Wiem, że niektórym wystarczy wiedzieć, że są męczennikami, ale to ich ostateczne bohaterstwo wynikało z czegoś wcześniejszego. Z tego, jakimi byli ludźmi i co ich skłoniło do wyjazdu na misje. W listach Michała do rodziny znajdujemy wiele poruszających podpowiedzi.
Powołanie, które rodziło się po cichu
Michał urodził się w rodzinie rolniczej. Miał dwie siostry i brata bliźniaka. Dzieciństwo na wsi w tamtych czasach nie było łatwe, choć niewątpliwie miało swój urok. Prawdziwy ciężar spadł jednak na rodzinę wtedy, gdy ojciec Michała popełnił samobójstwo. Chłopcy mieli wtedy zaledwie dziewięć lat. Wrócili z siostrami i matką ze mszy w lokalnym kościele. Tatę znaleźli w domu. To był wielki cios, niewiele więcej wiadomo o powodach tego, ale miało to wpływ na Michała, który szybko musiał dojrzeć. Bycie ojcem stało się w jakiś sposób jego celem w zakonie. Od razu po maturze zdecydował się zostać franciszkaninem i rozpoczął nowicjat. Był przekonany, że to właśnie chce robić.
Zbyszek urodził się dwa lata wcześniej w okolicach Tarnowa. Miał dwóch starszych braci, a rodzina utrzymywała się głównie z rolnictwa. Był bardzo doceniany przez nauczycieli, którzy widzieli w nim wielki talent. Zbyszka bardzo często można było spotkać z książką w ręku, było tak już od dzieciństwa. Jeden z jego wychowawców przyznał, że nigdy nie miał tak zdolnego ucznia. Po maturze chłopak zaczął pracować w przemyśle budowlanym, a później w maszynowym. W wieku 21 lat postanowił rzucić wszystko i pójść do zakonu. Nikt nie protestował, choć wszyscy byli zszokowani, bo nie spodziewano się tego. Zbyszek nigdy nie dał po sobie poznać, że bierze to pod uwagę.
Drogi Michała i Zbyszka pierwszy raz przecięły się w zakonie. Był między nimi rok różnicy w formacji. Podczas święceń kapłańskich Zbyszka Michał przyjął święcenia diakonatu. Udzielił im ich kard. Henryk Gulbinowicz we wrocławskiej katedrze. Obaj mówili o misjach już na początku, pisząc listy z prośbą o przyjęcie do nowicjatu. Swoje prośby ponowili po ślubach wieczystych. Na decyzję musieli jeszcze poczekać. Zbyszek przez ten czas został wicerektorem Niższego Seminarium Duchownego w Legnicy, a Michała po święceniach skierowano do parafii w Pieńsku.
Gdy się jedzie na misję, trzeba być gotowym na wszystko
Pod koniec lat osiemdziesiątych peruwiański biskup Luis Bambaren SJ rozesłał po wielu zakonach prośbę o misjonarzy, którzy mogliby podjąć pracę w jego diecezji. Chimbote to był bardzo ciężki region duszpasterski. Zdarzały się miejsca, w których pomimo ochrzczenia ludzie nie wiedzieli lub nie pamiętali, co to jest msza święta. Krakowscy franciszkanie postanowili utworzyć misję w Pariacoto. Prośba Zbyszka znalazła więc głębszy sens. Został on skierowany do Wrocławia, aby przygotować się do wyjazdu na misję. Najbliżsi ostrzegali go, że to niebezpieczne, w telewizji stale mówiło się o terroryzmie w Peru. “Gdy się jedzie na misję, trzeba być gotowym na wszystko” – odpowiadał franciszkanin. W 1988 roku razem z o. Jarosławem Wysoczańskim wyruszyli samolotem do Peru.
Po przybyciu zastali Pariacoto w opłakanym stanie. W mieszkańcach nie było żadnej nadziei, oni po prostu egzystowali, bez głębszej refleksji. Obecność europejskich misjonarzy stała się dla miejscowej społeczności sporym wydarzeniem. Ludzie się im przyglądali, a nawet śledzili. Początkowo podchodzono do nich z wielką nieufnością. Bracia poczuli się jak w domu dopiero, gdy konsekrowali hostie. Jezus znowu był obecny w Pariacoto. Może po raz pierwszy w tej postaci? To mnie zawsze zastanawia, gdy słucham opowieści o misjach chrześcijańskich: co tak naprawdę czuje misjonarz, który odprawia pierwszą w historii mszę w miejscowości, do której został wysłany? Czy ma świadomość, że dzięki niemu zamieszkał tam też Jezus? To musi być niezwykłe, zapewne doświadcza ogromnego wzruszenia. Tak też pewnie było w Pariacoto. Jakby nagle tym ludziom powiedziano: nie jesteście już sami.
