Jeśli czasem w naszych modlitwach prosimy Pana o zdrowie i pogodę ducha, to za wzór człowieka, który tych darów dostąpił, podawać możemy od dzisiaj ks. Stanisława. Mimo znakomitego już wieku nieodmiennie wydaje się on tryskać energią i humorem. Choć w jego posłudze nieraz zapewne nie było mu do śmiechu…
Pamięta ksiądz swój pierwszy dzień w areszcie? Jakie towarzyszyły księdzu uczucia?
Przyjemne doświadczenie to na pewno nie było. Gdy człowiek wchodzi do więzienia, jedne po drugich zamykają się za nim z hukiem ciężkie, okratowane drzwi. Pokonywałem bodaj 6 czy 7 takich „bramek” za każdym wejściem tam. Ale, jak to mówią, do wszystkiego człowiek prywyknie. No to i do tego trzeba było przywyknąć.
Nie miał ksiądz żalu do przełożonych za takie „zesłanie”?
Ja wychodzę z założenia, że „bez woli Bożej nawet głos z głowy nie spadnie”. Skoro Bóg zapragnął skierować mnie w to miejsce, a przełożeni to potwierdzili, to z czym mam dyskutować, z wolą Bożą? Kto zresztą ma iść na te najcięższe fronty walki ze złem, jeśli nie michalita, żołnierz św. Michała?
A jak na księdza pojawienie się zareagowali więźniowie?
Najpierw próbowali mnie wybadać, przekonać się na co mogą sobie wobec mnie pozwolić, sprawdzić czy będę się ich bał. Próbowali np. przekazywać mi grypsy w trakcie spowiedzi. Ale szybko zrozumieli, że ja jestem taki typ, co to się za bardzo nie boi i nie ulega. <śmiech>
Nigdy?
Wobec więźniów nie można okazać strachu, bo od razu staje się na straconej pozycji. Pamiętam w zasadzie jedną taką szczególną sytuację, gdy się trochę bałem. Zostałem wtedy wezwany do nosiciela wirusa HIV. I bałem się, przyznaję, bo tacy więźniowie potrafili być nieobliczalni. Kiedyś jeden ukłuł strzykawką pielęgniarkę, miała potem przez to masę nieprzyjemności. Na szczęście nie uległa zakażeniu.
Oczywiście więźniowie oznaczeni jako „czerwoni”, czyli szczególnie niebezpieczni, sakramenty otrzymywali przez kratę, w asyście strażnika. Ale w codziennych kontaktach to w zasadzie nie miałem się czego bać. To raczej niektórzy z więźniów bali się z początku np. wyspowiadać, przekonani, że zaraz doniosę na nich odpowiednim służbom. Ale z czasem większość zaczęła się do mnie odnosić z sympatią.
Jak zaskarbić sobie w takim razie sympatię więźnia?
Każdego z nich trzeba „pozyskać”, sprawić by się otworzył. Ci ludzie wcześniej nie mieli kontaktu z księdzem, ja byłem jednym z pierwszych w ogóle kapelanów więziennych. Wcześniej, za komuny, ksiądz przychodził do więzienia jedynie w szczególnych wypadkach, gdy chodziło np. o sakrament namaszczenia, i to za specjalną zgodą więziennych władz. Dla wielu osadzonych byłem kolejnym więziennym urzędnikiem i trochę czasu musiało minąć, by zrozumieli, że nie przychodzę do nich jako wróg. Ale gdy już zobaczyli, że jestem gotów np. pomóc im w utrzymaniu więzi z rodziną, zaczynali mi ufać.
Jakie cechy trzeba w sobie mieć, żeby sprawdzić się w takiej „robocie”?
Przede wszystkim spokój i cierpliwość. Pogodę ducha i dobroć. Trzeba umieć mówić językiem, który do tych więźniów dotrze, umieć rozmawiać z ludźmi i słuchać ich, może nawet słuchać przede wszystkim.
Dużo spędzał ksiądz czasu na takich rozmowach?
Na tym przede wszystkim polegała moja „praca” tam. Przychodziłem do tych więźniów trzy razy w tygodniu, miałem swój „gabinet”, do którego pod eskortą strażnika przychodzili pogadać, oczywiście same rozmowy były już w cztery oczy. Samo to, że taki więzień mógł się wreszcie przed kimś wygadać, że znajdował się w końcu ktoś, kto mógł go na spokojnie wysłuchać, sprawiało, że robiło mu się dużo lżej na sercu. Oczywiście, zdarzało się, że mówili mi oni coś absolutnie wzburzającego, nie mogłem im jednak tego wprost okazywać.
I o czym tak rozmawialiście?
Przede wszystkim wielu z tych więźniów oczekiwało pomocy materialnej, ołówków, papieru listowego. Wielu miało problemy osobiste, rodzinne; nie rozmawialiśmy tylko o Bogu i wierze, choć niektórzy miewali poważne rozterki sumienia, nie mogę jednak i nie chcę mówić o szczegółach. Kiedy było to możliwe, udzielałem im rozgrzeszenia.
Czy te rozmowy przekładały się jednak na wzrastanie duchowe więźniów?
