Nikt nie odszedł głodny, niepocieszony – zakony pomagają wygnanym po Powstaniu Warszawiakom

Wypędzeni w trakcie i po upadku Powstania Warszawskiego, blisko pół miliona cywili – głodni, straumatyzowani, chorzy, byli ogromnym wezwaniem dla mieszkańców okolic stolicy, w których były usytuowane obozy przejściowe. Rolnicy, rzemieślnicy, ziemianie, wykazali się dużą solidarnością, dostarczając żywność, leki, odzież, najpotrzebniejsze artykuły. Tym, którym udało się uwolnić lub uciec z obozów przejściowych, udzielali gościny we własnych domach. Wśród pomagających i ratujących wielkim zaangażowaniem wyróżniały się siostry zakonne z klasztorów, usytuowanych wzdłuż linii kolejowych, prowadzących na zachód – wypędzeni mieszkańcy Warszawy byli bowiem w ogromnej liczbie wywożeni do pracy niewolniczej na terenie Rzeszy.

Charyzmatyczna siostra Charitas  

Nie ma klasztoru, który nie przyjąłby wypędzonych, choć siostry udzielały gościny od momentu wybuchu wojny. Jednak liczba osób, wymagających pomocy, przekroczyła wszelkie przewidywania i możliwości logistyczne klasztorów. Niezrażone trudnościami w pomoc zaangażowały się niepokalanki, urszulanki, siostry ze Zgromadzenia Sióstr Rodziny Maryi. Przełożona prowincjalna tego Zgromadzenia, m. Matylda Getter, która opuściła dom zakonny przy ul. Hożej w Warszawie późno, bo 7 października, przybyła do zakładu w Brwinowie z grupą osób cywilnych. Były wśród nich trzy dorosłe Żydówki (matka Matylda wraz ze wspólnotą uratowała kilkaset żydowskich dzieci i osoby dorosłe) i cała grupa znalazła bezpieczną przystań w sierocińcach, prowadzonych przez Zgromadzenie.

Jednak zakonnice nie ograniczały się do pracy w klasztorach i nie zawahały się udać w samo „oko cyklonu”, czyli do Dulagu 121, obozu przejściowego dla wypędzonych, zorganizowanego w dawnych Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego w Pruszkowie. W dziewięciu halach, a także pod gołym niebem, w niewyobrażanym ścisku i brudzie, wegetowali tam ludzie, potrzebujący pomocy. Już na samym początku funkcjonowania obozu zakonnice, po otrzymaniu przepustek, przynosiły żywność, leki, ubrania i… papierosy. Wśród nich wyróżniała się ekipa ze Zgromadzenia Samarytanek Benedyktynek Krzyża Chrystusowego, młodego zgromadzenia, którego celem była opieka na niepełnosprawnymi dziećmi. Energiczna, charyzmatyczną s. Charitas Soczek po latach wspominała ten ogromny zbiorowy wysiłek zakonnic. Na początek autorka wylicza, kto pomagał (choć to nie wszystkie zakonnice). Były wśród nich dwie „magdalenki”, czyli siostry ze Zgromadzenia Matki Bożej Miłosierdzia, dwie niepokalanki, jedna pasjonistka, siostry z Rodziny Maryi, urszulanka szara. I s. Charitas wraz z s. Wacławą Rawską i znającą perfekt niemiecki postulantką Eugenią Szymańską. Poza zaspakajaniem najpilniejszych potrzeb egzystencjalnych siostry kierowały przybywających do obozu, zwłaszcza młodzież, do grup, które nie były przeznaczone do wywiezienia do Rzeszy lub obozów koncentracyjnych. Wyprowadzały na wolność małe dzieci, młodych postarzały, ubierały w habity świeckich (księża i zakonnice, zgodnie z obozowym regulaminem, były wypuszczane), ułatwiały „transakcje”, czyli wręczanie złota i wódki (bardzo cenionego w owym okresie towaru) za wolność. Były świadkami scen wzniosłych i upadków, kradzieży i szantaży. Jednak nie załamywały się i nie ustawały w pomocy i zaspakajaniu najpilniejszych potrzeb, także zabierania listów i kartek dla rodzin, które zgubiły ze sobą łączność, opiekowały się sierotami, które straciły rodziców. Wylicza także dobrodziejów Dulagu, w ty rodzinę Hoserów, ogrodników, którzy dostarczali żywność z własnych upraw, w tym kosze pomidorów…

Równolegle klasztor samarytanek przy ul. Szkolnej w Pruszkowie stał się bazą tymczasowego pobytu ocaleńców.  

