Misjonarki Miłości należą do jednego z bodaj najbardziej restrykcyjnych w sposobie życia zakonu żeńskiego na świecie, którego podstawowa gałąź, założona przez znaną niemalże wszystkim świętą matkę Teresę z Kalkuty, poświęca się w posłudze najuboższym z ubogich. W samej Kalkucie to praca przeważnie z tymi którzy umierają na ulicy.
W sytuacji gdy wszyscy już składają broń nie widząc szansy na niesienie skutecznej pomocy, pojawiają się one, w skromnym biało-niebieskim sari, najczęściej filigranowej postury ale zawsze z niegasnącym uśmiechem, zapałem i energią, które czerpią, jak same twierdzą, od Tego który pokonał śmierć.
Te historie poznałem od sióstr z którymi mieszkałem przez 2,5 miesiąca w czasie szalejącej pandemii. Na polskim gruncie wygląda to analogicznie z tą różnicą, że siostry służą przede wszystkim osobom bezdomnym, które w zdecydowanej większości są uzależnione od alkoholu i nierzadko, ku mojemu zaskoczeniu, również od hazardu.
Uczyłem się wiele i chłonąłem z otwartym sercem ich pełne zaangażowania oddanie się posłudze tym którzy są najbardziej wzgardzeni przez świat.
W normalnych warunkach siostry proszą o księdza który odprawi im poranną Mszę i wyspowiada. We środy spowiadają się siostry postulantki zaś w czwartki profeski – siostry po ostatnich ślubach. To niezwykłe doświadczenie słuchać spowiedzi tych, które w sposób totalny oddały swoje życie i poświeciły się miłości na sposób ewangeliczny. Nierzadko czułem się zawstydzony, że jest we mnie ciągle potencjał do narzekania, gdy one bez praktycznie żadnych przywilejów życia tryskają dobrym humorem i pracują zapominając zupełnie o sobie.
Z nielicznych przywilejów siostry mają możliwość odwiedzenia swoich najbliższych raz na 10 lat. Takich wizyt domowych nie zaznają zatem wiele w swoim życiu, zważywszy że nie mają możliwości wyjazdu na ceremonię pogrzebu choćby członków najbliższej rodziny.
Codziennie, poza czwartkami, gdy siostry nie przygotowują posiłków dla odwiedzających je bezdomnych a spędzają czas wyłącznie na modlitwie i we wspólnocie, jeździliśmy z przełożoną i jej asystentką na pobliski ryneczek z którego z zaprzyjaźnionej piekarni otrzymywaliśmy nieodpłatnie 100 bochenków chleba, z których następnie przygotowywane były kanapki dla około 400 bezdomnych ustawiających się w długiej kolejce przed klasztorem. Wszystkie środki jakimi dysponują siostry pochodzą od benefaktorów.
Same siostry poza dwoma sari, parą klapek, dwiema parami bielizny i skarpet, śpiewnikiem, biblią, brewiarzem i kilkoma prywatnymi zdjęciami, nie posiadają nic.
Sypiają wspólnie jak żołnierze w koszarach, śpią przepisowo 6,5 godziny na dobę a resztę dnia spędzają na ciężkiej fizycznej pracy i modlitwie. Policja nierzadko podrzuca im „przypadki beznadziejne”, bezdomnych których nie chce przyjąć już żaden warszawski szpital. Siostry pokornie przyjmują delikwenta, pielęgnują go, po czym nierzadko taki bezdomny staje o własnych siłach i przez jakiś konkretnie nie określony czas pozostaje u sióstr wraz z innymi bezdomnymi, którzy tymczasowo odnaleźli u nich swój dom.