Rok później, w wakacje, do Zbyszka i Jarosława dołączył Michał Tomaszek. Był bardzo szczęśliwy z przydzielenia go do misji w Peru. Szybko opanował język hiszpański i od razu zaangażował się w duszpasterstwo ludzi młodych. Potrafił grać na gitarze, był młody duchem, znalazł z nimi wspólny język. Organizował wyjazdy nad morze, chodził po górach, uczył ich pływać. Michał wyniósł to doświadczenie z pracy z niepełnosprawnymi w Polsce. Stał się dla wielu młodych Peruwiańczyków tatą, którego z różnych przyczyn nie mieli. Wielu mężczyzn zabili terroryści, inni stali się alkoholikami. Ludzie szukali czegokolwiek, by zapomnieć o swojej tragicznej sytuacji. Zbyszka natomiast nazywano “naszym doktorkiem”, bo zajął się leczeniem mieszkańców. Może nawet nie dosłownie, ale wiedział, skąd brać leki i gdzie zawozić chorych. Dla nich był cudotwórcą. Z tamtego okresu pochodzi wiele wspólnych zdjęć braci z mieszkańcami Pariacoto. Widać już na nich, że nie noszą habitów – są tacy jak inni, gotowi do pracy i pomocy. Stali się częścią wspólnoty.
Do Komunii Świętej nie przyszła ani jedna osoba
W jednym z pierwszych listów Michał pisał do rodziny: “Widok tych gór jest jakby od dziecka dla mnie przeznaczony (…). Terroryści się nas nie czepiają, więc żyjemy, jakby ich nie było (…). Michał jest trudne do wymówienia, więc zmieniłem imię na Miguel. Jest cichutko, spokojnie, prawie jak w niebie”. To fantastyczne, jak pomimo zagrożeń i trudności Michał starał się cały czas patrzeć na Pariacoto z nadzieją. Widział tę ziemię tak, jak stworzył ją Bóg, czyli piękną i bogatą. Kocham takich ludzi, którzy nie boją się być wrażliwymi. Imponuje mi to u mężczyzn, dlatego w listach Michała znalazłem wiele odpowiedzi na życiowe rozterki, które trafiły do mojego serca.
Po jakimś czasie ludzie już nie wyobrażali sobie nawet, że Zbyszka, Michała i Jarka mogłoby z nimi nie być. Przychodzili ze wszystkimi problemami, po radę, po pomoc, gdy w nocy trzeba było odwieźć rodzącą kobietę do szpitala. Jednak poza samym Pariacoto wciąż trudno było dotrzeć do ludzi. Franciszkanie przemierzali setki kilometrów również przez nieprzejezdne samochodem zbocza Andów, aby docierać do najmniejszych społeczności.
Początki swojej misji Michał wspominał jako bardzo ciężkie: “Późnym wieczorem mieliśmy mszę świętą. I tu można stracić wiarę, nie wiedzą, co to jest. Patrzyli na mnie, jakbym się wygłupiał przy ołtarzu. Mówisz do nich Słowo Boże i tak, jakbyś mówił do kamieni, bez reakcji. Nie wiesz, czy cię rozumieją, a na pytanie nie odpowiedzą. Przychodzi pierwsza refleksja – po co ja tu jestem? – i cholera mnie bierze, ale przychodzi druga refleksja – zostaje Pan Bóg i On wie, co robi, jest wszechmogący. Do Komunii Świętej nie przyszła ani jedna osoba”.
Rozumiecie, jak w jednym miejscu miesza się piękno dosięgające nieba i brak nadziei sięgający prawie piekieł? To misje w jednym obrazku. Praca misjonarzy to na początku przede wszystkim pokonanie swoich wyobrażeń i oczekiwań. To nie są problemy, które możesz spotkać w Europie. Chociaż i nam dzisiaj przydaliby się misjonarze. Im dalej od Watykanu, tym bardziej zmienia się kontekst. Nie wystarczy przetłumaczyć słów, trzeba wielu z nich nadać sens, którego ludzie nie znają. A żeby to zrobić, musisz samemu ten sens poznać – poza słowami. Tylko wiara i świadectwo mogą tutaj coś zdziałać.
Jezus stał się konkurencją dla terrorystów
Obecność polskich misjonarzy zaczęła coraz bardziej drażnić terrorystów ze “Świetlistego Szlaku”. Ta zbrojna komunistyczna organizacja siała spustoszenie w całym Peru i była winna śmierci wielu tysięcy ludzi. W regionie Pariacoto chcieli oni nawet utworzyć centrum szkoleniowe dla swojej ideologii. Mordowali każdego przedstawiciela prawa państwowego i nawoływali do rewolucji. Przed franciszkanami czuli jednak respekt, ale tylko do czasu. W pewnym momencie zaczęli zauważać, że tracą przede wszystkim młodzież, która nawraca się i chce żyć w pokoju. To właśnie młodych najłatwiej było zdemoralizować i wsadzić im do głowy hasła propagandowe. Tymczasem w Pariacoto zaczęły pojawiać się pierwsze powołania zakonne.