Wielu, gdy już mi zaufali, udało mi się nakłonić do spowiedzi. Na Msze Święte przychodziło ok. 30-40 na 700 osadzonych. Ale to jest dobry wynik. Wie Pan, to tak jak i na wolności, są tacy, którzy wierzą w Boga i chcą praktykować co tydzień, a są i tacy, którzy do kościoła chodzą od święta albo i wcale, mimo, że deklarują, że wierzą. Szczególnie mocno widać to było, gdy chodziłem po celach „po kolędzie”. Jedni mnie przyjmowali, łamali się ze mną opłatkiem, śpiewaliśmy kolędy, rozdawałem im obrazki ze św. Michałem i modlitwą do niego. Ale byli też oczywiście i tacy, którzy pytali: „Po coś przyszedł? Idź sobie!”. Takich, którzy reagowali otwartą agresją, nie było na szczęście zbyt wielu.
A zdarzały się jakieś spektakularne przypadki nawróceń?
O tak! Udało mi się nawet nawrócić jednego Świadka Jehowy! Był też jeden mahometanin, przychodził na nabożeństwa z Koranem, ze swoim dywanikiem. Nawrócić na chrześcijaństwo się go nie dało, ale modlił się z nami i, w swojej wierze, był głęboko wierzącym człowiekiem.
Więźniowie mają wyrzuty sumienia z powodu czynów, których się dopuścili?
Bardzo różnie bywało. Wielu było takich, którzy winę za swoje uczynki widzieli wszędzie, tylko nie w sobie. Jednego takiego miałem delikwenta, szczególnie zatwardziałego. Cały czas powtarzał, że zrobiłby to wszystko jeszcze raz, nie odczuwał żadnego żalu. Ale to był człowiek po Legii Cudzoziemskiej, z „wypraną” osobowością.
I jak komuś takiemu cokolwiek przetłumaczyć?
Nie da się. Człowiek ma wolną wolę, musi chcieć się nawracać, musi chcieć otworzyć się na Łaskę Bożą. Wobec tych, którzy nie chcieli, to i Pan Jezus był bezradny. Powiedział on przecież: „Jeśli chcesz wejść do Królestwa Niebieskiego”. JEŚLI CHCESZ. Po to Bóg dał nam tę wolną wolę. Jak w Ewangelii św. Łukasza: „Kto CHCE iść za mną, niech się zaprze samego siebie”, „Kto CHCE zachować swoje życie, straci je”. A jeżeli ktoś na starcie wychodził z założenia, że na niego doniosę, to jak miałem z nim rozmawiać?
Nie demotywowała księdza taka postawa?
Raczej wzbudzała determinację do jeszcze bardziej wytężonej pracy, do tego, aby jeszcze więcej czasu spędzać z więźniami na rozmowach i w kaplicy. Gdybym przestał wierzyć w skuteczność swojej „misji”, to po co miałbym tam w ogóle przez tyle lat chodzić?
I taka „resocjalizacja” się sprawdzała?
Z resocjalizacją tak jak i z nawróceniem. Jeżeli ktoś chce nad sobą pracować, to środki ku temu ma. Może skorzystać z pomocy mojej, psychologa, ci bez poważnych wyroków mogą w pewnym zakresie podejmować pracę. W „moim” więzieniu personel penitencjarny to byli zresztą w większości porządni, wierzący ludzie.
Z czego więc bierze się upadek moralny człowieka? Tak na podstawie księdza rozmów i doświadczeń…
Często ma to swoje źródło w patologii w rodzinie, czasem po prostu w biedzie. Wielu miałem takich chłopaków, którzy całymi dniami biegali z kluczem na szyi, bo rodzice pili albo byli w pracy, a dzieci wpadały w złe towarzystwo, zaczynały próbować narkotyków, chciały zaimponować innym swoją agresją i siłą. Dawała o sobie znać młodzieńcza głupota, poczucie bezkarności. Młodzi nie zdawali sobie sprawy z następstw swoich uczynków. Jednym z głównych „sprawców” pozostaje też cały czas alkohol. Straszne głupstwa ludzie potrafią robić pod jego wpływem. Nawet księdza jednego miałem, który spowodował wypadek „na podwójnym gazie”. Zasadniczą jednak przyczyną każdego z takich upadków jest zerwanie kontaktu z Bogiem, od tego się wszystko zaczyna. Brak miłości do Boga skutkuje brakiem miłości do człowieka.
Może po prostu zabrakło Łaski w życiu tych ludzi? No bo jak udało im się zagłuszyć swoje sumienia?
Natchnienia Boże przeoczyć i zignorować bardzo łatwo. A wtedy sumienie rzeczywiście „usycha”, serce „stygnie”. I tu się pojawiała robota dla mnie – aby to zagłuszone sumienie obudzić, sprawić, by człowiek zaczął dostrzegać w swoim życiu dotknięcia tej Bożej Łaski. Ale, jak już powiedziałem, on musiał chcieć to zrobić, nie da się go do tego zmusić. Ta Łaska jest zresztą moim zdaniem widoczna choćby w tym, że Ci więźniowie to, często wieloletnie, więzienie wytrzymywali. Przebywając przez wiele lat w takiej izolacji łatwo jest wpaść w totalną depresję albo zwyczajnie zwariować.
