Michał to człowiek orkiestra – przede wszystkim jezuita i ksiądz, ale także muzyk, TikToker, gracz komputerowy… W Internecie jest obecny od wielu lat – dzieli się wiarą i ewangelizuje. Najbardziej znany jest ze swojego kanału na YouTubie jako „Brat Michał” a z TikToka jako „Ksiądz od Yerby”. Jako pierwszy duchowny brał udział w słynnych „Mszach” na Robloxie.
Jesteś księdzem od miesiąca, ale duszpastersko udzielasz się w Internecie od lat. Niedawno zacząłeś pracę w parafii, gdzie jak każdy ksiądz odprawiasz Msze i spowiadasz. Czy są to dla ciebie dwa różne światy?
Te światy się uzupełniają. Podstawą działania w sieci są kontakty w realu. Skąd miałbym wiedzieć o czym nagrywać? To spotkania i rozmowy z ludźmi były dla mnie zawsze inspiracją, czy to na rekolekcjach, czy przy innych okazjach. Ludzie mówili o swoich potrzebach, a ja dzięki temu wiedziałem, co robić w sieci. Bez tych spotkań kontakt w Internecie na pewno by się nie udał.
Czyli po święceniach będziesz jeszcze lepszym YouTuberem?
(śmiech) Zdecydowanie. Mam przynajmniej taką nadzieję.
W swoich filmach zazwyczaj mówisz o Bogu i duchowości wprost, ale prowadzisz też na TokToku kanał „Ksiądz od Yerby”, który jest inny. Można cię tam zobaczyć w koloratce, ale opowiadasz wyłącznie o swojej pasji do yerba mate. Czy to kanał tylko o yerbie, czy także sposób na przemycanie treści religijnych?
To dobry start dla wielu osób, które trochę boją się kogoś w koloratce, bo mają wrażenie, że często takie spotkanie kończy się jak w znanym dowcipie o siostrze zakonnej, która podczas lekcji religii narysowała na tablicy wiewiórkę. Pyta uczniów: co to jest? Na to Jasiu: na 99 procent to wiewiórka, ale jak siostrę znam, to może być Jezus… Społecznie utarło się, że z księdzem nie da się normalnie porozmawiać. Ja staram się to myślenie odczarować, pokazać, że ze mną da się zwyczajnie pogadać. Jestem specjalistą w takiej niszowej dziedzinie, jaką jest yerba. Rozmowa o niej może być wstępem do głębszej dyskusji. W ten sposób możemy się poznać na płaszczyźnie wspólnych zainteresowań, a potem przejść do czegoś poważniejszego. Podobne doświadczenie miałem z grami komputerowymi. Okazało się, że granie w gry, rozmowa o nich, może być przestrzenią porozumienia, opartą na wspólnych zainteresowaniach – ja mogę mojemu rozmówcy zaufać w dziedzinie gier, a on może zrozumieć mnie w innych aspektach, związanych właśnie z bardziej intymną sferą, jaką jest życie duchowe.
Kiedy gdzieś w Internecie napiszę, że można ewangelizować np. przez gry komputerowe, to zawsze pojawia się stały zestaw komentarzy, w których są najczęściej takie określenia jak: fajnokatolik, katocelebryta, dobroludzizm, czy pluszowe chrześcijaństwo… Ludzie zakładają, że w Internecie nie ma miejsca na prawdziwe chrześcijaństwo, ale na jakąś jego okrojoną wersję, „pluszową”, a więc łagodniejszą, mniej wymagającą. Czy twoim zdaniem w sieci da się w ogóle głosić pełnokaloryczną Ewangelię, czy tylko jej wersie „lite”?
Wchodząc w szczegóły, np. detale związane z rozeznawaniem, na pewno nie trafię do wszystkich. Dotarcie do osób, których to naprawdę interesuje, jest bardzo trudne. Oczywiste jest więc, że w Internecie jest więcej takich – jak to ująłeś – „wersji lite”. To reguła, która nie dotyczy jedynie treści chrześcijańskich i ewangelizacyjnych, ale wszystkich treści specjalistycznych. Wersje popularyzatorskie, które siłą rzeczy muszą być uproszczone, na pewno szerzej się rozejdą niż taka, gdzie zagłębimy się w detale.
Może Internet to po prostu nie jest miejsce na detale, ale to taki przedpokój, z którego dopiero przechodzi się do salonu?
