że w pielgrzymce idą księża, tylko ubrani po cywilnemu, więc na całego zaczęto robić obławy na księży. Co parę metrów milicja z jednej i drugiej strony, legitymowali, sprawdzali. Wówczas sprytne kobiety wpadły na pomysł, aby księża na ten czas symulowali, że idą z żonami, że nie są duchownymi. No i mnie również przyprowadziły „żonę”. Fajnie dobrały, ponieważ ja się nazywam Królik, a ona się nazywała Czesia Tchórz (śmiech). Aleśmy się jakoś zgodzili. Postawili więc przy mnie żonę, a obok, dla jeszcze lepszego kamuflażu, córeczkę. I oczywiście – obrączka na palcu. Pozostaliśmy dziewiczym małżeństwem, bo na noc tę żonę mi zabierano (śmiech). Mam nawet takie zdjęcie, jak córeczka Elżunia obejmuje swojego „tatę”. Kilka razy zresztą Czesia mnie wybroniła. Milicjant nas zatrzymuje: „Obywatel ma dowód osobisty?” – zwraca się do mnie. „Oczywiście” – udaję z pewnością w głosie, że mam, choć nie mam. Zaraz na niego naskoczyła „moja” Czesia: „Ileż razy można człowieka sprawdzać! Do czego to podobne! My sobie spokojnie idziemy!”. „Pyskatą ma pan tę żonę” – milicjant na to i machnął na mnie ręką. Kawałek dalej znowu to samo. I znowu Czesi interwencja pomogła. Kiedy trzeci raz chcieli mnie zatrzymać, Czesia wyskoczyła pierwsza przed milicjanta: „Panie władzo, dobrze idziemy? Proszę zobaczyć, my grzeczni” – i też przeszliśmy. Takie to były hece, ale koniec końców mnie się udało i milicja mnie nie wyłowiła. Kiedy czasem opowiadam komuś, jak to byłem „żonaty” i „dzieciaty”, nie mogą zrozumieć i pytają: „Ale jak to? Najpierw się ojciec ożenił, a potem został księdzem? To co z żoną, co z dziećmi?” (śmiech). Udało się też jednemu prałatowi, księdzu Mieczysławowi, bo jego za „męża” wzięła sobie Janka, rosła kobieta, a on też był dobrze zbudowany. Wspólnie nieśli swój bagaż, nagle ksiądz Mieczysław mówi: „Janka, uważaj. Milicja”. Natychmiast spontanicznie weszli w swoje role i dawaj się kłócić. On mówi: „Nabrałaś tego tyle, a ja to muszę dźwigać!”. Słowa te, jak można się domyślić, były wodą na młyn | dla „żony”. Kłócą się zawzięcie, ale idą (śmiech). Milicjant tylko popatrzył, pokiwał głową ze zrozumieniem: „Aleś ty bracie wpadł. Taką jędzę sobie wziąłeś”. I przeszli. Ci księża, którzy się nie „pożenili”, których wyłowiono, wylegitymowano, w papierach odfajkowano, potem musieli się stawiać na kolegia. Ale kto napisał odwołanie, to też mu się udało; przyszła amnestia i nie trzeba było płacić kary.

Rozpoznaliście ubeków, którzy wmieszali się w pielgrzymów?
Od razu ich odkryliśmy. Do jednej, z rudymi włosami, która wciąż krążyła wokół nas, zwróciłem się w końcu: „My to się chyba znamy?” (śmiech). Obstawiali wszystkie plebanie, mieli szpiegowskie aparaty, robili nam zdjęcia. Pątnicy nadali tym ubekom różne pseudonimy, dla rozróżnienia. Był więc „Antałek”, bo okrągły, był „Długopis”, bo wysoki i chudy, był też taki, którego nazwali „Fajką”, bo taki skrzywiony. I układali o nich piosenki na melodię Szła dzieweczka do laseczka (ojciec śpiewa): „Długopisy, no i Fajki, także Antałki, wymyślają ciągle głupie, nowe kawałki. Tu władza, tam władza, wciąż gonią nas, na naszą pielgrzymkę zły przyszedł czas”. Piosenka rosła, ludzie układali wciąż nowe zwrotki, było ich chyba z pięćdziesiąt. Ja też ułożyłem jedną: „A najbardziej są nękani nasi kapłani, i wśród ludzi, w każdej grupie skrzętnie szukani”. Nie wiem, kto wymyślił ostatnią zwrotkę (chyba ks. Jan Buczyński), ale Ksiądz Prymas nieźle się uśmiał, gdyśmy mu ją zaśpiewali już na Jasnej Górze: „Już niedługo ci panowie włożą sutanny, i porzucą swoje dzieci, żony i panny” (śmiech). Milicja szykowała się na nas w Nowym Mieście nad Pilicą. I od razu powstała kolejna zwrotka: „W Nowym Mieście szykowali nam wielką chryję. Gdy nas w kupie zobaczyli, schowali ryje”. Ryjami nazywaliśmy milicyjne samochody, których maski z silnikiem były mocno wysunięte do przodu. Ale zasadzili się na nas z pułapką. Szpaler aut z jednej i z drugiej strony, a my jak w kotle. Mieli za zadanie ładować i rozwozić ludzi. Dlatego staraliśmy się iść zwartą grupą, razem. A tu zawieruszyli się jacyś maruderzy, młodzi chłopcy zostali z tyłu. Od razu milicjanci ich zatrzymali. Pielgrzym, który miał baczenie na tyły, natychmiast dał komendę: „Pielgrzymka stać, bo nam braci legitymują. W tył zwrot, za mną!”. I całą grupą wróciliśmy po naszych. Jedną, zwartą grupą! Cztery tysiące ludzi! Kiedy ci milicjanci zobaczyli, że tłum ludzi idzie w ich kierunku, to chłopaków puścili, wskoczyli na motory. Jeden od razu odjechał, a drugi, który miał junaka, kopał go, kopał, nie mógł odpalić, więc w końcu go porzucił i pieszo czmychnął.

