Choroby nie omijają nikogo, nawet zakonników, dlatego w naszej prowincji kilka lat temu właśnie z takiej potrzeby powstała infirmeria. Służy ona chorym braciom, pełni rolę szpitala i hospicjum w jednym, gdzie przez 24 godziny na dobę jest nad nimi sprawowana profesjonalna opieka, nie tylko medyczna ale i braterska.
Nad całością czuwa dwóch braci: br. Konrad Zastawny i br. Kamil Skibiński, którzy posiadają odpowiednie wykształcenie i kwalifikacje do opieki medycznej. Opiekę lekarską sprawuje dr med. Elżbieta Pietrus-Dunaszewska.
Z okazji przypadającego Dnia Chorego o pracy z chorymi, cierpieniu i umieraniu z br. Konradem Zastawnym, który pełni posługę infirmiarza w panewnickiej infirmerii rozmawia br. Gaudenty Fedorczyk.
Br. Gaudenty: Czy w chorym człowieku można zobaczyć cierpiącego Chrystusa?
Br. Konrad: Niewątpliwie w każdym chorym możemy rozpoznać oblicze cierpiącego Chrystusa. Podobnie jak to czynił św. br. Albert Chmielowski, który przede wszystkim w ludziach ubogich, czy w ludziach zepchniętych na margines widział cierpiącego Chrystusa.
Czasem, na pierwszy rzut oka, kiedy się spotykamy z chorymi możemy odnieść wrażenie, że postawa którą sobą reprezentują – czasem jest to postawa roszczeniowa – zamazuje nam gdzieś to oblicze Chrystusa. Wystarczy jednak, że wejdziemy pod jego skórę, postaramy się dotrzeć do tego człowieka, wczuć w jego obecną sytuację, w jego bóle, jego cierpienia i te fizyczne i duchowe, w jego izolację którą niesie ze sobą choroba, wtedy jesteśmy w stanie odkryć prawdziwe oblicze danego człowieka i mieszkającego w nim Chrystusa.
Od 20-stu lat pracujesz jako infirmiarz. Czy to trudna posługa?
Trudne pytanie i trudno o jednoznaczną odpowiedź. Jest to przede wszystkim posługa wymagająca. Zazwyczaj po okresach, kiedy jest ciężko, wschodzi słońce. Wbrew pozorom nie jest tak, że rano zaczynam dzień z uśmiechem, cały dzień pracuję z chorymi i wieczorem z tym samym uśmiechem idę spać. Często bywa tak, że natłok różnych wydarzeń sprawia, że wieczorem najzwyczajniej w świecie jestem zmęczony i smutny, bo to jest część całej tej pracy.
Dlaczego tak się dzieje? Otóż starając się wczuć w położenie człowieka chorego czasami zupełnie bezwiednie przyjmujemy jego emocje, cierpienia, poczucie bezsilności itp. Nie zawsze udaje się przyjąć właściwy dystans… Dziękuję Bogu, że po tych chwilach trudnych przychodzą okresy radości, kiedy uśmiech czy ulga na twarzy chorego sprawia, że wszystkie trudności przestają mieć znaczenie. I w tym miejscu przywołam jedno wydarzenie: W 2010 roku postanowiłem zabrać o. Anatola (współbrat, przebywający w infirmerii) do Asyżu. O. Anatol już od kilku lat był obłożnie chory, zatem była to wyprawa bardzo trudna od strony logistycznej, wymagała wielu przygotowań. Na miejscu też nie brakowało rozmaitych trudności, które trzeba było na bieżąco pokonywać. Pamiętam jeden moment, kiedy wróciliśmy do Panewnik. Kiedy położyłem o. Anatola do łóżka, ten rozpłakał się i powiedział „dziękuję”. Moment taki bardzo prosty, ale bardzo symboliczny.
Jaki był Twój najtrudniejszy przypadek w pracy przy chorych współbraciach?