Internet jest to dobry sposób, by rozpocząć poznawanie Pana Boga. Tu dowiem się czego w ogóle szukać, poznam rzeczy, o których wcześniej nigdy nie słyszałem. Jednak dopiero później, poza Internetem, mogę poszukać głębi. Czasami to oznacza wyjazd na jakieś rekolekcje, podjęcie rozmów indywidualnych z księdzem, zapisanie się do wspólnoty…
Ks. Andrzej Draguła napisał kiedyś, że najszerzej w Internecie rozchodzą się materiały, które nie wymagają wiele od widza. Dopada cię czasem pokusa, żeby skupić się jednak na zasięgach, a nie tworzyć pogłębione treści?
Nie. Robię materiały nie dlatego, by trafiły do jak najszerszej publiczności, ale by jak najlepiej służyły tym, do których trafią. To taki mój filtr – musze być przekonany do tego, co wrzucam do sieci. Mam nadzieję, że nigdy nie będę gonił za jakimiś tematami tylko dlatego, że one są popularne i dadzą mi wyświetlenia. Interesuje mnie raczej mówienie o rzeczach, o których inni nie mówią, pokazywanie innej strony wiary.
O tak, pamiętam, byłeś zaangażowany np. w słynne robloxowe „Msze”. Nie będę tutaj tłumaczył, o co dokładnie chodzi, każdy może wygooglować. To dla mnie znak, że choć nie robisz treści wyłącznie dla zasięgów, to jednak masz wyczucie, gdzie warto się w sieci zaangażować, by ludzi to zainteresowało. Czy widzisz inne tego typu internetowe przestrzenie, nieoczywiste miejsca o dużym potencjale, w które warto wejść z Ewangelią?
Myślę, że z Ewangelią należy wchodzić we wszystkie miejsca w Internecie.
Na pewno? Pół Internetu to pornografia.
Był kiedyś taki pomysł, nie zdradzę nazwisk jego autorów, żeby wrzucić serię filmów o radzeniu sobie z masturbacją na jedną z największych stron pornograficznych jaka jest w sieci. Ten projekt upadł zanim się zaczął, ale pozostała myśl, że do ludzi trzeba docierać wszędzie tam, gdzie są, by oferować im ewangeliczną alternatywę. Jeżeli nie wyjdziemy do ludzi, nie będziemy wchodzić w przestrzenie, które oni zajmują, to do nas sami na pewno nie trafią. Tym bardziej w Internecie, który ma skłonność do tworzenia informacyjnych baniek. Wejście w te bańki jest czasem jedynym sposobem, aby do kogoś dotarło ewangeliczne przesłanie.
Jaka jest granica, której nie przekroczysz w Internecie?
Nie mam zamiaru marnować czasu widza. Przychodząc do mnie otrzymasz wyłącznie konkretną treść, która może ci się przydać. Nie chcę tworzyć treści przegadanych, wyłącznie dla zasięgów, żeby zgadzał się czas na YouTube. To jedna z moich zasad. Robienie filmów o niczym, to nie jest moja pasja.
Tymczasem TikTok jest pełen filmów o niczym, choć jest kilka wartościowych kanałów. Jeden z nich tworzy młody ksiądz, Sebastian Kosecki. W jednym ze swoich filmów mówi, że od braku treści gorszy jest tylko kicz, który dzisiaj młodsze pokolenie czasami określa jako cring. Moim zdaniem często to właśnie treści religijne w Internecie zalatują cringe’em. Ja jestem już boomerem, internetowym leśnym dziadkiem, ale mam często takie poczucie, że to nie jest najlepiej zrobione, że jest dużo sztuczności.
To dla mnie największe wyzwanie i jednocześnie największy grzech katomediów, to właśnie sztuczność. Nie ma sensu na siłę wpasowywać się w grupę odbiorców. Jeśli jestem tym przysłowiowym boomerem i próbuję na siłę być młodzieżowy, mówić językiem małolatów, to nie ma szans, żeby to nie wyszło sztucznie. Warto być z młodzieżą, ale nie warto jej naśladować. Jeśli masz 30,40 lat i zachowujesz się jak nastolatek, to raczej nie powinieneś być księdzem… Bycie autentycznym, bycie sobą, jest moim zdaniem podstawą w relacjach z młodzieżą. Oni wyczuwają fałsz na kilometr.
Czy kolejnym grzechem internetowych księży nie jest zbytnie kombinowanie? Szukamy nowoczesnych form, czasem bardzo kreatywnych, zaskakujących – niby wszystko ok, ale w necie „klikają się” głównie treści poświęcone modlitwie i duchowości, stąd sukces Modlitwy w Drodze czy Pogłębiarki. Ks. Teodor z Teobańkologii transmitował na swoim kanale różaniec i ma teraz ponad pół miliona subskrybentów.