„Nikt nie odszedł głodny, nienapojony, niepocieszony w jakiś sposób. S. Rustyka jeździła po okolicznych majątkach po kweście. Przywoziła mąkę, ziemniaki, warzywa, kuchnia gotowała nieustannie wodę i zupę. Łazienki, pralnie ciągle były zajęte przez zabrudzonych tułaczką uchodźców. W kancelarii i furcie ludzie zostawiali swe adresy, przychodzili sprawdzać, czy nie ma odpowiedzi na wysłane listy, odnajdywali się poprzez naszą skrzynkę pocztową. W kaplicy odprawiały się msze święte jedne za drugimi jak na Jasnej Górze. Ludzie, co dzień inni, modlili się tak samo żarliwie. Infirmeria koiła bóle fizyczne (przynosiłam leki z obozowej apteki, żołnierz z Wehrmachtu chętnie mi je dawał). W konfesjonale kapłani i wygnańcy sami [tekst nieczytelny] leczyli duszę, dodawali otuchy. Gdy wpadłam do domu po potrzebne mi rzeczy lub by s. [tekst nieczytelny] złożyć nowe zamówienia przed jej codziennym wyjazdem [tekst nieczytelny], wydawało mi się, że z jednego obozu przychodzę do drugiego: to samo rojowisko ludzkie, ta sama ciasnota i tłok. Tylko tu była wolność i serce. Tu była chęć pomocy, była pomoc. Dzięki ofiarności całego społeczeństwa nasze siostry mogły skutecznie służyć ludziom spalonej Warszawy” – wspominała po latach s. Charitas . I szacowała, że przez ich dom zakonny mogło przewinąć się nawet tysiąc osób.

Samarytanki z ul. Szkolnej miały pod opieką grupę szczególnego ryzyka – przez całą okupację ukrywały Żydów, gdyż współpracowały z Żegotą. Teraz przybyła kolejna grupa do Pruszkowa w raz z pozostałymi wypędzonymi. W studium „Utajone miasto” kanadyjski historyk Gunnar Paulusson szacuje, że Powstanie przeżyło około 12 tys. Żydów, którzy podzielili los współobywateli. „Byli Żydzi i Żydówki, którzy ocaleli w Warszawie i jakoś wyszli z obozu – trudno przychodziło ukrywać ich w domu tak pełnym ludzi, a trzeba było, bo wszak nie wiedziałyśmy, czy wśród korzystających z naszego dachu nie ma Judasza (Pan Bóg pomagał, każdy jakoś się urządził, każdemu ułatwiłyśmy dalszą drogę.)”

Przez Dulag 121 i okoliczne podobozy przewinęło się ok. 420 tys. osób. Obóz w Pruszkowie przestał działać w listopadzie 1944 roku. Siostra Charitas zanotowała:  „Przez wiele jeszcze miesięcy, gdy któraś z nas pojawiła się w jakimkolwiek mieście, spotykała mnóstwo „znajomych”. Znajomość była co prawda jednostronna: ktoś biegł z otwartymi ramionami, chwytał za ręce z okrzykiem: „Siostro, byłam/byłem w obozie pruszkowskim, byłam/byłem w waszym domu, czy siostra mnie nie poznaje? Dziękuję, ileż wam zawdzięczam!”.

Siostra Weronika – nieustraszona bernardynka z Łowicza

„…dziwna rzecz, żadnych najgorszych Niemców się nie bałam, czułam jakąś niewysłowioną wyższość nad nimi” – wspominała s. Weronika Kempa, bernardynka z łowickiego klasztoru. Dziesięć lat po wojnie spisała wspomnienia, z których wyłania się poruszający obraz niezwykłej ofiarności zakonnic z konwentu panien bernardynek i samej siostry Weroniki, po wojnie przełożonej wspólnoty.

Z pochodzenia była Kaszubką i jej atutem, poza odwagą i siłą ducha, była doskonała znajomość języka niemieckiego, wyniesiona ze szkoły.

Po wybuchu wojny obronnej i zakończeniu działań wojennych w 1939 r. bernardynki niezwłocznie zaangażowały się w pomoc ludności cywilnej. A potrzeby były ogromne, Niemcy zbombardowali i zniszczyli miejski szpital św. Tadeusza, chorych przeniesiono do bernardynek, a ich klasztor też był zbombardowany. Trzeba było naprawić dach, tymczasem do miasta napływali Polacy wypędzeni z Wielkopolski i Pomorza. I niestrudzona s. Weronika zaczęła chodzić do niemieckich urzędników z prośbą o materiały na remonty, ale wyspecjalizowała się także w wyciąganiu ludzi z opresji, z aresztów, w ratowaniu przed wywózkami do obozów. Wspólnie z członkami Rady Głównej Opiekuńczej i Czerwonego Krzyża prowadziła kuchnię dla potrzebujących, a tych było setki, nieraz wydawała do tysiąca obiadów dziennie. „Chodziłam przeważnie od rana do wieczora po różnych biurach i urzędach, żeby zaspokoić potrzeby klasztorne, kuchnię dla biednych, ludziom pomagać i ratować klasztor i ludzi od napaści nieżyczliwych nieprzyjaciół. (…) W każdym razie dziwna opieka Boża towarzyszyła nam przez cały czas okupacji”.

