est bratem zakonnym i ukończył studia medyczne z zakresu pielęgniarstwa. Na co dzień posługuje w tzw. “oblackiej infirmerii”, gdzie przebywają starsi i schorowani misjonarze. Ale można go również spotkać w miejskim szpitalu – na oddziale chirurgicznym, czy ostatnio wśród chorych na COVID-19. Nie jest kapelanem, po prostu tam pracuje. W Lublińcu niemal wszyscy go znają.
A wiesz, zajmował się mną dzisiaj braciszek z Oblat – często komentują chorzy z lublinieckiego szpitala
P. Gomulak OMI: Czy czujesz się bohaterem?
G. Walczak OMI: Dobre pytanie. W ostatnim czasie w mediach, w kontekście pandemii Covid-19, często pada słowo bohater. Nie. Myślę, że nie czuję się bohaterem. Bohater to zbyt podniosłe słowo. Na oddziale covidowym pracowałem przez ostatnie 1,5 miesiąca. Będąc pracownikiem służby zdrowia, praca w takim miejscu nie jest czymś nadzwyczajnym. Człowiek w szpitalu musi liczyć się z wieloma nieprzewidywalnymi sytuacjami. Tak jak w każdych innych służbach związanych z ratowaniem ludzkiego życia, istnieje pewne ryzyko zawodowe. Bardziej bohaterami nazwałbym wolontariuszy, niepracujących w zawodach medycznych, a decydujących się na pracę na oddziale covidowym.
Dzisiaj mamy trochę inną mentalność niż np. 100 lat temu. Kiedyś choroby zakaźne, czy wszelkiej maści inne choroby, które wówczas powodowały dużą śmiertelność, były na porządku dziennym. Opieka nad takimi ludźmi również była sprawą oczywistą. Trzeba pamiętać również o tym, że kiedyś nie było takich środków ochronnych, jakie mamy do dyspozycji dzisiaj – to byli prawdziwi bohaterowie.
Prawdą jest, że zawsze człowiekowi towarzyszą jakieś obawy o własne zdrowie. W tym miejscu wychodzą naprzeciw pracownikowi procedury medyczne i zasady postępowania z pacjentami zakaźnymi. Dotyczą one w sumie nie tylko oddziałów zakaźnych. Tak naprawdę, każdego dnia, niezależenie od oddziału, należy przestrzegać procedur i zasad. Chronią one pracownika służby zdrowia przed zakażeniami czy uszczerbkiem na zdrowiu. Istnieje wiele innych chorób i bakterii, którymi możemy zarazić się od pacjenta. Może być to droga tzw. kropelkowa czy poprzez kontakt z płynami ustrojowymi pacjenta. Trzeba cały czas mieć się na baczności.
Bardziej bohaterami nazwałbym wolontariuszy, niepracujących w zawodach medycznych, a decydujących się na pracę na oddziale covidowym.
Istnieją oczywiście pewne niedogodności związane z pracą na oddziale zakaźnym. Z czasem człowiek przywyknie do nich. Przychodząc na oddział covidowy, trzeba ubrać się w odzież ochronną – maseczka, przyłbica, rękawiczki, kombinezon. Wszystko to jest zrobione z tworzyw sztucznych. Powoduje to pewne ograniczenia w poruszaniu się. Będąc kilka godzin w takim sztucznym kombinezonie, człowiek czuje się, jakby wyszedł spod prysznica. Pot w dużej ilości leje się po ciele. Kombinezon nie przepuszcza powietrza. Nie można zabrać ze sobą niczego do jedzenia ani do picia. Nie można też załatwić potrzeb fizjologicznych. Można to zrobić dopiero podczas przerwy, gdy wychodzi się z oddziału. Za każdym razem przy wyjściu trzeba się zdezynfekować, wykąpać i założyć strój jednorazowy.
Organizacja takiego oddziału, w trybie pilnym, zawsze stanowi wyzwanie dla personelu. Trzeba wypracować pewien system pracy na oddziale.
Jesteś licencjonowanym pielęgniarzem i bratem zakonnym. Niespotykane zestawienie, skąd pomysł na ukończenie studiów medycznych?
To prawda. Dołożyłbym jeszcze jedną rzecz – dodatkowo jestem mężczyzną. Dlaczego o tym mówię? W środowisku szpitalnym niewielki procent mężczyzn wykonuje zawód pielęgniarza. Na przykład na oddziale chirurgicznym, na którym także pracuję, jestem jedynym mężczyzną wśród personelu pielęgniarskiego.