Ciężko powiedzieć o jednym trudnym przypadku. Dla mnie zawsze bardzo trudnym momentem jest odchodzenie współbrata, innymi słowy – umieranie. Wiemy, że wygląda to bardzo różnie: jedni umierają w ciągu kilku sekund czy kilku minut, inni umierają tygodniami. Towarzyszenie umierającemu człowiekowi jest przeżyciem chyba najbardziej wymagającym. Dla mnie osobiście bardzo trudny jest też okres żałoby. Czasem potrzebuję nawet 2 – 3 miesięcy, by odzyskać „pełnię sił”. Trzeba tu wziąć pod uwagę, że z większością tych chorych jestem związany przez dłuższy czas. Przykładem może być br. Józef, który odszedł od nas 9 stycznia tego roku. Opiekowałem się nim około 8 lat. Jego odejście do dziś jest dla mnie bardzo trudne (rozmawiamy 8 lutego – przyp. red.).
Czy w tej niełatwej, wymagającej wiele cierpliwości posłudze miałeś jakieś myśli o rezygnacji z tego zadania, a może brakowało siły?
Kryzysy przychodziły i odchodziły – są one niejako naturalną częścią mojej codziennej egzystencji. Mają one bardzo różne podłoże – czasami jest to niemoc fizyczna, kiedy tej pracy jest bardzo dużo, czasami jest to niemoc zupełnie innej natury, kiedy jakieś wydarzenie, brak pomocy sprawia, że człowiek jest bezradny. Nigdy jednak nie myślałem o porzuceniu posługi chorym. Owszem czasem zastanawiam się nad pewnymi zmianami, jednak zawsze w polu mojego zainteresowania pozostanie chory człowiek.
Skąd czerpiesz motywację i siłę w takich momentach?
Odpowiedź jest bardzo prosta: zazwyczaj z modlitwy. Stamtąd płynie siła, stamtąd płynie moc. Moc też płynie ze spotkania i z doświadczania drugiego człowieka. Wspomniałem o o. Anatolu, i wyjeździe do Włoch. Łzy radości w jego oczach są dla mnie do dzisiaj momentem odniesienia. Innym źródłem siły są spotkania z ludźmi, pomoc współbraci, którzy są w chwilach trudnych wspomagają mnie swoim dobrym słowem… O kilku już lat doświadczam też pomocy i wsparcia ze strony brata Kamila – jest ono dla mnie bardzo cenne. To wszystko pozwala trwać przy Chrystusie i przy chorym.
Powiedz, jaka była Twoja największa radość w tej wieloletniej posłudze wśród chorych braci?
Radości było wiele. Za każdym razem, kiedy widzę uśmiech na twarzy chorego, z którym aktualnie pracuję, i tu nie ograniczałbym się tylko do braci, bo pomagam także czasem ludziom na zewnątrz klasztoru. Radość sprawia mi widok ulgi w cierpieniu, czy uśmiech na twarzy chorego. Są też radości płynące z sukcesów terapeutycznych. Bywały sytuacje, kiedy miałem do czynienia z bardzo skomplikowanymi problemami medycznymi, które dzięki Bożej pomocy udało się rozwiązać. W tym miejscu, tym razem wspomnę ś.p. br. Cecyliana. W pewnym momencie swojego życia miał poważny problem z niegojącą, zakażoną raną na nodze. Lekarze w zasadzie nie dawali szans na jakąkolwiek poprawę, groziła mu amputacja. Postanowiłem spróbować mu pomóc i po sześciu miesiącach codziennej zmiany opatrunków, różnorakich działań mniej lub bardziej konwencjonalnych, po ranie pozostała tylko blizna. To jeden z tych momentów, które sprawiają naprawdę dużą radość, żeby nie powiedzieć frajdę, bo frajda też w tym jest… (śmiech)
Nie ukrywam, że w ostatnim czasie taką radością także, jest dla mnie praca na bloku operacyjnym okulistyki. I mimo tego, że trochę lat już mam wciąż mogę się wielu rzeczy nauczyć…
Czy cierpienie ma sens?