Moim zdaniem nie warto zamykać się w schemacie, że to jedyne treści, które powinno się produkować. Niektórzy uważają, że komentarze do Ewangelii, czy modlitwa prowadzona online, to idealne sposoby na rozpoczęcie przygody z ewangelizacją w Internecie… Jednak kanałów tego typu jest bardzo dużo i zapewne powstanie ich jeszcze więcej. Uważam, że warto zadać sobie pytanie: czy mogę dać od siebie coś więcej, ponad to, co już istnieje? Kiedy zakładałem swój kanał, to właśnie wspólnie z redakcją Deonu szukałem jakiegoś pomysłu, jakieś innej formy dotarcia do ludzi przez Internet. Myślę, że warto podejmować taki wysiłek.
Od wielu lat pracuję w mediach, ale wciąż bywam zaskoczony, gdy coś w Internecie „chwyci” – że też tym akurat zainteresowali się ludzie! Ostatnio na Deonie najpopularniejszym tekstem był artykuł o… świętopietrzu. Rozumiesz to? Nigdy bym nie wpadł na to, że coś takiego – mówiąc językiem branżowym – będzie „żarło”. Czy masz jakieś radar, który pozwala ci na rozpoznawanie potencjału produkowanych przez ciebie treści, czy zupełnie się tym nie interesujesz?
Kiedyś się tym interesowałem, ale zupełnie mi to nie wychodziło (śmiech). Chyba nie mam takich umiejętności. Natomiast bardzo mi się podobał komentarz jednego z amerykańskich YouTuberów, który ma na swoim kanale ponad 10 milionów subskrybentów. Zapytany o to, w jaki sposób robi virale, odpowiedział: „nie mam pojęcia, po prostu idzie…”
Moim zdaniem w katointernecie największym kandydatem na viral jest treść autentyczna, od której nie zajeżdża sztucznością. To w myśl słów papieża Franciszka, który powiedział, że jeżeli chcesz ewangelizować w Internecie, to najpierw sam musisz być zewangelizowany.
Nie da się głosić Ewangelii, jeśli samemu nie doświadczyło się Pana Boga, który dotyka i przemienia serce. Z czym mam iść do innych bez tego doświadczenia? Co im opowiedzieć? Ludzie równie dobrze mogliby przeczytać książkę o duchowości sprzed 500 lat i efekt byłby podobny. Może nawet lepszy, bo ten, kto ją pisał, mógł mieć przecież doświadczenie żywego Boga. Co innego, gdy pojawia się prawdziwy świadek, człowiek, który przeżył nawrócenie, w jego życiu za sprawą Ducha Świętego dokonały się ogromne zmiany. Jeśli taki człowiek potrafi jeszcze o tym opowiedzieć, to na pewno poruszy serca odbiorców.
Właśnie, trzeba umieć to doświadczenie opowiedzieć. Ks. James Mallon z Kanady, bardzo aktywny w Internecie, uważa, że ksiądz opowiadający Ewangelię językiem współczesnego człowieka to za mało. Powinniśmy się nauczyć mówić językiem tych, którzy nic o Ewangelii nie wiedzą.
Doświadczam tego rozmawiając z ludźmi przez te platformy, gdzie nie mówię o Jezusie wprost, np. na TikToku, na kanale poświęconym yerba mate. Odbiorcy pytają mnie o najbardziej podstawowe rzeczy. Widać, jak ktoś jest w tych sprawach całkowicie zielony. Dzięki tym rozmowom zrozumiałem, że takie osoby w ogóle istnieją, że są zainteresowane, coś je ciekawi, po coś tutaj weszły, ale nie mamy wspólnego języka. Mówimy po polsku, ale jednak różnymi językami. W związku z tym na początku warto kilka pojęć uściślić, zdefiniować, zobaczyć jak je rozumiemy. Rzecz jasna nie można się wkurzać, że ktoś nie rozumie języka religijnego, nie ma pojęcia o funkcjonowaniu Kościoła itd. Niektórzy księża wciąć myślą, że skoro żyjemy w kulturze opartej na chrześcijaństwie, to wszyscy dzielimy wspólny kulturowy kod… To mrzonka. Nie oznacza to jednak, że mamy nie głosić takim neopoganom Słowa Bożego. Wręcz przeciwnie. Trzeba tylko dostosować język i narzędzia.
Powiedz na koniec, czy sam korzystasz z treści religijnych w Internecie?
Tak, jestem odbiorcą internetowych treści. Niektórzy twórcy mnie inspirują, między innymi ks. Sebastian z TikToka, o którym wspomniałeś. Podziwiam go za to, jak blisko jest z młodzieżą, jak potrafi mówić o Bogu w sieci. To przekracza moje umiejętności, ale bardzo mnie inspiruje.