Jak w takim razie powinien się zachowywać wobec więźniów, w większości przecież przestępców, chrześcijanin?
Ewangelia wyraźnie mówiła, nawet w ostatnią niedzielę: „Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego”. W innym miejscu Pan Jezus dodaje: „Miłujcie nawet nieprzyjaciół Waszych, dobrze czyńcie tym, którzy Was nienawidzą”. No to jeżeli sam Bóg żąda od nas czegoś takiego, to z czym my tu mamy dyskutować? <śmiech>
W ostatni Wielki Czwartek Ojciec Święty Franciszek udał się by obmyć stopy właśnie więźniom…
To wielki sygnał dla wszystkich osadzonych na całym świecie, że Kościół ich nie odrzuca, traktuje ich dalej jako swoich członków. Ale to też sygnał dla nas, chrześcijan, że nie możemy nikogo definitywnie przekreślać. Nie możemy o żadnym człowieku myśleć i mówić, że jest „niczym”. Więzień również jest człowiekiem i również potrzebuje pomocy, podniesienia na duchu.
W myśl tego, że trzeba „więźniów pocieszać”?
To zasada oparta właśnie na przykazaniu miłości. Tak samo jak chodzimy odwiedzać chorych w szpitalu. A więzienie to nie szpital, nie można skazanego odwiedzać wtedy, gdy nam się to żywnie podoba, nie może go odwiedzić każdy. Spoczywa na tym szereg prawnych obostrzeń, które ograniczają kontakt więźnia ze światem.
Pamiętajmy zresztą, że więźniowie są różni i różne są uczynki, których się dopuścili. Bywali też nawet i osadzani niewinnie, wypuszczani dopiero po długich miesiącach czy latach. W takich realiach odosobnienia, oddzielenia od rodziny, łatwo popaść w depresję. Dlatego trzeba każdemu więźniowi przypominać, że, niezależnie od jego sytuacji, Pan Bóg go kocha, nawet mimo tego, czego się dany człowiek dopuścił. Bogu nie zależy na tym, abyśmy byli potępieni. On chce, abyśmy się nawrócili i żyli życiem wiecznym. Każdy przecież jest stworzony na obraz i podobieństwo Boże. W każdym człowieku zobaczyć trzeba Chrystusa.
Tylko jak to zrobić?
Świetnie pokazała to Zofia Kossak-Szczucka w swojej sztuce teatralnej „Gość Oczekiwany”. Gdy Chrystus przychodził do głównej bohaterki pod postacią żebraka i dziecka, ta go nie rozpoznała i odrzuciła, występując właśnie wbrew przykazaniu miłości. I na końcu spotkała ją za to kara.
A co zrobić z więźniem, gdy już opuści areszt? Jak go „nie stracić”?
Ponieważ w areszcie przebywali ludzie z całej Polski, najlepiej było takiego więźnia „przekazać” lokalnemu proboszczowi. W miarę możliwości starałem się ich zapraszać na spotkanie z aresztantem, jeszcze zanim opuszczał on celę. Jeśli więzień nie miał mieszkania, ani środków do życia, kierowałem go do jednego z Domów św. Brata Alberta.
Nie miał ksiądz czasem ochoty zmienić tej „pracy” na lżejszą, bardziej, powiedzmy, „wdzięczną”?
Posługiwałem w bydgoskim areszcie przez niemal 20 lat. I zawsze robiłem to z radością, byłem zadowolony, że Bóg mnie posłał właśnie w to miejsce. Przez cały ten czas swojej posługi miałem poczucie, że są wokół mnie ludzie, którym jestem potrzebny, którym jestem w stanie pomóc. Powiem szczerze, że jak tylko przeszedłem na emeryturę, to trochę mi tych wizyt brakowało. Wpadałem tam wręcz z początku towarzysko. Więźniowie pożegnali mnie bardzo serdecznie, przygotowali nawet drobne, ręcznie wykonane upominki na pożegnanie. Dało się odczuć, że zżyli się ze mną, niektórzy zapraszali mnie jeszcze później na „uroczystość” wyjścia z aresztu. Do dziś zresztą, a nie posługuję tam już przeszło 6 lat, zdarza się, że któryś z byłych podopiecznych, rozpoznawszy mnie na ulicy czy w autobusie, podchodzi zagadać.
Czego księdzu życzyć na 50-lecie święceń kapłańskich?
Jestem szczęśliwym człowiekiem. Uważam, że Pan Bóg był dla mnie łaskawy i nie mam prawa narzekać. Chciałbym, aby zachował dla mnie tę obfitość Łaski do końca mych dni.
Z ks. Stanisławem Stanowickim CSMA, wieloletnim kapelanem Aresztu Śledczego w Bydgoszczy, rozmawiał: Karol Wojteczek, współpraca: Daniel Kociołek
Rozmowę przeprowadzono 22.10.2014 r.
Za: www.michalici.pl