Tylko raz wydarzyła się taka zakazana pielgrzymka?
Tylko raz. Moskwa naciskała polskie władze, no bo „tyle lat komuny, a te pielgrzymki nadal są. Co wy, nie potraficie dać sobie z nimi rady?”. Zrobiono więc taką próbę i gdyby udało się esbekom przerwać to ogniwo tradycji, to władze nie miałyby obowiązku w następnych latach dawać zgody na pielgrzymowanie. Dlatego dla nas tak ważne było, aby tego nie przerwać. Dzięki temu uratowaliśmy wszystkie przyszłe pielgrzymki, na które musieli nam pozwalać. Oczywiście stawiali najróżniejsze ograniczenia, a to nie wolno iść tędy, tylko trzeba tamtędy, a to wolno iść tylko chodnikiem, nie wolno jezdnią. „Prowadzę ludzi, którzy w Powstaniu Warszawskim walczyli. Chcecie im się narazić?” – zaoponowałem raz, kiedy milicjant próbował mnie zmusić, abym wszedł na chodnik. Wysłano motocykl, który niemal po piętach mi jechał. Nie popuściłem. Jesteśmy pielgrzymką, mamy prawo iść po jezdni. W tym pamiętnym 1963 roku, kiedy już dochodziliśmy do Częstochowy, a zwykle przed Częstochową odbywa się wielkie mycie, przebieranie, malowanie, choć z tym akurat walczyłem, makijaże nazywając próżnym wydatkiem, to wtedy – tacy brudni, nieogoleni, wymęczeni, uznaliśmy, że właśnie tacy wejdziemy na Jasną Górę. Ktoś zaproponował: „Idziemy w milczeniu”. Grupa jednak tego pomysłu nie zaakceptowała. „Będziemy śpiewać jeszcze głośniej niż zwykle, z jeszcze większą siłą właśnie dlatego, że nam zakazano!” I śpiewaliśmy „My chcemy Boga w naszym kraju!”. Wówczas też postanowiono, że jak już będziemy na Jasnej Górze, to wszyscy kładziemy się krzyżem. A jak już Ksiądz Prymas nas przywita, to na kolanach idziemy do Kaplicy Matki Bożej. Kiedy jednak jeden z braci, franciszkanin brat Cyprian Grodzki, pielgrzymkowy fotograf, zdał relację Prymasowi i wspomniał, że chcemy na kolanach wejść do Kaplicy, Prymas ten ostatni pomysł odwołał. „Dość się nacierpieliście. Na milenium jak trzeba będzie, to ja pierwszy pójdę na kolanach. A teraz to was z tego zwalniam”.

Kiedy wracają wspomnienia, to wraca wzruszenie?
Aj, jak człowiek wtedy płakał… Z tego przejęcia, z tych wrażeń, ze zmęczenia również, ale przede wszystkim z tej radości, że się doszło, że było się świadkiem tego cudu. Klamra została domknięta, łańcuch nie został przerwany. Wie pani, ludzie potem przez dziesięć lat najlepiej wspominali tę właśnie pielgrzymkę.