Cała historia sięga czasów, gdy dziewięć lat temu byłem w domu prowincjalnym w Poznaniu. Zrobiłem wówczas kurs opiekuna medycznego. Zostałem następnie skierowany do Lublińca, gdzie planowano otwarcie tzw. infirmerii oblackiej. Miejsca dla oblatów obłożnie chorych i potrzebujących stałej opieki. Minęło w sumie kilka dobrych lat, zanim zdecydowałem się na studia medyczne na kierunku pielęgniarskim. Zaryzykowałem, stwierdzając, że zawsze mogę przerwać naukę. Ryzyko opłaciło się. Po 3 latach studiów, po setkach godzin praktyk spędzonych na wielu oddziałach i w wielu szpitalach, ukończyłem studia. Pracę dyplomową obroniłem w 2019 roku.
Nieraz, przechodząc korytarzem, słyszę rozmowy z rodzinami, czy to przy odwiedzinach, czy przez telefon: „A wiesz, zajmował się mną dzisiaj braciszek z Oblat” [oblacka parafia w Lublińcu nosi regionalną nazwę “U Oblat” – przyp. red.]. Jest to sympatyczne i motywujące w pracy pielęgniarskiej.
Pomysł na studia pielęgniarskie pojawił się podczas mojej pracy na infirmerii. Opiekun medyczny zajmuje się głównie sprawami pielęgnacyjnymi. Gdy nasza infirmeria zaczęła się powiększać i zaczęło przybywać podopiecznych, okazało się, że zaczyna się typowa praca pielęgniarska. Posiadając prawo wykonywania zawodu pielęgniarza, można zrobić przy chorym o wiele więcej, np.: zrobić zastrzyk, założyć cewnik, pobrać krew, podłączyć kroplówkę itp. Ma się większe kwalifikacje oraz wiedzę. W sumie w trakcie studiów i praktyk odkryłem, że po prostu lubię tę pracę.
Pracujesz w szpitalu w Lublińcu. Czy pacjenci wiedzą, kim jesteś? Jak reagują?
W sumie pracuję tu od roku. Jednak ze szpitalem w Lublińcu związany jestem już od czterech lat. Odbywałem w nim większość moich praktyk pielęgniarskich. Prawie na wszystkich oddziałach. Od roku pracują głównie na oddziale chirurgicznym. Czasem zdarzy się, że jestem w innym miejscu. Pacjenci doskonale wiedzą, kim jestem. Stałem się rozpoznawalny do tego stopnia, że ostatnio na oddziale covidowym – będąc w kombinezonie i masce – usłyszałem od pacjentki: „Szczęść Boże”. Dla niektórych jest to zaskoczenie, szczególnie dla rodzin pacjentów. Idąc korytarzem szpitalnym, zastanawiają się, czy to jest brat Grzegorz, czy nie? Pewnego razu patrzyła na mnie pacjentka i długo myślała. W końcu mówi: „Naprawdę?” – odpowiadam: „Naprawdę – dobrze pani myśli”. Jest to takie sympatyczne, gdy człowiek jest rozpoznawany przez innych. Szczerze powiem, że to ułatwia nawet kontakt z pacjentem. Chory, który mnie zna, czuje się bardziej komfortowo, bo jest ktoś „swój”. Zajmuje się nim ktoś, kogo on dobrze zna.
W mojej pracy, oprócz takich rzeczy jak: pobieranie krwi, zakładanie wkłuć obwodowych, pielęgnacja ran, czy robienie zastrzyków; zajmuję się typową pracą pielęgnacyjną. Trzeba pacjenta umyć, przebrać, zmienić pampersa. Trzeba szczególnie zadbać o pacjenta, który wraca z bloku operacyjnego i nie jest w stanie nic przy sobie zrobić. Zajmuję się zarówno kobietami jak i mężczyznami. Fakt, że jestem bratem zakonnym i że któryś z tych chorych mnie zna, nie sprawia nikomu żadnego problemu. Wręcz przeciwnie. Nieraz, przechodząc korytarzem, słyszę rozmowy z rodzinami, czy to przy odwiedzinach, czy przez telefon: „A wiesz, zajmował się mną dzisiaj braciszek z Oblat” [oblacka parafia w Lublińcu nosi regionalną nazwę “U Oblat” – przyp. red.]. Jest to sympatyczne i motywujące w pracy pielęgniarskiej. Moja obecność w szpitalu ma też jeszcze jeden pozytywny aspekt. Nieraz ludzie, znając mnie, bezpośrednio proszą, abym zadzwonił po naszego kapelana, albo poinformował go, że na przykład będą chcieli skorzystać podczas obchodu z sakramentu pokuty. Często też sami proszą o modlitwę.