Mieszkając u sióstr poznałem dwudziestu takich mężczyzn, którzy większość swojego życia spędzili na ulicy albo w więzieniu. Teraz mieszkając u sióstr, modlą się, pomagają przygotowywać codzienne posiłki dla tych, którzy zostali na ulicy i są przepełnieni wdzięcznością. Najczęściej o siostrach mówią w superlatywach nazywając je po prostu Bożymi Aniołami które dosłownie uratowały im życia. Siostry nie tylko opiekują się nimi na miejscu ale i szukają i znajdują lokale, mieszkania, kawalerki, w których mogli by się zatrzymać, załatwiają również wszelkiego rodzaju sprzęt gospodarstwa domowego jak telewizor, pralkę, lodówkę, mikrofalówkę… sprzęt, którego one same nie używają. Tuż przed moim wyjazdem błogosławiłem kawalerkę jednego z bezdomnych, która była w pełni wyposażona przez sprzęt wymieniony powyżej.
Wielokrotnie w ciągu tygodnia przyjeżdżają samochody osobowe i ciężarówki, wypełnione tym, co za chwilę zostanie rozdane najbardziej potrzebującym. Wszyscy z fundatorów wiedzą, że siostry nic nie zatrzymają z tego dla siebie a wszystko jest przekazywane tym, którzy najbardziej tego potrzebują. Siostry sprawują bowiem również opiekę nad niezamożnymi rodzinami warszawskimi, do których same jeżdżą przywożąc ze sobą najpotrzebniejsze artykuły spożywcze, chemiczne czy medyczne. Rodzin nad którymi siostry sprawują opiekę jest ponad 100.
Bodaj najtrudniejszym momentem w czasie całego mojego pobytu u „sióstr kalkucianek” było krótkie spotkanie z przełożoną, podczas którego przyniosła mi niewielkie zawiniątko. Po jego otwarciu, moim oczom ukazały się bicze i prośba ze strony siostry abym je pobłogosławił. Tak, siostry nadal praktykują tradycyjne formy pokutne zwane flagellacją, noszą włosiennicę i biczują się w intencji nawrócenia grzeszników i tych, którzy znajdują się w czyśćcu, tak jak by było mało tego, co już robią dla najuboższych z ubogich.
W czasie pandemii bezdomni przychodzą do sióstr na Poborzańską 33 od 10.30 do 11.30 a po południu od 13.30 do 16.30. Po czym ustawiwszy się w kolejce otrzymują kanapki i ciepłą herbatę, a w niedzielę i święta pełne zestawy obiadowe wraz z obowiązkowym pysznym ciastem.
Siostry zmieniają się co godzinę po czym te, które zakończyły posługę, udają się na modlitwę do kaplicy przed Najświętszym Sakramentem wypraszając łaskę zdrowia, a jeśli to konieczne uzdrowienia od zakażenia wirusem.
Wiedzieliśmy bowiem, takie informacje otrzymaliśmy od zaprzyjaźnionej z nami komendy policji, że wśród bezdomnych znajdują się osoby zakażone.
Gdy próbowałem przekonać siostry, by były bardziej roztropne w tej pracy, stwierdziły krótko i dobitnie: „jeśli my się zamkniemy, to gdzie pójdą nasi?” Tak bowiem siostry Misjonarki Miłości nazywają tych, o których większość mówi po prostu bezdomni.
Nierzadko pracując z nimi byłem zupełnie skonsternowany, ale i zachwycony ich poświęceniem, radością i ogromem miłości, jakie od nich otrzymuje każdy kto się z nimi spotyka. Oczywiście dochodziły do mnie również głosy tych, którzy twierdzili że to zwykła naiwność i głupota, by w tak totalny sposób oddać swoje życie na korzyść tych którzy są zupełnie zmarginalizowani. Ale czy na tym właśnie nie polega miłość?
Nazywam się Wojciech Werner, jestem jezuitą, który jeszcze nie tak dawno pracował przez 6 lat w Brukseli służąc kapłańską posługą pracownikom Instytucji Unii Europejskiej oraz ich dzieciom. Do Polski przyjechałem na ostatni etap zakonnej formacji, zwany Trzecią Probacją (trzecią próbą), którą nazywamy „szkołą uczuć”. Dzięki Misjonarkom Miłości ten etap mojego życia uznaję za zwieńczony sukcesem. Bardzo łatwo się je kocha, bo one bardzo mocno kochają.
Wojciech Werner SJ
Za: www.jezuici.pl