Z jakimi intencjami teraz chodzą najczęściej ludzie?
Najwięcej jest próśb o zdrowie, o zawarcie katolickiego małżeństwa, o to, żeby córka czy syn dzieci ochrzcili – o to zwykle idą prosić starsi, rodzice, dziadkowie. Większość intencji jest błagalnych. W latach osiemdziesiątych, kiedy powstała Solidarność, wiele osób szło w intencji ojczyzny. Nie było też pielgrzymki, żeby ktoś nie szedł w intencji zdrowia Ojca Świętego Jana Pawła II. Dużo jest intencji dziękczynnych. Również takich: „Za to, że mogę iść kolejny raz”. Dużo jest typowo rodzinnych. Z zasady nasza pielgrzymka ma charakter pokutny i staramy się ten charakter utrzymać. Nie pije się alkoholu, nie pali papierosów, a przynajmniej nie ostentacyjnie. Są ludzie, którzy całą drogę poszczą. Dawniej to księża za pokutę dawali, zwłaszcza bogaczom, którzy mocno skrzywdzili biedaków, aby wzięli udział w pieszej pielgrzymce i to o proszonym chlebie i wodzie. Dzisiaj już się tego nie praktykuje, chociaż jeszcze w latach sześćdziesiątych spotkałem się z tą praktyką dobrowolnie podjętą z powodu bardzo ważnej intencji. Kiedyś nosiło się blaszane garnuszki, każdy miał własny na wodę do picia, potem kubki były składane, plastikowe, bardzo wygodne. […]

Od kiedy na Jasną Górę przychodzą pielgrzymi?
Od kiedy istnieje Jasna Góra. Jan Długosz pisał, że „odbywają się z całego kraju i krajów sąsiednich pielgrzymki z powodu zdumiewających cudów”. Z Sieradza ludzie chodzą już czterysta lat. Pielgrzymki były nawet w czasie okupacji. Warszawska chodziła bez przerwy, nawet w Powstaniu Warszawskim, w 1944 roku. Spotkałem ludzi, którzy szli wówczas tą trasą. Były momenty, że pielgrzymi nie mogli wyjść z samej Warszawy, tylko spod Warszawy, ale nawet jeśli tylko trzy czy cztery osoby szły z pobożną intencją i z myślą zachowania ciągłości naszej pielgrzymki, to ten łańcuch nieprzerwanie trwa. Wychodzili grupkami, spotykali się na noclegach w parafiach. Jedna pątniczka z mojej grupy wspominała, jak jej ciocia z dwiema koleżankami szły w pielgrzymce na Jasną Górę podczas wojny. Zatrzymał je niemiecki patrol, zapytano je, dokąd idą. Odpowiedziały, jak umiały: „Do Schwarze Mutter, do Częstochowy”. „Po co?” „Modlić się za tych, którzy cierpią”. Ponieważ podczas wojny cierpieli wszyscy, Niemcy też, to żołnierzom spodobała się ta odpowiedź. Wystawili im więc przepustkę do samej Częstochowy. Dalej szły już radosne, śpiewały, bo miały glejt i nie musiały się obawiać.

Ojciec wciąż prowadzi kronikę warszawskich pielgrzymek?
Prowadzę i czasem sobie myślę, że nie mogę jeszcze umrzeć, bo kto to po mnie przejmie? Kto to będzie prowadził, jeśli mnie nie będzie? Mam nadzieję, że znajdzie się ktoś tak fanatycznie zakochany w pielgrzymce jak ja i podejmie się tego zadania; przecież mnie nikt nie wyznaczał, sam się tego podjąłem z miłości do tak wspaniałego dzieła, które – jak wierzę – zawsze będzie trwać. Zawsze – bo są i będą tacy, którzy zarażą się „bakcylem pielgrzymkowym”, na którego nie ma antybiotyku, i wejdą w „nałóg”, z którego nie ma wyleczenia – kimś takim jestem ja! A jeszcze lepszym przykładem jest pątniczka Irena Jabłońska pielgrzymująca do niedawna od czternastego roku życia (nawet podczas Powstania Warszawskiego). Licząc sobie tylko dziewięćdziesiąt trzy lata była na pielgrzymce po raz siedemdziesiąty dziewiąty, w roku 1999. Znam ją osobiście od lat siedemdziesiątych, kiedy zbierałem materiały do udowodnienia nieprzerwanej ciągłości naszej warszawskiej pielgrzymki. Mnie też moi współbracia niejednokrotnie usiłują wyleczyć z tego „bakcyla” i uwolnić z tego „nałogu”, dowodząc, że w tym wieku należałoby zaprzestać pielgrzymowania, bo „wiedziałeś, kiedy zacząć, a nie wiesz, kiedy skończyć!”. Bronię się autorytetem naszego świętego Papieża: „Pielgrzymowanie na Jasną Górę to święty nawyk Polaków”.

A gdyby Ojciec miał powiedzieć, czym dla Ojca jest pielgrzymka?
Pielgrzymka to taki bakcyl, którego nie znajdzie się w żadnej szczepionce i taki nałóg, który jest prawdziwym wyzwoleniem.

artykuł w: Dziennik Zachodni, 17 sierpnia 2018 r., ss.8-9

Za: Biuro Prasowe Jasnej Góry.

Wpisy powiązane

Kard. Grzegorz Ryś poświecił kaplicę w domu Zgromadzenia Małych Sióstr Baranka

Kapituła warszawskich redemptorystów m.in. o statutach prowincjalnych i atakach na Radio Maryja

Dążenia Sługi Bożego o. Anzelma Gądka OCD do wyniesienia na ołtarze św. Rafała Kalinowskiego