Nadeszły brzemienne w skutki lata pierwszej wojny światowej. Brat Albert posłał do pracy na linii frontu połowę sióstr i braci, aby nieśli samarytańską pomoc rannym.
Wierzył, że z tej wojny wyjdzie odrodzona Polska. W roku 1915 osadził w Tarnowie siostry, miały opiekować się chorymi na cholerę. W Przemyślu siostry prowadziły kuchnię, z której codziennie korzystało siedmiuset potrzebujących oraz obsługiwały barak choleryczny. Podczas działań wojennych wszystkie przytuliska albertyńskie stały otworem dla tułaczy i dezerterów. Brat Albert pisał: „Każdemu głodnemu dać jeść, bezdomnemu miejsce, a nagiemu odzież. Jak nie można dużo – to mało, inaczej nie ma przytuliska”.
Jak tylko mógł sam pomagał innym, osobiście odwiedzając przytuliska. 17 września 1915 roku w kościele krakowskich Bernardynów dostał lekkiego wylewu, a w rezultacie paraliżu. Mocny organizm zdołał powrócić do normy. To nagłe załamanie się zdrowia Brat Albert odczytał jako ciche wezwanie samego Boga. Zdiagnozowany wcześniej rak żołądka czynił zatrważające postępy.
Aż do końca jego dni przyświecała mu ewangeliczna zasada ubóstwa. Nigdy o siebie nie dbał, zatem i ta straszna choroba nie przeszkodziła mu w pracy. W jego pismach możemy znaleźć takie zdanie: „Patrzę na Jezusa w Jego Eucharystii. Czy Jego miłość obmyśliła coś jeszcze piękniejszego? Skoro jest Chlebem, i my bądźmy chlebem. Skąpy jest ten, kto nie jest jak On. Dawajmy siebie samych”.
Ostatnia godzina w jego życiu nadeszła w dzień Bożego Narodzenia roku 1916. Kilka godzin wcześniej odbyła się również ostatnia wieczerza wigilijna wspólnoty albertyńskiej, zgromadzonej w domu zakonnym w Krakowie, przy ul. Krakowskiej. Jeszcze 29 listopada Brat Albert pojechał do Zakopanego, gdzie pożegnał się ze wszystkimi. Nękany okropnym bólem chciał jednak wigilijny wieczór spędzić w Krakowie, pośród współbraci, tam gdzie się zrodził początek albertyńskiej posługi ubogim. Wieczorem – 23 grudnia – pękł wrzód żołądka, a ból doprowadził chorego do utraty przytomności.
Zawezwano księdza Józefa Górnego. Z jego rąk Brat Albert przyjął Ostatnie Namaszczenie, po czym pobłogosławił swej wspólnocie. W wieczór wigilijny jedynie połamał się opłatkiem. Wobec wszystkich, w pełni świadom stanu zdrowia, godził się w pokorze z wyrokami boskimi. Odbył ostatnią spowiedź przed księdzem Czesławem Lewandowskim, przyjął też wiatyk. Wiedział, że jego dobroczynne dzieło przetrwa próbę czasu. Może wspominał te wcześniejsze wigilie, spędzane wśród monachijskich i warszawskich artystów, jak i te z najuboższymi w rozpadającej się ze starości szkole św. Floriana.
Wobec współbraci w tę świętą noc wyraził tylko jedno życzenie, które wprawiło wszystkich w zdumienie. Otóż poprosił siostrę Helenę o papierosa. Brat Albert, tak jak rasowy palacz, zaciągnął się dymem. Ostatni ziemski żart się udał. Bracia patrzyli, jak Brat Albert umiera, paląc papierosa. Może w tym momencie przypomniał sobie, jak lekarz bez znieczulenia amputował mu nogę. Tragiczne dni powstania styczniowego trwały w jego świadomości aż do śmierci. To wówczas powstaniec Chmielowski poprosił o cygaro, które stać się miało środkiem uśmierzającym ból. Minęła noc.
Nadszedł dzień Bożego Narodzenia. Chory poprosił o szklankę wody. W samo południe – 25 grudnia 1916 roku – Brat Albert zmarł. Tym samym, jak poucza Kościół, narodził się dla nieba. Przez skrwawioną wojną Polskę przeszła lotem błyskawicy wiadomość – Brat Albert nie żyje. Krakowianie byli najgłębiej przekonani, iż odszedł od nich przyjaciel ubogich, dobroczyńca bezrobotnych i sierot. Również głęboko wierzono, że umarł święty. Taka panowała powszechna opinia.