Reasumując, myślę, że większe zdziwienie jest wśród personelu, gdy dowiadują się kim jestem, niż u samych pacjentów.
Opiekujesz się również infirmerią – częścią klasztoru w Lublińcu, gdzie przebywają schorowani zakonnicy. Czym różni się ta posługa od pracy w szpitalu?
Różnica w pracy jest niewielka. Bardziej chodzi o jej specyfikę. Tak samo jak w szpitalu, praca na infirmerii polega na czynnościach pielęgnacyjnych, podawaniu leków i tym podobnych rzeczach. Z jedną różnicą – i to myślę, że istotną – infirmeria klasztorna ma bardziej charakter domowy, rodzinny. Nie są to przypadkowi pacjenci, ale nasi współbracia. Jesteśmy z nimi praktycznie cały czas. Sprawujemy nad nimi opiekę 24 godziny, 7 dni w tygodniu. Pełnimy dyżury po 12 godzin – w dzień i w nocy.
Wielu z nich jest obłożnie chorych. Tak naprawdę wielu z nich kończy swoją ziemską wędrówkę na naszej infirmerii. Tak samo jak w szpitalu, dotyka nas tutaj rzeczywistość śmierci. Niektórzy współbracia umierają w podeszłym wieku, obciążeni wieloma chorobami i nieraz od dłuższego czasu przykuci do łóżka. Dostajemy nieraz pod opiekę współbraci chorych paliatywnie, terminalnie. Wielu z nich odchodzi w domu, we własnym pokoju, są otoczeni przez współbraci.
Infirmeria klasztorna ma bardziej charakter domowy, rodzinny. Nie są to przypadkowi pacjenci, ale nasi współbracia. Jesteśmy z nimi praktycznie cały czas. Sprawujemy nad nimi opiekę 24 godziny, 7 dni w tygodniu. Pełnimy dyżury po 12 godzin – w dzień i w nocy.
Ośmielę się powiedzieć, że zapewnimy im pewien komfort odchodzenia. Wiem, że brzmi to może dziwnie, czy brutalnie, ale tak jest. Jeśli jest taka możliwość i wiemy, że podołamy opiece nad umierającym, czy paliatywnie chorym, to staramy się, aby mógł odejść w domu, w klasztorze. Wielu z nich nawet pragnie odejść w domu. Otaczamy ich wtedy szczególną opieką. Mają oni możliwość zobaczenia się jeszcze z wieloma współbraćmi. Także cała wspólnota otacza taką osobą duchową opieką. Gdy już ktoś odejdzie, zbiera się cała wspólnota, przy zapalonej gromnicy modli się na różańcu, dzieje się to jeszcze zanim przyjedzie zakład pogrzebowy. Uważam, że ten komfort odchodzenia jest im potrzebny. Stykam się ze śmiercią, ludzie często umierają w szpitalach sami, bez kontaktu ze swoimi bliskimi.
Jedną ze wspólnych cech pracy na infirmerii czy w szpitalu, jest sam problem opieki. Niezależnie gdzie, opieka nad osobą starszą czy umierającą jest pewnym wyzwaniem i zadaniem dla każdego opiekuna.
Na naszej infirmerii oblackiej wprowadzamy w arkana opieki nad starszymi także inne osoby, które nie miały z tym nigdy styczności. Jeśli jest taka możliwość pomagają nam inni współbracia ze wspólnoty. Nie jest dla nich problemem zawieźć na wózku chorego współbrata czy go np. nakarmić. Przyjeżdżają do nas również klerycy oblaccy na praktyki wakacyjne czy świąteczne. Praca ta uczy człowieka cierpliwości, a także pokory wobec samego siebie. Podczas mojej dziewięcioletniej obecności w Lublińcu, odeszło do Pana ponad 20. współbraci, z czego ponad 15. z czasu istnienia infirmerii. Przyznam, że mimo styczności z rzeczywistością śmierci w szpitalu, czy to na infirmerii, nigdy człowiek się do niej nie przyzwyczai. Za każdym razem śmierć współbrata czy pacjenta nie jest dla mnie obojętna.
Grzegorz Walczak OMI – ur. 1987 r., pochodzi z Wągrowca (Wielkopolska), oblat-brat zakonny. Pierwsze śluby zakonne złożył na Świętym Krzyżu 8 września 2007 roku, profesję wieczystą w 2014 roku. Ukończył studia medyczne w zakresie pielęgniarstwa na Akademii Polonijnej w Częstochowie. Mieszka w domu zakonnym w Lublińcu, gdzie opiekuje się tzw. infirmerią oblacką.
(pg)
Za: www.oblaci.pl