Ta opieka ujawniła się najwyraźniej, gdy 11 sierpnia 1944 r., w sam dzień odpustu św. Klary, nadjechał z ogarniętej walkami powstańczej Warszawy pierwszy transport z wypędzonymi cywilami. Mogli oni mówić o dużym szczęściu – Niemcy, choć po dłuższych wahaniach, pozwolili, by warszawianie zostali w Łowiczu i nie jechali w głąb Niemiec. Dla całej miejskiej społeczności, w tym bernardynek, było to ogromne wezwanie – zaopiekować się setkami głodnych, umęczonych, chorych ludzi.

Niemiecki starosta wypuścił co prawda więźniów, ale nie pozwolił bernardynkom wpuścić ich do własnego klasztoru. I znowu objawiły się hart i odwaga s. Weroniki. „Co tu robić? Zakazane mam przez starostę, żeby nikogo do klasztoru nie wpuszczać. Czy ja jednak muszę w tym wypadku usłuchać? Ludzie proszą, nie chcą pójść stąd, są zmęczeni i głodni. Nie, trzeba ich nakarmić. Najprzód przykazanie Boskie jest ważniejsze, niż ludzkie nakazy”.

Siostra Weronika wraz z współsiostrami – Anną, Teresą, Ritą, Kazimierą i in. – były niestrudzone. Ze zwykłych desek zbiły piętrowe łóżka, każdy kącik klasztoru był zajęty, uchodźcy spali na strychu i schodach. A ludzki strumień wypędzonych wciąż napływał, były tu także zakonnice z wielu warszawskich zgromadzeń, w tym dwanaście ocalonych sakramentek z doszczętnie zniszczonego klasztoru na Nowym Mieście. Trzydzieści cztery mniszki zginęły pod gruzami w czasie adoracji Najświętszego Sakramentu, wiele z ocalałych były poparzone i poranione. Siostra Weronika zorganizowała ciężarówkę, żeby sprowadzić inne zakonnice klauzurowe – wizytki i karmelitanki.

Ważnym zadaniem dla bernardynek i ich świeckich pomocników były sieroty – dzieci pozbawione opieki, których rodzice lub krewni zginęli lub się zagubili. Najpierw trzeba było wystarać się o pozwolenie, żeby te dzieci pozbierać, później przekonać Niemców, żeby siostry zorganizowały im bezpieczny dom. Po przełamaniu i tej przeszkody zaczęło się mycie, szorowanie, odwszawianie, leczenie świerzbu. Siostra Weronika obserwowała z satysfakcją wysiłki s. Kazimiery z s Teresą. „Do takiego poświęcenia tylko katolicka zakonnica jest zdolna” – stwierdza we wspomnieniach. Wspomina także z wdzięcznością pana Kastena z Wydziału Gospodarczego w starostwie, „protestanta rodem z Prus Wschodnich, zupełnie do Polaka podobnego”. Był w Łowiczu do końca okupacji i „był dla klasztoru i naszych biednych podopiecznych opatrznościowym człowiekiem”. To on bez problemu przydzielał żywność – bułki, mleko, chleb, mięso i inne produkty.

„Tylko co za dziwna Opatrzność Boża! Miałyśmy tyle żywności dla wszystkich i tak dobre jedzenie, jak nigdy. P. Kasten dawał mi wszystko, o co prosiłam”.

W końcu Niemcy się wycofali, w styczniu pojawili się żołnierze Armii Radzieckiej, cywile się rozjechali. Zostały sieroty, którymi bernardynki opiekowały się przez lata w Bursie św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Dla zakonnic zaczął się nowy etap zmagań – tym razem w okolicznościach realnego socjalizmu PRL


Korzystałam ze Wspomnień s. Charitas Soczek oraz s. Weroniki Kempy z książki s. Wiktorii Figat OSFB „Charyzmatyczna bohaterka Łowicza”, Łowicz 2023.

Alina Petrowa-Wasilewicz, aw/KAI

Wpisy powiązane

Dominikanie komentują przeszukanie lubelskiego klasztoru

Generał Paulinów na Pasterce: narodzony Bóg-Człowiek przypomina o pięknie i godności naszego człowieczeństwa

REKOLEKCJE: ODCINEK 5 „Jak zadbać o dziś”I ks. Piotr Pawlukiewicz & ks. Jerzy Jastrzębski