„Każde cierpienie ma sens jeżeli prowadzi do pełni życia.” Są to słowa piosenki, której refren dość często gości w mojej głowie. Cierpienie samo w sobie nie ma sensu, jest destrukcyjne, niszczy człowieka, nie przynosi jakichś dobrych owoców. Natomiast jeżeli to cierpienie jest przeżywane w Kościele, z Chrystusem i dla Chrystusa, nabiera zupełnie nowego znaczenia i sensu. W swojej pracy wielokrotnie spotkałem się także z ludźmi niewierzącymi. Dla tych osób perspektywa śmierci zawsze była katastrofalna, dlatego, że poza granicą śmierci dla nich nie było już nic. Każdy, kto jest złączony z Chrystusem, kto trwa w Kościele świętym ma zupełnie inną optykę i zupełnie inną perspektywę, a tą perspektywą jest życie wieczne. Dla chorych wierzących, śmierć często wiązała się z nadzieją, że skończy się to, co jest tutaj trudne, a rozpocznie się to, co jest w życiu najpiękniejsze.
Czy ta posługa wśród ludzkiego cierpienia ma lub może miała wpływ na Twoje postrzeganie rzeczywistości i drugiego człowieka?
Zdecydowanie tak. Mówiąc o cierpieniu nie myślę o sytuacjach, kiedy ktoś jest przeziębiony, albo miał wycięty wyrostek, bo to są chwile w dłuższej perspektywie nie mające większego znaczenia. Z prawdziwym cierpieniem mamy do czynienia, gdy ktoś jest latami przykuty do łóżka, cierpi na nieuleczalną chorobę i śmiertelną chorobę. Właśnie wtedy zaczynamy sobie cenić to, co mamy. Fakt, że mogę chodzić, że rano mogę samodzielnie wstać z łóżka, samodzielnie zjeść czy wykąpać się to są rzeczy, których na co dzień nie cenimy. Dopiero w perspektywie cierpienia drugiego człowieka jesteśmy w stanie określić ich właściwą wartość. Reasumując, patrzenie przez optykę cierpienia wiele zmienia w życiu człowieka. Zmienia się system wartościowania, zmieniają się potrzeby, zmieniają się pragnienia…
Jak zatem podsumowałbyś dotychczasowe spotkanie z Chrystusem w chorych braciach w infirmerii?
Doświadczenie cierpiącego Chrystusa w drugim człowieku jest doświadczeniem, które zmieniło wiele w moim życiu osobistym. Tak jak wspomniałem przed chwilą, zmieniają się potrzeby, zmienia się optyka patrzenia na człowieka, na otaczającą nas rzeczywistość. Spotkanie z cierpieniem rodzi też czasem pytania, na które trudno znaleźć odpowiedz. Stąd też cierpienie w pewnym sensie pozostanie też tajemnicą. Zostawiam to Chrystusowi. Chrystus jest Panem życia i śmierci. Nie muszę wszystkiego zrozumieć i nie jestem w stanie wszystkiego zrozumieć… Praca z chorymi to także źródło ogromnej radości i chyba poczucia spełnienia jako człowiek i osoba konsekrowana. Tylko tyle i aż tyle…
Dziękuję za rozmowę i życzę wiele Bożego błogosławieństwa w dalszej posłudze.
Bardzo dziękuję.
Br. Konrad Zastawny od 20 lat pielęgnuje chorych współbraci w klasztornej infirmerii w Panewnikach. Przez wiele lat również pełnił funkcję wychowawcy w domu formacji początkowej w Panewnikach, a także definitora prowincji. Ostatnio dodatkowo pracuje w Szpitalu Kolejowym w Katowicach na oddziale okulistyki jako pielęgniarz operacyjny. Lubi powieści Tolkiena. Ma 40 lat.
Za: www.prowincja.panewniki.pl