Na początku wakacji ojciec Jarosław wrócił do Polski na krótki urlop. Został tylko Zbyszek, Michał i garstka chłopaków, którzy przygotowywali się do formacji. Terroryści najpierw otoczyli miasto. Włoska zakonnica pomagająca w parafii pobiegła ostrzec franciszkanów o tych ruchach. Był to czas wieczornej mszy. Zbyszek i Michał postanowili nic nie robić w tej sprawie. Odprawili normalnie mszę, wiedząc, że terroryści mogą przyjść po nich w każdej chwili. “Wszystko w rękach Boga” – powtarzał jeden z nich. Ostatnie kazanie, jakie wygłosili, było o pokoju i miłości. Przestrzegali przed nienawiścią i odwetem, jakby przeczuwając, co może się stać.
Po mszy do kościoła wtargnęli terroryści. Zażądali wydania wszystkich, również nowicjuszy. Michał i Zbyszek zgodnie odparli, żeby zabrano tylko ich, a oszczędzono chłopców. Wsadzono franciszkanów do samochodu razem z dzielną zakonnicą. Tam próbowano ich przesłuchać, ale nie słuchano tego, co mieli do powiedzenia. Ich wina nie była zdefiniowana, ale los już dawno przesądzony. Po jakimś czasie zakonnicę wyrzucono z samochodu, a konwój udał się na pobliskie wzgórze, gdzie był cmentarz. Tam wyciągnięto Zbyszka, Michała oraz burmistrza Pariacoto. Około godziny 21 strzelono każdemu z nich w tył głowy oraz w kręgosłup. Na ich ciałach zostawiono wiadomość: “tak giną sługusy imperializmu”.
Gdy “Świetlisty Szlak” odjechał, na miejsce szybko przybiegli mieszkańcy. Z szacunkiem przenieśli ciała do kościoła, a w miejscu morderstwa usypali mogiłę, żeby pamiętać, co się tu stało. Zbyszek i Michał od początku byli traktowani przez swoich parafian jako święci męczennicy. Nikt nie miał wątpliwości, że zginęli z powodu ich głębokiej wiary. Wiadomość o tym obiegła cały świat. W żałobie były pogrążone nie tylko najbliższe rodziny zakonników, ale też Peru. Kilka miesięcy później schwytano głównego dowódcę “Świetlistego Szlaku” oraz kilku innych członków organizacji. Do więzienia udał się bp Bambaren. Dowódca bandytów poprosił o prywatną rozmowę, w której przyznał nie tylko, że polscy franciszkanie zginęli z powodu wiary i tego, jak żyli, ale również wyraził ogromny żal i ból z tego powodu. Miał świadomość, że zamordowano ludzi niewinnych, którzy naprawdę mogli przynieść w Peru pokój. Po jego słowach biskup postanowił otworzyć proces beatyfikacyjny polskich męczenników.
Czyje życie warto ocalić, a czyje poświęcić?
Bardzo często próbuję sobie wyobrazić, jak wyglądały te ich ostatnie sekundy przed śmiercią, jakie były ich oddechy? Co człowiek ma wtedy w sercu? Jakie myśli zaprzątają jego głowę i czy Bóg klęczał tam razem z nimi? Z jednej strony byli normalnymi facetami, którzy nie bali się chwycić młota, wiadra z wodą, kopać twardej i wyschniętej ziemi. Z drugiej wzruszała ich msza święta, problemy ludzi, potrafili patrzeć w gwiazdy i się tego nie wstydzili. Widzę w nich nie tylko istotę duchowości franciszkańskiej, ale w ogóle istotę duchowości dla każdego mężczyzny.
Im się nie tylko chciało, oni wierzyli, że było warto. To mi przypomina scenę, gdy Abraham targuje się z Bogiem, aby ocalić Sodomę i Gomorę. Jeżeli Bóg był w stanie ocalić miasto i powstrzymać gniew dla pięćdziesięciu, dwudziestu, a nawet dziesięciu sprawiedliwych, to zawsze warto walczyć. Choćbyś został sam na świecie jako jedyny sprawiedliwy, to Bóg ze względu na ciebie ocali ten świat. Ale można zapytać inaczej. Pamiętacie, jak na początku swojej misji Zbyszek i Michał zobaczyli miasto zrujnowane duchowo, bez nadziei i przyszłości? Czy warto było poświęcić życie dwóch sprawiedliwych za takich ludzi? Owszem. Warto było nawet za jednego takiego człowieka. Jezus zrobił to samo. Zbyszek i Michał poszli w Jego ślady.
***
Więcej inspirujących historii ludzi, którzy pokazują czym jest świętość, znajdziesz w książce “Po tej stronie nieba. Młodzi Święci”
Szymon Żyśko – dziennikarz i redaktor DEON.pl, publicysta. Autor książki “Po tej stronie nieba. Młodzi święci”. Prowadzi autorskiego bloga www.nothingbox.pl