Przez dwa dni krakowianie oddawali hołd Bratu Albertowi. Trumna ze zwłokami wystawiona była w kaplicy Albertynów. 28 grudnia nastąpiła eksportacja do kościoła Bożego Ciała. Mszę św. żałobną celebrował biskup krakowski Adam Stefan Sapieha, w asyście arcybiskupa Franciszka Symona i biskupa sufragana Anatola Nowaka. W ceremonii żałobnej udział wzięli profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego, prezydent Krakowa Juliusz Leo, radni miejscy, delegacja gminy żydowskiej oraz tłumy mieszkańców Krakowa. Po mszy św. – przy dźwięku dzwonów – kondukt żałobny wyruszył w kierunku cmentarza Rakowickiego. Przeszedł ulicami Grodzką, Rynkiem Głównym, Floriańską, Basztową, Lubicz, Rakowicką, na cmentarz. Tutaj w skromnej ziemnej mogile pogrzebano Brata Alberta.
Nad trumną przemówił jeszcze biskup Nowak, stwierdzając, że „należałoby się raczej modlić do Zmarłego, a nie za niego”. Prorocze słowa. Na grobie umieszczono napis: „Brat Albert, wierny sługa Boży, ojciec ubogich i nędzarzy, założyciel braci i sióstr III Zakonu św. Franciszka, walczył za Ojczyznę w 1863 r. Niech spoczywa w pokoju”.
Współczesna prasa pełna była nekrologów i okolicznościowych wspomnień, a ich autorzy z pietyzmem kreślili postać zmarłego. Pisał o nim zarówno konserwatywny „Czas”, „Głos Narodu”, jak i „Nowa Reforma”. To w tym ostatnim dzienniku czytano: „W pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia zmarł w Krakowie w 70 roku życia znany i zasłużony założyciel i przełożony Zgromadzenia III Zakonu św. Franciszka Posługującego Ubogim (Braci Albertynów), Adam Chmielowski. Przed 40 laty wszedł w świat jako artysta malarz, przed którym stanęła otworem szeroko kariera artystyczna. Po odbyciu studiów w Monachium powrócił do rodzinnej Warszawy, gdzie liczne jego obrazy kompozycyjne zwróciły uwagę krytyki jako dzieła niepospolitego talentu.
Wysokie napięcie uczuciowe i zdolności umysłowe sprawiły, że Chmielowski w pracach swoich okazywał skłonność największą do przedmiotów alegorycznych, dramatycznych, poetycznych i religijnych. (…) W roku 1888 skutkiem zawodów życiowych porzucił śp. Chmielowski sztukę i, postanowiwszy się poświęcić dziełom miłosierdzia, założył zgromadzenie na pół zakonne, na pół świeckie, spełniające posługi ubogim. Zgromadzenie to pod nazwą Braci Albertynów, niebawem zakwitło i szerzy po dziś dzień humanitarną działalność jako jedna z najpoważniejszych i bardzo pożytecznych instytucji Krakowa. Jako człowiek odznaczał się śp. Chmielowski wielką czystością duszy i (…) charakteru”.
Ta sama „Nowa Reforma” w następnym numerze dodawała: „Adam Chmielowski, przybrawszy imię Brata Alberta, stanął na czele gromadki przez siebie zwerbowanej i rozwinął dzieło miłosierdzia znane w kronice Krakowa pod nazwą Zakładu Brata Alberta. Tam przygarniał on bezdomnych, nędzarzy, alkoholików i wszelkiego rodzaju wykolejeńców, i dając opiekę i dach nad głową w zamian za lekką pracę, kształtował zdeprawowane dusze i przywracał społeczeństwu pożytecznych pracowników. (…) Podobne do krakowskiego Zakłady Brata Alberta powstały we Lwowie, Tarnowie, Przemyślu i Zakopanem. Odszedł od nas Brat Albert w chwili, gdy dzieło jego najpożyteczniej się rozwijające wydawać poczęło bujny plon. Imię jego, przywiązane do tych ewangelicznych schronisk, będzie najtrwalszym i najgodniejszym pomnikiem dla pamięci szlachetnego człowieka, który życie swe poświęcił wzniosłej idei ratowania człowieka”.
W drukowanych na łamach tygodników nekrologach można było przeczytać: „Dzięki Bogu, są jeszcze święci w Kościele Bożym i na polskiej ziemi”. Prasa krakowska, lwowska, warszawska zamieszczała wspomnienia o „świetlanej postaci Brata Alberta, świętego Franciszka naszych czasów”. Prezydent Krakowa Juliusz Leo pisał: „Gmina m. Krakowa zawsze ceniła wysoce Jego niestrudzone, pełne miłości bliźniego a z zaparciem się siebie działanie na polu dobroczynności, jako też żywo odczuwała Jego ofiarność oraz wybitne współdziałanie, ilekroć chodziło o przyjście Gminie z pomocą w organizowaniu opieki nad najuboższymi”.
Śmierć Brata Alberta dała asumpt do uznania go za świętego, w co powszechnie wierzono.
* * *
Tekst pochodzi z książki Michała Rożka „Święty Brat Albert”.
Za: www.deon.pl.